Smutna improwizacja

Przemysław Guła, ekspert ds. medycyny katastrof: Identyfikacja jest przeżyciem tak traumatycznym, że bliscy często są gotowi zaakceptować to, co jest im pokazywane. W Madrycie, po katastrofie lotniczej w 2008 r., pomylono sześć przypadków.

08.10.2012

Czyta się kilka minut

PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: „Jeżeli pojawia się specjalista od identyfikacji, który powiada, że to jest archaiczna metoda polegająca na okazywaniu ciał ofiar bliskim (...) to ja pytam: gdzie ten specjalista był dwa lata temu?” – to wypowiedź prokuratora Seremeta. O Panu?

PRZEMYSŁAW GUŁA: Nie wiem, ale tak to było przez moich znajomych interpretowane.

Pewnie słusznie, bo kilka dni wcześniej wypowiadał się Pan w jednej ze stacji telewizyjnych. To gdzie Pan był dwa lata temu?

Tematyką identyfikacji ofiar – jako praktyk i naukowiec – zajmuję się od ponad dziesięciu lat. A ponad dwa lata temu, w momencie katastrofy smoleńskiej – bo o niej pewnie mowa – byłem od kilku miesięcy dawnym szefem Rządowego Centrum Bezpieczeństwa. Już przed Smoleńskiem wypowiadałem się dość szeroko na temat procedur związanych z identyfikacjami ciał przy okazji katastrof na masową skalę.

Obserwował Pan też działania służb kryzysowych m.in. w Londynie, Madrycie i Nowym Jorku. Czy kwestia identyfikacji ciał wywoływała wszędzie takie emocje?

Bardzo ważny jest czynnik kulturowy. Weźmy np. rok 2008 we Francji, gdzie na skutek ekstremalnych upałów nastąpiła fala zgonów i pojawiły się problemy z przechowywaniem ciał. Rodziny ofiar nie robiły z tego problemu – w tamtej kulturze nie byłoby też zapewne problemu ze zorganizowaniem zbiorowej mogiły w przypadku katastrofy na masową skalę. Z drugiej strony, pamiętam zdjęcie izraelskich żołnierzy, które widziałem na jakiejś konferencji naukowej. Na klęczkach przeczesują miejsce w Strefie Gazy, w którym podłożono ładunek wybuchowy pod samochodem wojskowym. Szukają najdrobniejszych fragmentów ciał, bo jest to w tej kulturze bardzo ważne – religia nakazuje precyzyjne odtworzenie ciała.

Jeszcze inny przykład to USA i tragedia WTC, gdzie ofiary należały do bardzo różnych kręgów kulturowych. W Stanach była np. długa dyskusja, co robić ze znajdowanymi długo po katastrofie fragmentami ciał. W przypadku Smoleńska też mieliśmy tzw. drugi transport, o którym się wiele nie mówi. To wszystko są bardzo delikatne kwestie, w Polsce akurat wywołujące ogromne emocje, które trzeba uszanować. Trzeba zrozumieć ten ból.

Spróbujmy odtworzyć wydarzenia z punktu widzenia tego, co działo się z ciałami.

W takich przypadkach – po upewnieniu się, że nie ma osób żywych i zabezpieczeniu miejsca przez straż pożarną – sprawę przejmują służby dochodzeniowo-śledcze pod nadzorem prokuratury. Rozpoczyna się proces zwany z angielska DVI: identyfikacji ofiar katastrof na masową skalę. To procedury związane z oględzinami, przewożeniem, przechowywaniem zwłok, działaniami sekcyjnymi i identyfikacją.

Jak wyglądał ten proces w przypadku katastrofy smoleńskiej?

Ciała i szczątki oznaczano symbolami odnoszącymi się do miejsca ich znalezienia, dokonywano oględzin, zwłoki oznaczano za pomocą opasek, wkładano do trumien i przewożono do Instytutu Medycyny Sądowej w Moskwie. Nie ma powodu, by na tym etapie formułować zarzuty. Jak się zdaje, wszystkie procedury odpowiadały temu, jak w podobnych sytuacjach postępuje się na całym świecie.

Następnym etapem były działania sekcyjne, mylone dość często z oględzinami.

Uniknęlibyśmy wielu emocjonalnych sporów, gdyby wszyscy uczestnicy dyskusji – włącznie z politykami – posługiwali się precyzyjnymi pojęciami. Oględziny odbywają się bez naruszania ciała: to ocena stanu zwłok dokonywana zwykle na miejscu katastrofy. Sekcja sądowo-lekarska ma odpowiedzieć na pytanie, co było przyczyną śmierci. O jej dokonanie wnioskuje prokuratura w każdym niemal przypadku nagłego zgonu – w przypadku katastrof lotniczych to coś absolutnie naturalnego.

Największe emocje wywołuje kolejny etap: identyfikacji. Prokurator Seremet mówił, że błąd – skutkujący później pomyleniem ciał, m.in. Anny Walentynowicz – popełnili członkowie rodzin ofiar.

Ja bym proponował, by w tej delikatnej sprawie w ogóle zaprzestać poszukiwania winnych. Zamiast tego warto się zastanowić nad metodą. Po katastrofie lotniczej w Madrycie w 2008 r. uznano, że zawiodła właśnie metoda, i zaczęto mówić głośno o tym, że w takich sytuacjach okazywanie ciał rodzinom ofiar zaraz po katastrofie rodzi ryzyko błędów. Chodzi też o psychologiczny wymiar: identyfikacja w takiej sytuacji – mówimy o ciałach rozczłonkowanych – jest dla rodzin przeżyciem tak traumatycznym, że gotowe są niejednokrotnie zaakceptować to, co jest im pokazywane. I to prowadzi często do tragicznych pomyłek: w Madrycie było to aż sześć przypadków na nieco ponad sto ciał. Od tamtego czasu wiadomo, że w podobnych sytuacjach przydatność metody okazania jest bardzo ograniczona.

Powinno się w ogóle jej zaniechać?

To zależy od stanu ciał, ale w przypadku katastrof lotniczych zwykle trudno bazować na identyfikacji ograniczonej do okazania rodzinie. Niezależnie jednak od tego, czy dochodzi do okazania, czy nie, bardzo ważne jest przygotowanie ciał do identyfikacji. Nie powinna ona następować za szybko, powinna być poprzedzona badaniami, a okazanie powinno stanowić rodzaj ostatecznego potwierdzenia, że mamy do czynienia z tą, a nie inną osobą.

Warto się w tym kontekście zastanowić, jak przygotować się do podobnych sytuacji, jeśli – nie daj Boże – będą miały miejsce na terenie Polski. Warto pomyśleć o miejscu, w którym zgromadzono by kompleksowe zaplecze do przechowywania i badania ciał ofiar katastrof na masową skalę. Z tomografią komputerową, profesjonalnym laboratorium, pracownią genetyczną, RTG, możliwością daktyloskopowania, z całym kryminalistycznym oraz biochemiczno-laboratoryjnym zapleczem, no i oczywiście z fachowcami. My tym zapleczem dysponujemy, ale nie dorobiliśmy się systemu, który koordynowałby działania i procedury na wypadek takich zdarzeń.

I nie chodzi mi o miejsce stacjonarne, bo przecież trudno przewidzieć, gdzie zdarzy się wypadek, ale o rodzaj mobilnego centrum, które można by – po uprzednim przygotowaniu – zorganizować w ciągu kilkunastu godzin. Takie centra tworzy się na świecie po tragicznych doświadczeniach ostatnich lat, chociażby z tsunami. Tylko ich istnienie może sprawić, że unikniemy tragicznych pomyłek.

Potrzebne są też jasne procedury. Mamy je?

Mogę powiedzieć z całą pewnością, że nie mieliśmy ich jeszcze kilka miesięcy temu. I przypuszczam, że nie mamy nadal, choć z góry mogę przewidzieć, jaka będzie reakcja szefostwa RCB na to stwierdzenie: „Mamy, ale nie pokażemy, bo są tajne”. Procedury są konieczne, by wszystkie wymienione wcześniej działania skoordynować (najlepiej przy udziale jednej instytucji, w tym przypadku policji), by wiedzieć, jaka jest kolejność działań i kto w nich powinien uczestniczyć.

Jak by zatem wyglądały działania naszych służb, gdyby – odpukać – podobna katastrofa wydarzyła się na terenie Polski?

Obawiam się, że byśmy po prostu improwizowali. Gdy jeździ się na konferencje po świecie, każda duża katastrofa z przeszłości jest przedmiotem szerokiej dyskusji naukowej. Na przykładzie Smoleńska takie prace i debaty się nie odbywają.

Dlaczego?

Bo nie umiemy przymierzyć się na chłodno do tego tematu. Dominują emocje i dyskusje wśród polityków. Jeszcze raz podkreślmy: mamy świetnych fachowców, całe potrzebne do procesu identyfikacji ciał zaplecze, ale nie mamy procedur i spójnego systemu działania. Dobrym przykładem atmosfery, która nie sprzyja konstruktywnemu działaniu, jest dyskusja wokół wizyty minister Kopacz w Smoleńsku zaraz po katastrofie, a także wokół słów pani minister o udziale polskich fachowców w sekcji zwłok. Gdybyśmy mieli jasne procedury, kto powinien uczestniczyć w działaniach, całej dyskusji by nie było.

Ewa Kopacz była dość powszechnie chwalona za zaangażowanie w tej sprawie.

Tylko pytanie, czy do działań w takich sytuacjach potrzebujemy polityków, czy grupy fachowców opierających się o spójne procedury. Doskonale rozumiem zaskoczenie, wyjątkowość sytuacji, ale czy naprawdę trzeba było organizować wyjazd minister zdrowia do Smoleńska? Czy pani minister musiała się tyloma sprawami zajmować osobiście?

Pan mówi o braku procedur, ale sam kierował do stycznia 2010 r. Rządowym Centrum Bezpieczeństwa. I nie doprowadził Pan do ich wdrożenia.

Nie uciekam od współodpowiedzialności. Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że takich rzeczy nie da się zrobić w ciągu kilku miesięcy. Najtrudniejsze było ustalenie kompetencji poszczególnych instytucji oraz tej, która byłaby odpowiedzialna za koordynowanie działań. Przed kwietniem 2010 r., zanim zostałem odwołany ze stanowiska przez premiera Tuska, temat procedur na wypadek katastrof o masowym zasięgu wydawał się niszowy. Był np. problem, by – w obliczu kryzysu w służbie zdrowia – spotkać się z panią minister Kopacz. Kilka miesięcy później sprawa okazała się być jednak ważna.  


Dr n. med. PRZEMYSŁAW GUŁA jest lekarzem zajmującym się problematyką medycyny katastrof i zarządzania kryzysowego. Do stycznia 2010 r. był szefem Rządowego Centrum Bezpieczeństwa.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2012