Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Trudno powiedzieć, co bardziej przeraża: czy kibolska pirotechniczna orgia podczas rozgrywanego 2 maja finału piłkarskiego Pucharu Polski, w efekcie której zagrożone było życie ludzi, czy sposób, w jaki tłumaczył się po incydencie gospodarz imprezy. Na początku drugiej połowy meczu Legia Warszawa–Arka Gdynia sędzia przerwał mecz, bo obiekt został zadymiony. Potem jedna z rac wystrzelonych przez kiboli Arki spadła na boisko, a inna spowodowała zapłon kawałka dachu. Zniszczone telebimy, powyrywane krzesełka – to tylko niektóre pomeczowe szkody.
Organizatorem rozgrywek jest Polski Związek Piłki Nożnej, ale to PGE Narodowemu powierzył on finał wraz z logistycznym „pakietem”, w tym ochroną. Tymczasem rzeczniczka PGEN tłumaczyła w wywiadach, że niszczycielski plon nie jest tak wielki: zdemolowano „tylko” kilkadziesiąt krzesełek, kibice wnieśli na stadion „tylko 400 rac z 2,5 tys., które zamierzali wnieść”, a było to możliwe, bo zorganizowane grupy kibiców „nie dotrzymały umowy”, gdyż „ich oprawa miała wjechać pod skaner, a wjechała tylko w części” (czytaj: pojedynczy kibole wtopili się w „zwykły” tłum).
Te tłumaczenia będą teraz odstraszać od podobnych imprez tzw. zwykłych kibiców z dziećmi równie skutecznie jak świstające nad głowami race. Ostała się na szczęście konstrukcja najbardziej reprezentacyjnego polskiego obiektu. Ale pracowicie od lat budowany mit „bezpiecznych stadionów” runął z hukiem. ©℗