Popiół nad lasem

Gdybym nie był kruchy i przełamany od środka, / Nie myślałbym o innych – jak ja, przełamanych / od środka. (Czesław Miłosz)

02.04.2012

Czyta się kilka minut

Unicki cmentarz w pobliżu Wołowca, 2012 r. /
Unicki cmentarz w pobliżu Wołowca, 2012 r. /

Dla Ani

1

Kiedy to się zmieniło? Skąd nam się przyplątała – niczym głodny pieszczot pies o ufnych oczach – ta zaskakująca otwartość serca, męska, zupełnie nie erotyczna, ale jednak czułość, nie stroniąca od dotyku, uścisków, poklepywania po plecach? Jakbyśmy nie tkwili uwięzieni w pędzącym nieodmiennie do Warszawy przedziale InterCity, nie wymieniali się tylko internetowymi postami, zdawkowym sms-em frunącym niezdarnie między wielkimi płatami szarego śniegu, ale w powycieranych skórzanych kurtkach i starych garniturach siedzieli wczepieni w siebie na sprażonym słońcem placu w jakimś południowym, albańsko-rumuńskim miasteczku, przy kulawym stoliku, kawie, rakii, z widokiem na gromady opalonych dzieciaków i rozkołysaną Cygankę – fajerwerk szumiących spódnic, kruczych włosów, wąskich palców i przegubów z naszyjnikiem tatuażu.

Czyżby tak, w gruncie rzeczy nie najgorzej, kończyła się młodość? Świadomością porażek, do których można się wreszcie przyznać, bo właśnie one łączą z innymi, też już niemającymi złudzeń? Gdy stare książki czytamy inaczej, nagle odnajdując siebie w tych wszystkich nieporadnych, podrzędnych, ułomnych, komicznych, nieśmiało grzesznych postaciach, od których kiedyś dzieliła nas cudowna arogancja wzbijającego się do lotu anioła? Gdy życie weszło w tor o coraz łatwiejszym do przewidzenia kierunku? Gdy może daleko, ale uparcie zaczyna majaczyć monotonny kontur i już rozumiemy, że nie przytrafi się nam nieśmiertelność? Gdy czas raptownie przyśpiesza, a każda chwila zaczyna być droga? Zwłaszcza ta, rzadka, gdy nie odczuwa się bólu?

Wiek męski, wiek – właściwie oswojonej, trochę zbywanej wzruszeniem ramion – klęski? Z pewnością. Ale też odkrywania cichej, nieco zrezygnowanej mądrości, którą lubił powtarzać Miłosz: że ludzi trzeba kochać „starą miłością, zużytą przez samotność, litość i gniew”.

2

Czasem może być na tę miłość, a właściwie na tę – trafniejsze słowo – czułość bardzo już późno, za późno, bo ci, których chcemy nią objąć, właśnie odchodzą, umierają, ich dłoń wyślizguje się z naszej, może migoczą już tylko wśród cieni i mgieł. Nie znikają do końca jedynie wtedy, gdy są pamiętani.

Taką pamięcią-łzą, wzbierającą w zakamarkach oczu, są nowe opowiadania Andrzeja Stasiuka. I dlatego „Grochów” to książka bardzo piękna, o której niełatwo pisać. Słowa niezbędne opatulamy watą komentarza, zmiękczając ich kontury i z tymi czterema krótkimi opowieściami o umieraniu, czystymi jak światło schwytane przez zamarznięty potok, najlepiej byłoby pozostać w ciszy, dać wybrzmieć przywołaniu tego, co odeszłe.

3

Choćby małemu trenowi opowiadającemu o Augustynie – pisarzu, który po wylewie dożywa swoich dni w kolejnych szpitalach, z rzadka dając niewielki znak świadomości, częściej pozostawiając przyjaciół z rachunkiem sumień, poczuciem, że gdy był jeszcze na to czas, poświęcili mu go zbyt mało. Za mało wypowiedzianych słów, wysłuchanych zdań, zadanych pytań, bo teraz „najgorszy był ten nieruchomy wzrok. Wydawało się, że patrzy przez nas na wylot. Bałem się. Czasami jest tak, że zapatrzymy się w oczy psa i nagle dostrzegamy w nich nicość. To było coś takiego”. Pozostała tylko najprostsza forma czułości – przytulenie, głaskanie, dotyk. Ten sam dotyk, którym przedostajemy się przez granicę dzielącą nas od zwierzęcia, zwłaszcza wtedy, gdy zwierzę, niedawny przyjaciel, towarzysz spacerów – zdycha. Jak ta szesnastoletnia suka, która – w najbardziej wzruszającej części książki – straciła już słuch, wzrok i węch, leży tylko na werandzie w ciepłej plamie słońca jak szkielet okryty brudną żółtą watą, ale „głaskanie i dotyk wciąż ją cieszą”.

Niewiele tu wypowiedzianych wprost emocji, dużo fizjologii zamierania, gdy pies cichnie w kałuży moczu i „zwyczajnie śmierdzi starością”. Piszę o tym – mówi Stasiuk – „ponieważ pierwszy raz w życiu jest mi dane tak długo, systematycznie i dokładnie oglądać, jak żywa istota zamienia się w niedołężniejące ciało, a potem na koniec zamieni się w trupa. Patrzę na sukę i myślę o sobie, ale też o tych wszystkich ludziach wolno wymykających się, wysuwających ze swoich powłok”. Zamkniętych w granicach bolącego, a może już zobojętniałego ciała, oczekujących na koniec w aseptycznych salach szpitali i hospicjów, gdzie przenikają tylko zaopatrzeni w lateksowe rękawice pielęgniarze, opłacani, by asystowali przy powolnej, rozłożonej na miesiące lub lata agonii, wdychali odór śmierci. „Płacimy za to, by towarzyszyli umieraniu. (...) za to, by w jakimś sensie umierali za nas. Bo przecież uczestnicząc w śmierci innych ludzi, w śmierci bliskich, sami trochę umieramy, sami stajemy się trochę bardziej śmiertelni. Po prostu kupujemy kolejną usługę, by nie tracić własnego czasu. Żeby nie wdychać tej woni”.

Czy więc nie lepiej po prostu – jak zwodnicze to słowo – „uśpić”? Psa? Człowieka? Czeka już gotowa myśl o eutanazji, o kulturze, w której śmiertelność stała się największym tabu, ale siła „Grochowa” nie leży w socjologii. Tu przemawia konkret, szczegół, pochwycony obraz, z pozoru prosty opis, elementarz śmierci. I nie ma też miejsca w trzeźwym, „męskim” świecie Stasiuka – „męskim”, choć coraz bardziej dotkliwie odczuwającym kruchość świata – na religijne czy moralistyczne deklaracje. Jest za to przestrzeń na niedającą się racjonalnie uzasadnić wierność, na to, by czekać, aż czas sam się wypełni, choć trzeba szorować deski werandy, znosić smród i coś jeszcze gorszego – ten okrutny bezruch, nie pozwalający zapomnieć, ciągle stawiający śmierć przed oczyma. Czy tylko śmierć? A może prócz pogodzenia jest tu też jakiś ślad nadziei, gdy „suka zjadła i znów zwinęła się w kłębek w swojej norze ze śpiworów i koców. Nasz młody, bury kot wchodzi za nią i zwija się obok w cieple jej stygnącego ciała”?

4

Taką nadzieję, a raczej pewność, miała stara kobieta z otwierającej „Grochów” opowieści. Babka z oświetlonej lampą naftową chaty w osikowym zagajniku gdzieś na Podlasiu, z jej mową pełną ciemnawego, ciepłego „u”, bo na podwórku jest „kluczka”, czyli studzienny żuraw, a wokół „smug”, czyli łąka, i jeszcze wszędobylskie duchy. Do babki przyjeżdża z Lublina wnuczek, w jej sadzie zbiera ciężkie kosze jabłek i moglibyśmy nazwać to dzieciństwo „magicznym”, gdyby literacka klisza nie fałszowała doznań. Babka wszak spotyka duchy w sposób „niesłychanie zwyczajny, pozbawiony zdziwienia i wykrzykników”, granica między światem naszym a tym drugim, innym, niebędącym nawet domeną wierzeń religijnych, a jedynie bliskiej, prawie niezauważalnej inności, jest dla niej mało ważna, co rusz przekraczana. Na swój sposób umarli nadal żyją, przechodzą miedzą, zaglądają do chaty i nie ma w tym niczego zaskakującego.

Uczestniczyć co dnia w dalszym ciągu, w innej stronie świata! Wnukom jest to już niedostępne, powietrze wokół nich zgęstniało w twardą taflę. Pozostaje wysiłek wiary, niepewna myśl, że koniec będzie jak szybki bieg chłopca przez wielką ciemność starego spichlerza, gdzie „światło wpadało przez niewielki kwadratowy otwór w ścianie. W pogodne popołudnia ciemność spichrza przebita była na wskroś wąskim strumieniem blasku, w którym wirowały drobiny kurzu. Przebiegałem przez mrok, kruszyłem na chwilę świetlne smugi i wybiegałem na zewnątrz. Za każdym razem towarzyszył mi ten sam lęk. Dopiero w pełnym słońcu podwórza odzyskiwałem normalny oddech”.

Po drugiej stronie jest okno z twarzą krzątającej się babki i tak właśnie najlepiej – mówi Stasiuk – wyobrazić sobie śmierć. Więc sięgam pamięcią daleko, do kobiety o startych czasem rysach, ale niemilknącej obecności, do długich bochenków pszennego chleba, przynoszonych rano z piekarni i kuszących ciepłym ciastem, do kolejnych okularów i szlafroków, do skromnych ozdób na toaletce z trójskrzydłowym lustrem. Zajrzeć raz jeszcze w pryzmat odbić, zobaczyć twarz babci na dnie zwierciadlanej nieskończoności – tak, to byłoby piękne powitanie...

5

Jeśli mimo wszystko jesteśmy – jak mówił niegdyś Herbert – stróżami naszych braci, to co możemy zrobić, gdy bracia ci odejdą? Odstaną? Zaprzepaszczą się gdzieś w ciemności? Musimy ich „zawołać po imieniu”, powinniśmy ich opowiedzieć. Tak, jak w tytułowym „Grochowie”, opowieści o dzieciństwie spędzonym na warszawskiej Pradze, o losie ojców, których codziennie pożerała zachłanna czeluść fabryki, o synach, w których żarzył się głód ucieczki, niepozwalający oderwać oczu od torów kolejowych, „biegnących w nieskończoność srebrnych nitek”. I o przyjacielu z tamtych lat, który teraz, po dekadach, wie, że wkrótce umrze, i z którym można już tylko wyruszyć na ostatnią, jeszcze przedśmiertną, włóczęgę.

Przed laty, gdy dorastający na Grochowie chłopak testował schodzące z taśmy fabrycznej fiaty 125, wędrując w nieskończoność jedynie na elipsie zamkniętego toru, zaś jego kolega – wygłaszający teraz tę pozbawioną patosu i czułostkowości pieśń żałobną – przyglądał mu się z zazdrością z wysokiego okna kombinatu, obaj byli pewni, że są „bohaterami opowieści, która nigdy się nie skończy”. Dziś pierwszy z nich zda się coraz bledszy, bardziej znikliwy, jakby rzeczywiście – nie tylko w naszych metaforach – przechodził na stronę cienia. Drugi zaś – nadal zdrowy i silny, pożerający japońską terenówką tysiące słowackich, węgierskich, rumuńskich czy albańskich kilometrów – zaczyna rozumieć, że nie ucieknie: „trudno powiedzieć, kiedy do nas dociera, że to się stanie. Może nie dociera, dopóki nie nadejdzie? Może nawet teraz, gdy już wiem, że to jest, że przyjdzie do każdego, to i tak na razie oglądam się na innych? Odganiam, opędzam się, umykam?”.

W ostatnią wspólną podróż jadą nad Adriatyk, ale pętla losu nie daje się oszukać. Jest vranac i pieczona ryba, są rozbłyski światła na falach, jest Wielkanoc i słoweńskie miasto budzą dzwony, lecz widok rozpościera się na śmierć, nie na zmartwychwstanie. Potem – zszyty ironicznym ściegiem kolejnej Wielkanocy – pozostanie już tylko popiół nad beskidzkim lasem: „rozsypaliśmy go w górach. Tak chciał. (...) Żeby go wiatr rozniósł po świecie, po tej dolinie. Była Wielkanoc, zimne słońce i wiatr rzeczywiście wiał. Przez ułamek chwili był jeszcze widzialny, a potem zniknął już na zawsze, nie do odnalezienia. Trochę wpadło mi do oka, ale łza zaraz wypłukała pył”.

6

Nasze uczucie biegnie ku światu z prędkością światła, w porównaniu z nim rozstanie jest powolne jak dźwięk – pisał Josif Brodski w „Znaku wodnym”, wspaniałym eseju o Wenecji. O zwierciadlanym narkotyku tego miasta, o oku, które oderwane od piękna – kamiennej fasady, twarzy ukochanej kobiety – żegna się spływającą po policzku łzą. I o naszej miłości, która – tak, tak właśnie – „jest większa niż my sami”.

Cóż więc możemy zrobić innego niż spróbować dogrzebać się przeszłości, wzmóc jej istnienie? Odwrócić głowę, wysilić wzrok i daleko w gęstwinie ciemności dostrzec rozpalone niegdyś wśród grochowskich śmietnisk ognisko, poczuć jego łunę? Prawie rozpalić je na nowo, dotknąć utraty? „Co się dzieje z czasem, który minął? Dokąd odchodzą zdarzenia, które były naszym udziałem?” – pyta Stasiuk, a mnie nieuchronnie odsłania się ten wiersz, od lat jak refren powracający w moim życiu:


Jechaliśmy przed świtem po zamarzłych polach,
Czerwone skrzydło wstawało, jeszcze noc.

I zając przebiegł nagle tuż przed nami,
A jeden z nas pokazał go ręką.

To było dawno. Dzisiaj już nie żyją
Ni zając, ani ten, co go wskazywał.

Miłości moja, gdzież są, dokąd idą
Błysk ręki, linia biegu, szelest grud –
Nie z żalu pytam, ale z zamyślenia
.

Gdy trzy ćwierci wieku temu zapisywał te wspaniałe słowa, miał Miłosz lat dwadzieścia sześć, o połowę mniej niż dzisiaj Stasiuk. A przecież zdają sobie podawać dłonie, wchodzą razem w długi korowód pisarzy, którzy próbowali ocalić choć drobinę bytu – na przekór codziennej korozji, diabelskiej pustce, blademu nicestwieniu.

7

W drodze do Stasiukowego Wołowca, blisko już, gdy niepewność zgubienia przechodzi z wolna w przeczucie dobrej drogi, mijamy stary unicki cmentarz – rząd pochylonych, roztańczonych ku pustce nagrobków. Obtłuczone stele, odłamane ramiona krzyży, ukruszone, na poły zatarte tablice z nazwiskami pisanymi cyrylicą. Żeliwne ciało Tego, Który Ma Zmartwychwstać pokryte białym śladem ptasiego guana, zielenią porostów i wszystkimi odcieniami rdzy – paletą zatraty.

Jeden z krzyży niesie na barkach nagi, przepasany jedynie szarfą anioł, bardziej kojarzący się z Grecją niż z przysypanym śniegiem pasmem Beskidu. Kiedyś pewnie seryjny, dziecinnie pucułowaty odlew, dzisiaj niepowtarzalny, o rysach zestruganych pilnikiem dni, papierem ściernym deszczu i wiatru, rozstrzelany długimi latami istnienia. Klęczy z rękami uniesionymi wysoko, przygnieciony ciężarem, jeszcze się trzyma, choć widać, że sił nie pozostało mu dużo. Niesie przecież ciężar odchodzenia, rozczarowania, pustki. Ile pozostało w nim czułości? Ile nadziei?

Jak bardzo zmęczony musi być mój Anioł Stróż? 


Andrzej Stasiuk, „Grochów”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1971 r. Krytyk literacki, pracownik Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, sekretarz Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. Zbigniewa Herberta, wieloletni redaktor „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „Miłosz. Biografia” (Wydawnictwo Znak,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2012