Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Frustracja. Nie jest to obce słowo w rozmowach o szkole: jej przeładowanych i nieadekwatnych niekiedy programach, jej przestarzałych nieraz metodach, jej zbyt często wypalonych i kiepsko opłacanych nauczycielach.
Teraz jednak zyskało dodatkowy wymiar, w momencie, gdy zdalny system nauczania, oparty głównie na elektronicznym dzienniku Librus, nie tylko ujawnił wewnętrzne słabości (używany przez zbyt wiele osób naraz zwyczajnie się zawiesił), ale zwrócił uwagę na sprawy bardziej podstawowe. Odrabiający nadsyłane via Librus zadania uczniowie zostali odcięci od relacji rówieśniczej i relacji (zgoda: rzadszej niż tamta, ale wciąż występującej) z mistrzami, jakimi bywają nawet ci zmęczeni nauczyciele.
CZYTAJ TAKŻE: Szkoła wobec koronawirusa >>>
W tym miejscu warto się zatrzymać. „Czyż nie jest tak, że przeciążona zwalczaniem pandemii, zdradzająca pierwsze objawy paniki, administracja szkolna odpuszcza scentralizowaną, autorytarną nad Wami kontrolę?” – pyta nauczycieli Wojciech Eichelberger na portalu „Nie dla chaosu w szkole”. Praca zdalna to przecież nie tylko bariery techniczne (często nieprzekraczalne, jak brak sprzętu czy dostępu do sieci – pisze o tym obok Przemysław Wilczyński), ale także szansa na bardziej tutorski (i autorski) model kontaktu z uczniami. A nawet z rodzicami, co mówię na własnym przykładzie, bo co tydzień uczestniczę w konsultacjach, jakie organizuje wychowawca mojego syna.
Jasne: z rozporządzeń MEN wynika, że edukacja zdalna ma się odbywać wedle starych wymogów, ale w możliwość ich egzekwowania chyba nawet minister Piontkowski nie wierzy. Ten wyjątkowy czas naprawdę może coś zmienić – także w szkole. ©℗
CZYTAJ WIĘCEJ: