Spowiedź tautologa

Równie zabójcze dla ducha jest posiadanie systemu, jak jego nieposiadanie. Nie pozostało mi nic innego, jak połączenie obu postaw. F. Schlegel, „Athäneums-Fragmente”, 41

17.12.2012

Czyta się kilka minut

Olga Tokarczuk / Fot. Cato Lein
Olga Tokarczuk / Fot. Cato Lein

Pewna raczej dwuznaczna definicja literatury, płód umysłu Rolanda Barthes’a, zwie ją działalnością tautologiczną. Cokolwiek by o tym sądzić, bez wątpienia działalność taką stanowi suplement literatury – przekład. Chodzi w nim wszak o powtórzenie, odwzorowanie, skopiowanie czegoś, co już istnieje i ma się dobrze.


Istotą pracy tłumacza jest wtórność – ze wszystkim, co się w tym słowie zawiera. O, wtórności, o, wciórności! Jakim cudem ta praca dostarcza satysfakcji – to sekret ludzkiego umysłu. A jednak dostarcza, tym zwłaszcza, którym przychodzi lekko. Co do mnie... „Trzeba przyznać, iż rzemiosło to, które obrałem sobie później za stałe zajęcie, najmniej było dla mnie stosowne. Wprawdzie mam ładny charakter pisma i kopiuję bardzo czysto, ale kiedy pracuję dłużej, podlegam takim dystrakcjom, że więcej zajmuje mi czasu wyskrobywanie niż pisanie i że jeśli z największą uwagą nie skolacjonuję partyj, wykonanie ich staje się niemożliwe”. Ocena, jaką wystawił sobie (w III księdze „Wyznań”) Rousseau w roli przepisywacza nut, odtwarza samowiedzę, którą zyskałem w roli tłumacza. Bo jeśli mówić o doświadczeniu, to najlepiej o własnym, nieprawdaż? Przepisując te zdania, nie mogę nie myśleć o ich tłumaczu, Boyu, który nie znał, co to dystrakcja, nie doświadczał, jak wszystko wskazuje, rozterek, pracował zaś nie tylko czysto, lecz i w fantastycznym tempie. A przecież taki Rabelais, z którym się zmierzył w młodości, należy bez wątpienia do wyzwań ekstremalnych. Dzisiejszemu przekładowcy zająłby z dziesięć lat.

Nieprzekładalne?

Odkąd Krzysztof Bartnicki zmógł „Finneganów tren”, nie można już mówić o książkach nieprzetłumaczalnych. Sam zresztą nie wierzyłem w takowe, radośnie przyjąwszy przed laty zasadę, że wszystko da się przełożyć, a efekt jest tylko funkcją czasu, jaki się temu poświęci. Zwątpiłem całkiem niedawno, w Drohobyczu, gdy wyszło na jaw, z jakimi problemami walczy pani Wei-Yun Górecka, tłumacząc Schulza na chiński. Nasz poczciwy łopian wygląda na Tajwanie tak dalece inaczej, że demoluje cały kunsztowny Schulzowski obraz „rozbestwionych wiedźm we wzdętych spódnicach”. Co począć, jeśli odmienność kultur potęguje odmienność przyrody?

Bóg filologów tkwi w szczegółach, rzekł bodajże Aby Warburg, i jest to zmora tłumacza. Któryś z teoretyków języka wygłosił pogląd, że na całym świecie zrozumiały byłby telegram „Ciotka umarła w środę”, bo każda kultura zna zjawisko śmierci, posiada struktury pokrewieństwa i ma coś na kształt kalendarza. Lecz tuż za progiem wtajemniczenia zaczynają się schody. Pamiętam, jak brnąłem ćwierć wieku temu wśród pułapek niewinnego na pozór „Słownika komunałów” Flauberta, pasując się z kulturą, która dopracowała się paru odmian fachu szewca, ze trzech rodzajów patelni (do omletów, do jajecznicy, do mięs) i tyluż rozmaitych grzebieni. Albo na przykład naczynie do płukania palców przy stole, które w ogóle nie ma polskiego odpowiednika, bo tam i wtedy, gdzie go w naszym kraju używano, występowało pod nazwą francuską (rince-bouche).

A był to ledwie przedsmak mechaniki żywego języka, jak przysłowia, powiedzonka, utarte porównania, metafory, cytaty i wyrosłe na ich gruncie żarty. Co zrobić, jeśli ktoś gna (po francusku) jak pozbawiony śledziony (dératé), a deszcz leje halabardami (il va tomber des hallebardes)? Człowiek w swej naiwności bierze się za przekład i wtem zderza się z grą słów opartą na czymś takim. Chadzałem, jak pomnę, do pracy na piechotę, czterdzieści minut w jedną stronę, obracając w głowie któryś ze strasznych kalamburów Flauberta. Że, dajmy na to, mieszczuchy francuskie z połowy dziewiętnastego wieku zwykły podobno mawiać: „des ouvertures de Bêtes aux veines”. Czyli że uwertury Beethovena to łykowate bestie. Minęło parę ładnych kilometrów, nim ośmieliłem się zgwałcić nazwisko mistrza: „Bełtowen. Tak zabełtać to sztuka”.

No, powiedzmy, tym razem się udało. Udało się wypiłować odpowiednik czy zastępnik, dający blade pojęcie o oryginale. Bardzo byłem rad z siebie, póki los kościstym palcem nie podsunął mi pism teoretycznych Mallarmégo. Tu francuski pokazał, co potrafi. Załamałem się już przy „Kryzysie wiersza”. Tekst przeraźliwie klarowny, bez żadnych leksykalnych sztuczek, okazał się tak bezgranicznie pojemny, tak spięty siecią skojarzeń i alikwotów, że słowa mojej polszczyzny (a może, jak się pocieszam, polszczyzny jako takiej) nie zdołały mu sprostać. Mało tego, nie mogłem przysiąc, że go naprawdę rozumiem. Czy ktoś go w ogóle rozumie? Ten nieuchwytny kryształ przepływał przez drugi język niby obłok przez sito. Zaplątawszy się w sidła niedomówionych zagmatwań, padłem jak wszyscy przede mną. I jak tu nie wierzyć w dzieła nieprzekładalne?

Dwuznaczne

Główna rzecz w tym fachu to wiedzieć, kiedy się nie wie. Z tej racji to takie ciekawe. Nierzadko wszystko – zda się – siadło na swoim miejscu, tok zdań wygląda poprawnie, tylko nie wiadomo, o co chodzi. Miałem taką przygodę ze szkicem Georges’a Pereca (w świeżo wydanym zbiorze „Urodziłem się”) pod tytułem „Leon Burp i Marcel Gotlib: twórcze przymierze uczonych”. Uratowało mnie przeczucie, że musi to być śmieszne. Ale jakoś nie było. Aż do chwili, kiedy w rozpaczy zainteresowałem się wreszcie, kim był Marcel Gotlib. A był on mianowicie znanym (ale tylko we Francji) rysownikiem komiksów i kumplem autora. I wszystkie jego przygody jako koryfeusza wszechnauk okazały się aluzjami do perypetii komiksowych postaci. Nie obeszło się więc, niestety, bez całej kupy przypisów. Czy ocala to smak tego tekstu dla czytelnika polskiego, to już inna sprawa. Pocieszam się tylko, że udało się zrekonstruować tytuł jednej z rzekomych prac naukowych (z psychologii) Gotliba, „De l’utilisation du close-combat dans la détection des sourds”. W mowie Francuzów głusi toczą szczególnie zażarte walki wręcz, bo nie słyszą własnych i przeciwnika wrzasków. Odpowiednik w idiomatyce polskiej brzmi: „Wykrywanie głupoty z użyciem sera”.

By pozostać przy Perecu, sąsiedni szkic nosi w oryginale tytuł: „Présentation: de la Beauce à Notre-Dame de Chartres”. Présentation to prezentacja lub, w sensie religijnym, ofiarowanie. Beauce to historyczna nazwa krainy wokół Chartres. Lecz czemu służyć by miało pierwsze słowo w tytule: „Prezentacja: od Beauce do Notre Dame z Chartres”? I jak ma się ów tytuł do wysoce parodystycznej treści szkicu? Perec niczego nie pisał przypadkiem. Wręcz przeciwnie. Klucz znalazł się w postaci stuletniej już książki Charlesa Péguy o tytule bez śladu dwukropka: „Présentation de la Beauce à Notre-Dame de Chartres” – „Ofiarowanie Beauce Matce Boskiej z Chartres”. Perec miał zatem na myśli coś jakby odwrotność tego ofiarowania – kpinę z dewocyjno-patriotycznego piśmiennictwa, jakie narosło wokół sławnej katedry. Ale co jest odwrotnością ofiarowania? Przypadek sprawił, że do druku trafiło „Odwirowanie...”. Odwirowanie Beauce od katedry w Chartres. Bóg ustrzegł, że między redaktorami zawieruszyła się gdzieś iście szatańska wersja: „Ofujarowanie...”...

Jak mówi doświadczenie, dobra połowa takich sytuacji skrywa jakiś dwuznacznik. W głębi czasu, gdzie początki moich robót przekładowych gubią się we mgle mitologicznej, majaczy „Marmur” Brodskiego. Cały usiany, co – dziecię naiwne – odkryłem ze zgrozą, sprośnymi aluzjami. Tacy już są ci nobliści. W którejś ze scen tej sztuki jeden więzień objaśnia drugiemu, że niegdyś, kiedy jeszcze dawano widzenia z żonami, ofiary władzy preparowały sobie stosowne kulki, udzielające małżonkom niezapomnianych przeżyć. „Wytoczisz siebie szarik napilniczkom, millimietra dwa-tri w diametrie – i k chierurgu”. Nie bez satysfakcji wymyśliłem odpowiednik ostatniego słowa: „chujatra”.

Problemem w takiej kreacji jest możliwie pełna naturalność. Nowo stworzone słowo wyglądać musi niewinnie, jakby figurowało w polszczyźnie od zawsze. Gdy parę lat temu zająłem się cyklem ubistycznym Jarry’ego, co miało stanowić (absolutnie niedostrzeżony) wkład w różne polskie dyskusje, spotkałem w „Ubu Skowanym” dwie postacie, noszące miana Pissedoux i Pissembock. Nie byłem pierwszym tłumaczem tej sztuki: pół wieku wcześniej przełożyli ją pospołu Antoni Marianowicz i Tadeusz Polanowski. Idąc po linii najmniejszego oporu, nadali wspomnianym personażom nazwiska Zcichaszczaj i Zeszczykufel. No, ale nie o to chodzi, panowie! Nazwiska winny być takie, że dałoby się na nie natrafić w polskiej książce telefonicznej. To, rzecz jasna, ma swoją cenę i wypadło odstąpić od dosłowności. Ale, jak myślę, było warto: wspomniane osoby zwą się u mnie Szczawgacki i Szczawkucki.

Prawdziwy problem czaił się nieco dalej. Zdetronizowany król Polski natrafia mianowicie na musztrę gwardii narodowej (rzecz dzieje się w najbarwniejszych latach afery Dreyfusa), instynktownie opowiada się po stronie militaryzmu i wznosi ekstatyczny okrzyk: „Vive l’Armerdre!”. Jego sławetne merdre!, czyli „grówno!”, wchodzi tu w związek z arme o rozlicznych orężnych konotacjach, tworząc nieprzetłumaczalny koncentrat żołdackiego szowinizmu. Po długich męczarniach i konsultacjach wypadło dojść do wniosku, że Ubu, przybysz z Polski, zachował wciąż w pamięci stosowny idiom Lechitów. Toteż woła on w mojej wersji: „Wodzu! Na Grównald!”. Jakbym słyszał to na ulicy!

Wampiryzacja

No, ale to nie są najsroższe trudności. Wyobraźmy sobie, powiedzmy, książkę, w której kształt liter, podyktowany odmiennością starej i nowej pisowni, wpływa na przebieg akcji. Tego i Joyce nie wymyślił! Taka książka istnieje, i jest to niedostrzeżona w Polsce powieść Saszy Sokołowa „Między psem a wilkiem”. Nie byłem tłumaczem tej książki, lecz jej – taki już los! – bardzo zaangażowanym redaktorem, wkraczającym w miejscach, gdzie pan Aleksander Bogusławski rozkładał bezradnie ręce. Jednym z tych miejsc był opis stanu pogody, kulminujący w zdaniu: „Mietiel, o kom mnogije dumali jeszcze czieriez ja, togda, kak osobym ukazom jego dawno pieriedali Zajcu, na kogo i biezuchoje, ono stol’ pochodiło, a nie swojstwiennoje i nie nużnoje Zajcu je pieriedali mieteli, – ona raschodiłas’, razygrywałas’, diełajas’ nieugomonnoj i nieumolimoj”. Oczywiście, „ja” i „je” w tym zdaniu to pojedyncze litery grażdanki. I chodzi w nim o to, że mietiel pisało się kiedyś miatiel, podobnie jak zajac pisano zajec. I literę „ja”, aczkolwiek podobną do bezuchego zająca, przekazano mietieli (zamieci), zaś litera „je” z zająca trafiła do mieteli.

By odtworzyć ekwiwalencję, należało znaleźć burzliwe zjawisko meteorologiczne, którego nazwę cechowała w polszczyźnie podobna oboczność pisowni, oraz zwierzę leśne, z tych mniejszych, które spotkało to samo. Wydaje się to niemożliwe, ale się powiodło. Nikt poza tłumaczami tego nie doceni, a czytelnik – o ile byli tacy – pewno nawet nie dostrzegł: „Żywioł, w którym niejeden słyszał jeszcze »ó«, choć oficjalnym dekretem przekazano takowe Sobolowi, z uwagi na ogonek, obce zaś Sobolowi i zbyteczne »o« oddano Żywiołowi, rozśnieżył się i rozsrożył bezwzględnie i bezlitośnie”. Wszyscy, mam nadzieję, wiedzą, że „żywioł/żywiół” i „sobol/soból”, n’est-ce pas?

Takie teksty to wampiry. Karmią się naszą krwią, myślą i czasem. Zwykle nocami. I jak z wampirami bywa, wampiryzują ofiary: tłumacz rzeczy wymagających pożąda wciąż nowych wyzwań. Już to widzę po sobie. Przekładałem ostatnio bajkę nieznanego u nas Jaroslava Bočka o dziewięciogłowym smoku, którego usidliła pewna bezczelna dziewucha. Smok stara się wkraść w jej łaski, a ona na to: „»Kdepak, příteli drahý«, řekla mu, »tak lacino to nepůjde. Máš nádherná křídla a já wždycky snila o neobvyklé svatební cestě«”. Czyli: „Jeszcze czego, kochasiu luby – odrzekła – tak to łatwo nie pójdzie. Masz niewąskie skrzydła, a mnie się zawsze marzyła odlotowa podróż poślubna”. Za łatwo mi było, nie? Te „niewąskie” i „odlotowa”, których brak w oryginale, to skutek wampiryzacji tłumacza. Wstydzę się, a nie zmienię.

Podobno tłumacz powinien znać się mniej więcej na wszystkim, a reszty się domyślać. Uzupełnię: tego, czego się domyśla, domyśla się o sobie. 


JAN GONDOWICZ jest krytykiem literackim i teatralnym, monografistą Schulza, Nowosielskiego i Dudy Gracza, bestioznawcą („Zoologia fantastyczna uzupełniona”), witkacologiem („Paradoks o autorze”), tłumaczem m.in. Brodskiego, Flauberta, Jarry’ego, Topora, Queneau i Pereca.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 52-53/2012

Artykuł pochodzi z dodatku „Odnalezione w tłumaczeniu (2013)