Mniej to nowe więcej

Dr Iga Kazimierczyk, pedagożka: Czas kwarantanny to szansa, by przekierować uwagę w stronę fascynacji, jakie mają uczniowie. By dać im czytać, pisać, tworzyć filmy, teledyski, memy, gify – wszystko to, w czym są przecież świetni!

06.04.2020

Czyta się kilka minut

6-letnia Pola z Krakowa podczas przedszkolnych zajęć domowych, marzec 2020 r. / AGNIESZKA DĄBROWSKA
6-letnia Pola z Krakowa podczas przedszkolnych zajęć domowych, marzec 2020 r. / AGNIESZKA DĄBROWSKA

PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: Zdążyła Pani?

IGA KAZIMIERCZYK: Rzutem na taśmę. Kilka tygodni dłużej – i kto wie, być może czekałabym do października.

„Nuda szkolna i jej oblicza” – to tytuł obronionego przez Panią 14 lutego doktoratu.

Rzecz m.in. o tym, jak tę nudę postrzegają uczniowie i nauczyciele.

Temat tylko pozornie oderwany od czasu epidemii. Choćby dlatego, że w Pani badaniach pojawiają się obrazy nudy domowej.

Pojawiają się spontanicznie, bo nie były tematem mojej pracy. Ale rzeczywiście: zwłaszcza dzieci z klas 1-3 rzadko kojarzyły zjawisko nudy ze szkołą. Co ciekawe i smutne zarazem, bardzo często przedstawiały siebie nudzących się w otoczeniu rodziców.

Mama z tatą obok, ale z nosami nad klawiaturą. Brzmi jak symbol czasu kwarantanny.

To był dla mnie jeden z najsmutniejszych obrazów tych badań. Uzmysłowił mi, że nam się po prostu często zdarzają dzieci nieszczęśliwe. I to w domach, po których nigdy byśmy się tego nie spodziewali. Nie widzimy, że dziecko otoczone wszystkim, czego – jak by się zdawało – potrzebuje, włącznie z komputerem do pracy zdalnej, z jakiegoś powodu jest samotne. Takie problemy mogą się teraz pogłębić.

Pani i Pani dziecko się nie nudzicie.

Nie. Okazuje się, że praca zdalna to jakiś potwór, który pożera znacznie więcej czasu niż praca tradycyjna.


CZYTAJ TAKŻE: Szkoła wobec koronawirusa >>>


Wrzuciła Pani na Facebooka żart „Cele na kwarantannę”. Część pierwsza: „Gdy nie masz dzieci: nauczyć się języka, ćwiczyć jogę, przeczytać 5 książek, spędzić czas z partnerem” i kilka innych. Część druga: „Jeśli masz dzieci: zrobić siku za zamkniętymi drzwiami”.

To oczywiście przejaskrawienie, ale coś w tym jest. Mam dziecko w wieku przedszkolnym i odnoszę wrażenie, że to z punktu widzenia tej kwarantanny najtrudniejszy wariant… Dzieci na tym etapie wymagają uwagi, towarzystwa. I ruchu: biegania, kręcenia się, wrzasku, siłowanek, podskakiwania, gadania. Danie dziecku przestrzeni do tego wszystkiego i równoczesne ogarnięcie własnej pracy to zadanie na granicy wykonalności.

Pani aktywności: matka, właścicielka żłobka, doktor pedagogiki, koordynatorka programów edukacyjnych, ekspertka Fundacji Przestrzeń dla Edukacji. Jak wygląda teraz Wasz dzień?

Robimy wszystko, by zachować mniej więcej jego rytuał. Około 9 zaczynamy zajęcia online. Ja ze swoimi dziećmi ze żłobka…

Ze żłobka?!

Możemy się zobaczyć, co jest dla tych dzieci ważne, bo stanowi rozwojowy bodziec. Coś sobie pokazujemy, o czymś rozmawiamy. Potem zajęcia online ma mój syn.

W ten sposób mija nam czas mniej więcej do 12. Następnie dziecko może się zająć pracą samodzielną, a ja szybko ogarniam swoje bieżące aktywności zawodowe. Taki porządek udaje się utrzymać do godz. 15. Potem zaczyna się chaos…

...będący teraz doświadczeniem milionów Polaków, więc proszę go opisać.

To czas zmęczenia, wyczerpania, czasami frustracji. Każdy jest emocjonalnie wyeksploatowany, bardziej niż kiedyś zdenerwowany, każdy czegoś chce, czegoś się domaga. Dzwonią telefony, są nieustanne e-konferencje. O ile jeszcze miesiąc temu potrafiłam zamknąć dzień pracy w ośmiu, dziesięciu godzinach, teraz wydaje mi się to niemożliwe.

To oderwijmy się od tego i wróćmy do naszego poprzedniego świata. Zwłaszcza że widzimy go wyraźniej – gdy czegoś nie ma, widać lepiej, po co było. Po co była nam szkoła?

Choćby po to, by nasze dzieci wyszły z domu. Aby utrzymywały relacje. Z rówieśnikami, nauczycielami. By mogły w tym środowisku się uczyć. Nie tylko, a nawet nie przede wszystkim „materiału”, ale życia. Dźwigania sukcesów, porażek, rozczarowań. Zobaczy pan, jeszcze za tą szkołą zatęsknimy.

Gdy czytam Pani doktorat, trudno mi tęsknić. Czego się Pani dowiedziała o szkolnej nudzie?

Że w pojęciu uczniów to nie tylko nicnierobienie, że ma różne oblicza i z różnymi rzeczami się kojarzy. I że jest silny społeczny oraz emocjonalny komponent znudzenia. Uczniowie, których badałam, podkreślali, że nuda to także poczucie odseparowania od innych.

Zapamiętałem z Pani pracy scenkę, niezwiązaną z meritum badań: chce Pani porozmawiać o nudzie z uczniem, ale na korytarzach nie ma gdzie usiąść.

Przestrzeń polskich szkół zwykle wcale nie jest ciasna, za to często monotonna. To przestrzeń, która nie jest zaprojektowana z myślą o uczniach. Nie wiem, czy pan to zauważył: nawet ogłoszenia umieszcza się na poziomie wzroku dorosłego człowieka!

No i – nie wszędzie, ale nadal w wielu szkołach – nieśmiertelny anturaż: trzy rzędy ławek, przy każdej dwa jakby przyspawane do podłogi krzesła, na froncie tablica, przed nią nauczycielka.

Tak jakby ktoś nawet poprzez tę przestrzeń chciał powiedzieć: tu będziemy cię dezaktywować, tu stracisz kontakt ze sobą. Gdy pytałam uczniów, jakie warunki powinna spełniać lekcja, by nie była nudna, słyszałam: to taka, podczas której możemy ze sobą rozmawiać, widzieć się. A ta przestrzeń jest przecież zaprojektowana tak, by widzieć swoje plecy! W dodatku ileż my, nauczyciele, tracimy czasu na komendy: „Siedź spokojnie!”, „Nie odwracaj się!”.

Jeden z uczniów w Pani pracy kojarzy nudę z przymusem.

A jeszcze więcej z brakiem wpływu na to, co się dzieje. Uczniowie mają różne strategie odreagowywania tego deficytu: jedni bujają się na krześle, inni budują konstrukcje z ołówków, jeszcze inni porządkują plecak. Słyszałam nawet o dzieciach zjadających patyczki do liczenia!

Niektórym uczniom nuda kojarzy się ze zmęczeniem.

Mowa o zmęczeniu emocjonalnym, ale też intelektualnej frustracji, przy równoczesnym pominięciu potrzeby fizycznego ruchu. To świadczy o tym, że wiele szkół nie potrafi zagospodarować potrzeb dzieci. Uczniowie mówili mi, że czasami wychodzą z klasy pod pozorem potrzeby fizjologicznej, bo nie są w stanie znieść lekcyjnej monotonii i bezruchu.

Wracamy zatem do opowieści z poprzedniego świata: o przeładowanych podstawach programowych, ciężkich tornistrach, bezlitośnie zadawanych pracach domowych?

Pytałam uczniów, co robi nauczyciel, gdy widzi ich znudzonych. Wielu odpowiadało: zadaje dodatkowe zadania. Gdy pytałam, co chcieliby, żeby w takiej sytuacji robił, pojawiała się potrzeba relacji, dialogu. Tymczasem „pani ciągle do nas mówi”.

Nuda, wynika z Pani pracy, to obszar tabu. Nauczycielka udaje, że mnie nie widzi, „a ja udaję, że się nie nudzę” – mówi jedno z dzieci.

To też podsumowanie opowieści o jakości relacji. W naszym systemie bardzo mało jest miejsca na informacje zwrotne. Prędzej już zaakceptujemy to, że ktoś zachowuje się karygodnie, niż że się nudzi. Z trudem przyjęlibyśmy komunikaty: „Jestem zmęczony” albo „Nie ciekawi mnie to”.

Pisze Pani, że w większości przypadków zauważone przez nauczyciela przejawy nudy spotykają się z gwałtowną reakcją. Z przypadkami „wzywania do tablicy, straszenia jedynką, odwoływania się do sumienia ucznia (...). Reakcją są także krzyk i poniżanie”. Ci nauczyciele to sprawcy czy ofiary?

W pierwszej chwili miałam odruch kwalifikowania ich do pierwszej kategorii. Później się go wyzbywałam: nauczyciele także mogą czuć się w szkole źle. System nie nagradza ani tych wybitnych, ani nawet dobrych rzemieślników. Nie poświęca się także czasu na korygowanie pracy czy wzmacnianie kompetencji pedagogów słabych, dlatego wielu z nas tkwi w bezmyślnym mechanizmie: „Tak jest, bo tak zawsze było, więc tak będzie nadal”. Rozmawiałam z wieloma dobrymi nauczycielami: oni też czują się ofiarami systemu, w którym premiuje się realizację – choćby pozorną – podstawy programowej, a nie bierze się pod uwagę innych czynników: czy dzieci są szczęśliwe, czy się rozwijają i czy dobrze im się pracuje.

W tym sensie ta przymusowa kwarantanna to szansa.

Szansa, by przekierować swoją uwagę w stronę fascynacji i pasji, jakie mają uczniowie. By dać im czas, nawet na zajęcie się sobą. By pozwolić im czytać, pisać, tworzyć filmy, teledyski, memy, gify – to, w czym oni są przecież świetni!

Jarosław Pytlak, dyrektor Zespołu Szkół STO na warszawskim Bemowie, opowiedział w wywiadzie dla „TP” o swoim pomyśle z początku kwarantanny. Dał nauczycielom i uczniom tylko jedno zadanie: uczcie się tego, na co macie ochotę. Wyszywajcie, haftujcie, piszcie opowiadania, nagrywajcie filmiki.

Wróćmy na moment do nudy. Istnieje taki jej rodzaj, który można zakwalifikować jako zjawisko pozytywne. Mówimy o nudzie jako odwrotności powszechnego w systemie szkolnym przestymulowania; o takim „nicnierobieniu”, które pozwala nam od czasu do czasu sięgnąć do wewnętrznych zasobów, zastanowić się, czego chcemy. Thomas Goetz, psycholog i badacz tego zjawiska, pisał o „nudzie regulacyjnej”, takiej, kiedy śnimy na jawie, czujemy luz i nie chcemy tego „nicnierobienia” przerywać.

I właśnie tak odczytuję propozycję pana Pytlaka: odetchnijmy, pomyślmy, co nas cieszy. To też zaproszenie, również dla nauczycieli, by zastanowić się nad swoją pracą. Być może męczę się, bo moje działania są nużące i dla mnie, i dla innych? Słyszę też w tym pomyśle wezwanie: opamiętajmy się, zwolnijmy w tym naszym pędzie do regulowania młodym ludziom wszystkiego.

Nie tylko w szkole.

Naturalnie. My, rodzice, też zatraciliśmy się w nieustannym organizowaniu dzieciom życia: urodzin, spotkań, zajęć pozalekcyjnych. Balety, języki, gitary – za dużo tego wszystkiego! Te dzieci nie są nawet w stanie się zorientować, co je interesuje. W tym sensie kwarantanna była dla nas szansą.

No właśnie, była. A potem minister zarządził: realizujemy podstawy programowe, rozliczamy z tego nauczycieli, oceniamy uczniów…

A więc wracamy do zalepiania naszym dzieciom sensorów, tylko teraz za pośrednictwem internetowych łączy. Pewna ­nauczycielka – to historia z edukacyjnego forum w sieci – zadała niedawno swoim uczniom pracę polegającą na wylepieniu wieńca na święta. Wśród materiałów do przygotowania tej pracy znalazły się liście, druciki, sztuczne kwiatki. Jedna z mam przytomnie zareagowała, że ona tego teraz, podczas kwarantanny nie zorganizuje. Nauczycielka odpowiedziała, że w takim razie dziecko dostanie jedynkę.

Rozmawiam z Panią i równocześnie – jak przystało na rodzica w czasie kwarantanny – przeglądam nadesłane świeżo przez jednego z nauczycieli zadania. Kilkanaście stron A4 zapełnione zadaniami. Fakty, daty, definicje. Po co to?

Po nic! A w zasadzie po to, by wykazać „przerobienie materiału”. To zaproszenie do pracy odtwórczej. I do wnikliwego wyszukiwania kolejnych odpowiedzi w ­Google’u. Na tym przykładzie doskonale widać, że sama praca zdalna niczego nam nie załatwia.

Zwłaszcza że co i rusz natrafiamy na techniczne bariery.

Z pracą zdalną w polskim wydaniu są dwa problemy: techniczny i poznawczy. Ten pierwszy nie sprowadza się tylko do braku komputera, ale też odpowiednio szybkiego łącza. Jak ktoś mieszka w wiosce nieopodal lasu, to nawet jeśli ma trzy nowe laptopy, niewiele to da.

Sprawa druga: kompetencje, także nauczycieli. Samo to, że ktoś potrafi włączyć komputer i obsłużyć aplikację, nie oznacza, że jest gotów do nauczania ­online. Mieliśmy okazję zobaczyć ilustrację tego problemu na popularnym filmiku wrzuconym do sieci: zaczyna się lekcja, a uczniowie dworują sobie z bezradnej nauczycielki. Instruują ją, jak ma pogłośnić sobie mikrofon, a ona wyrzuca się w ogóle z tego czatu. Nie opowiadam tego po to, byśmy się teraz pośmiali z tej pani. Przeciwnie, solidaryzuję się z nią, bo została postawiona w fatalnej sytuacji. Nikt z nas nie jest z automatu przygotowany do tego, by prowadzić zajęcia w sieci, takie, w których byłaby relacja, intelektualny kontakt i coś więcej niż podawanie informacji.


CZYTAJ WIĘCEJ:


Minister chwilę po zamknięciu szkół powiedział, że dyrektorzy powinni szkolić nauczycieli.

Trudno te słowa w ogóle komentować. Przecież tu chodzi o przestawienie się na zupełnie inny tryb pracy. Inną dynamikę zajęć, inną specyfikę komunikacji. Banalny przykład: naprawdę nie jest łatwo z godziny na godzinę przywyknąć do tego, że grupa może obserwować nauczyciela w zbliżeniu, widząc każdy grymas jego twarzy. Tego wszystkiego nie da się nauczyć w ciągu weekendu.

Wielu nauczycieli to umie. Ale nie dlatego, że dostali systemowe wsparcie.

Rządzący byli zajęci czymś innym. Reforma likwidująca gimnazja zepchnęła inne problemy na dalszy plan. Spożytkowaliśmy energię i miliony złotych na przesuwanie dzieci z budynku do budynku, zamiast na coś, co przydałoby się na lata. Ileż się mówiło o cyfryzacji szkół – skończyło się na „aktywnej tablicy” i e-zasobach Ośrodka Rozwoju Nauczycieli, czyli na przedsięwzięciu prowadzonym w nieskończoność od ponad dziesięciu lat, w czasie których program ten wielokrotnie zmieniał nazwę, ale co do zasady pozostał tym samym.

Ale dzisiaj minister edukacji – jak my wszyscy – działa w warunkach nadzwyczajnych. I mówi: mieliśmy do wyboru nie robić nic albo przywrócić szkolne wymagania.

Wybór między byciem rybą ugotowaną w zupie a usmażoną na patelni nie wyczerpuje wszystkich możliwości. Można było np. zrobić coś, czego domagają się od lat eksperci, nauczyciele, samorządowcy: oddać szkołom część autonomii. To też by był edukacyjny eksperyment, ale bez tak wielkich kosztów emocjonalnych.

Tymczasem minister oddaje tę autonomię tylko pozornie. Mówi mniej więcej tak: musicie realizować podstawę, sami zdecydujcie, ile w tych warunkach da się zrobić. Ale koniec końców i tak będziecie się musieli wykazać realizacją całego programu.

Brakuje fundamentalnej refleksji: po co to wszystko? Patrzę na to z dużą dozą rezygnacji. My się w ogóle o młodych ludzi nie upominamy. Skoncentrowaliśmy się na narzędziach online, efektywności, nadganianiu programu. Zapomnieliśmy o wściekłości, bezradności, lęku zamkniętych w czterech ścianach dzieci.

My, rodzice, też się nie upominamy. Weszliśmy jak w masło w tę szaloną logikę realizacji programu. Jest trochę pokątnej frustracji, więcej pozorowania pracy. Buntu nie za wiele.

To prawda, nie zdajemy ważnego egzaminu. Gdyby rodzice powiedzieli dyrektorom: „Nie jesteśmy teraz w stanie tego robić. Nie znajdziemy na to czasu, sprzętu, kompetencji, energii. Stop, zatrzymajmy się, to jest szaleństwo” – świat by się chyba nie zawalił.

Do rodziców rozesłano ankiety. Wynik: większość uczniów może korzystać z zajęć online.

Po pierwsze, konia z rzędem temu, kto udowodni mi, że odpowiedzi były szczere. Po drugie, sam minister przyznał, że 8 proc. szkół nie jest przygotowanych do pracy zdalnej. Pomijam pytanie, na jakiej podstawie uzyskano te dane – chodzi mi o przejście do porządku dziennego nad faktem, że ważna jest większość. Gdyby minister powiedział, że nie ma problemu niepełnosprawnych uczniów, bo przecież większość jest pełnosprawna, to wszyscy by się na niego rzucili. Tymczasem teraz działaniom MEN towarzyszy bardzo podobna logika: nie przejmujmy się 8 procentami, skoro 92 proc. jest odpowiednio doposażona.

W ten sposób wykluczamy tysiące dzieci z edukacji. Na czele z ósmoklasistami, którzy nie mają równych szans na przygotowanie się do egzaminu. W ogóle trzymanie ich oraz maturzystów w niepewności co do terminu egzaminu uważam za przejaw skrajnej nieodpowiedzialności.

Jest jeszcze inna grupa dzieci, tych ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi.

Dzieci w tzw. normie – czyli bez deficytów uwagi, wysokiej potrzeby pozostawania w ruchu, bez podwyższonego poziomu lęku, zaburzeń relacji społecznych – stanowią wedle niektórych szacunków około 30 proc. ogółu. Większość dzieci w wąsko rozumianej „normie” się nie mieści. Teraz nie mogą wyjść, spotkać się z rówieśnikami, pobiegać, pojeździć na rowerze. Nie wiem, co z nimi będzie, nie potrafię określić skali zagrożenia dla ich rozwoju, ale musimy myśleć o tych dzieciach już teraz. Te dzieci wymagają bieżącego wsparcia w uczeniu się i nagle je straciły.

Węższą grupą są dzieci z orzeczeniami wydanymi przez poradnie pedagogiczno-psychologiczne. One na co dzień przebywają w szkole, ale mają specjalne i indywidualne zajęcia. Z logopedą, fizjoterapeutą, zajęcia reedukacyjne. Zostały z niczym, bo logopedii i fizjoterapii nie da się zrobić online. To są poważne sprawy, bo zatrzymanie takich zajęć może przynieść poważne konsekwencje, często trudne do nadrobienia.

Przekonała mnie Pani – zatęsknimy za szkołą.

Widzę też plusy tej kwarantanny.

Jakie?

Choćby integrację środowiska nauczycieli. Już w pierwszych dniach widziałam ogromną mobilizację – wymieniali się zasobami, informacjami. Stworzyły się grupy online. Po zeszłorocznym strajku mogło się wydawać, że te postawy solidarnościowe stworzyły się na próżno. Teraz odżywają. Być może nauczyciele wrócą do szkoły nie tylko z ulgą, ale też z chęcią zmieniania jej na lepsze.

A rodzice? Jaką radę by im Pani dała, żeby nie tylko nie zwariowali, ale by wyciągnęli z tego czasu coś dobrego?

Aby serio potraktowali powiedzenie, że mniej to nowe więcej. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2020