Siła imaginacji

Słowa o „wyimaginowanej wspólnocie”, z której zdaniem prezydenta niewiele wynika, zaowocowały kolejnym remanentem w polskiej kasie. Poważniejszy bilans członkostwa w Unii wciąż przed nami.

01.10.2018

Czyta się kilka minut

Otwarcie mostu i wschodniej obwodnicy Krakowa, czerwiec 2017 r. / BEATA ZAWRZEL / REPORTER
Otwarcie mostu i wschodniej obwodnicy Krakowa, czerwiec 2017 r. / BEATA ZAWRZEL / REPORTER

Wystarczy kliknięcie myszką. Ministerstwo Finansów na stronie internetowej publikuje cyklicznie odświeżane zestawienie transferów finansowych między Polską a UE. Licznik zatrzymał się na stanie z końca lipca tego roku i pokazuje, że od 1 maja 2004 r. do Polski trafiło dokładnie 152 191 169 496 euro – w zaokrągleniu 152,2 mld euro. Do wspólnej unijnej kasy tytułem składek członkowskich i pozostałych rozliczeń wpłaciliśmy natomiast 49,6 mld euro. Saldo? Ponad 102 mld euro na plusie.

Wspomniane kwoty przywoływano w polskich mediach dziesiątki razy po głośnym przemówieniu prezydenta Dudy, który w Leżajsku nazwał Unię „wyimaginowaną wspólnotą, z której niewiele dla nas wynika”. Unijne pieniądze przeliczano na kilometry autostrad, liczbę boisk, basenów, parków wodnych, oczyszczalni ścieków i innych poakcesyjnych zdobyczy, które niewątpliwie uprościły polską codzienność. Podkreślano, że to dzięki restrykcyjnym warunkom unijnego dofinansowania inwestycji każdy nowo oddany do użytku urząd ma podjazdy lub windy dla osób z niepełnosprawnością ruchową.

Tylko czy 14 lat w Unii zredukowane do salda rachunku Polski we Wspólnocie zasługuje w ogóle na miano bilansu?

Bitwa o standardy

Jedną z najczęstszych polskich aktywności są zakupy spożywcze. Z danych firmy badawczej Nielsen wynika, że robimy je średnio 360 razy w roku (badanie przeprowadzono przed wprowadzeniem przepisów ograniczających handel w niedziele). Statystyczny Niemiec, dla porównania, bywa natomiast w sklepie spożywczym 229 razy w roku. Brytyjczyk tylko 138. Duże różnice widać także w tym, co wrzucamy do koszyków, i nie chodzi tylko o preferencje konsumenckie. Słoiczek z potrawką ryżowo-warzywną tej samej niemieckiej marki może np. zawierać w Niemczech 38 proc. warzyw, a jedynie 24 proc. w polskim sklepie.

Producenci przez lata zaprzeczali istnieniu podwójnych receptur, które sprawiały, że do biedniejszych krajów Unii trafiają wyroby gorszej jakości, nierzadko zawierające dużo dopuszczonych do użytku, ale niezdrowych składników, np. fruktozy czy oleju palmowego. Dopiero kilka miesięcy temu Komisja Europejska opublikowała standard badań, który pozwoli porównać skład produktów sprzedawanych w krajach członkowskich pod identycznymi markami. Docelowo Wspólnota zamierza zakazać takich praktyk, a część producentów już zapowiedziała pożegnanie z podwójnymi recepturami. Rzecz jasna, tylko w produktach sprzedawanych w UE.

To właśnie ochrona praw konsumenckich należy do obszarów, w których polskie członkostwo zmieniło najwięcej: począwszy od wieloletnich bojów z operatorami telekomunikacyjnymi o zniesienie opłat roamingowych, a kończąc na przepisach regulujących obowiązki informacyjne sprzedającego wobec kupującego czy niedawnym projekcie zakazującym zmian cen produktów w zależności od kraju pochodzenia nabywcy.

– Ochrona konsumentów w Polsce w całości oparta jest na przepisach, których źródłem są regulacje unijne – mówi Izabela Szewczyk-Krzyżanowska, dyrektor Departamentu Ochrony Zbiorowych Interesów Konsumentów Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów.

W polskim prawie mamy więc dziś takie pojęcia jak klauzula zakazana, której użycie unieważnia skutki prawne umowy, do której ją wpisano, lub misselling – manipulację informacjami o produkcie lub warunkach zakupu, która ma uniemożliwić nabywcy ocenę opłacalności zakupu.

Lista korzyści jest oczywiście dłuższa: klienci sklepów internetowych mogą bez podania powodów odesłać do sprzedawcy kupiony towar w ciągu 14 dni, za spóźnienie samolotu przysługuje automatycznie odszkodowanie, a reklamacja, na którą producent nie odpowie w wyznaczonym terminie, zostaje uznana za rozpatrzoną pozytywnie. Większość konsumenckich przywilejów, które wiążą się z obecnością w UE, obywatele państw członkowskich uważają za równie oczywiste jak powietrze, podobnie jak sam bezcłowy otwarty rynek upraszczający obrót towarami.

Idea prewencyjnej ochrony konsumentów przed nadużyciami nie jest jednak standardem nawet we wszystkich krajach rozwiniętych. Przykładowo USA zredukowały ją wychodząc z założenia, że pokrzywdzony powinien móc łatwo udowodnić rację przed sądem i uzyskać sowite odszkodowanie.

– W Brukseli także trwają teraz prace nad uporządkowaniem praw konsumenckich w taki sposób, by konsument nie tylko mógł łatwo obronić swoje racje w starciu z firmą, ale także łatwo uzyskać rekompensatę za poniesione straty – dodaje Izabela Szewczyk-Krzyżanowska. – Członkostwo w Unii gwarantuje nam, że podobne regulacje trafią także do polskich przepisów.

Karta, która dzieli

Krytycy UE kpią czasem, że jej szczytowym osiągnięciem w zakresie praw człowieka jest zakaz wykonywania kary śmierci na mordercach. Istotnie, wprowadziła go Karta Praw Podstawowych przyjęta przez kraje Wspólnoty w 2000 r. w Nicei (Polska w 2007 r. wraz z Wielką Brytanią ograniczyły swoim obywatelom zakres ochrony wynikający z tego dokumentu, podpisując tzw. protokół brytyjski do traktatu lizbońskiego). Ten sam krytykowany przez konserwatystów punkt Karty gwarantuje jednak obywatelom UE prawo do integralności cielesnej, w tym zakaz praktyk eugenicznych, czerpania zysków z ciała ludzkiego, klonowania w celach reprodukcyjnych, a także zakaz tortur i poniżającego traktowania.

Dokument określa też granice swobody krajów członkowskich w liberalizowaniu rynku pracy, zakazując m.in. pracy dzieci, zwolnień z powodu macierzyństwa, a także przyznając każdemu obywatelowi prawo do zasiłku macierzyńskiego i opiekuńczego. W wymiarze sprawiedliwości Karta potwierdziła z kolei prawo do rzetelnego procesu w myśl domniemania niewinności, choć tu – i nie tylko w tym przypadku – przenoszenie unijnych wartości na polski grunt natrafiło na opór.

1 kwietnia minął termin implementacji unijnej dyrektywy w sprawie wzmocnienia niektórych aspektów domniemania niewinności i prawa do obecności na rozprawie w postępowaniu karnym. Zaproponowane w niej zmiany każą interpretować na korzyść oskarżonego wszystkie wątpliwości powstałe zarówno podczas samej rozprawy, jak i te, które pojawiły się na etapie postępowania przygotowawczego. W polskim prawie starorzymska paremia in dubio pro reo oznacza tymczasem rozstrzyganie na korzyść oskarżonego jedynie tych wątpliwości, których sąd nie może rozwiać w trakcie procesu.

W 2013 r. Polska zaprotestowała również przeciw projektowi dyrektywy o parytecie mężczyzn i kobiet w biznesie, a dyrektywy o ochronie zwierząt w badaniach laboratoryjnych czy regulujące przemysłową hodowlę spotkały się z otwartą krytyką części polityków PiS i PSL, którzy zarzucali Brukseli „prawniczy imperializm”.

W euroklinczu

Mimo że w antyunijnej retoryce PiS brnie coraz dalej, wciąż nie przekroczył w niej Rubikonu. Stonowane komentarze polityków partii rządzącej w reakcji na informacje o skierowaniu przez Komisję Europejską skargi na Polskę do Trybunału Sprawiedliwości mogą świadczyć wręcz o tym, że rządzącym zależy raczej na trwaniu w klinczu z Brukselą, który obsadza ich w przećwiczonej wielokrotnie roli obrońców oblężonej twierdzy.

Konflikt z instytucją, którą Polacy darzą większą estymą od krajowych, może wydawać się błędną strategią, PiS zdaje się być jednak przekonany o tym, że polski euroentuzjazm ma płytsze korzenie. I bazuje głównie na kalkulacji ekonomicznej – która dotychczas przemawiała na korzyść integracji. Możliwe, że politycy partii rządzącej lepiej od swych oponentów pamiętają, że „tak” dla Unii w czerwcu 2003 r. powiedziało 77 proc. spośród zaledwie 55 proc. uprawnionych do głosowania; w praktyce poparcie dla akcesji wyraziło więc zaledwie 42,3 proc. Polaków mogących zabrać w tej sprawie głos.

Badanie Eurobarometru, przeprowadzone niemal 15 lat później, w kwietniu tego roku, pokazuje, że członkostwo w Unii Europejskiej ocenia pozytywnie aż 70 proc. Polaków. Zaledwie 5 proc. jest odmiennego zdania, co plasuje nas w czołówce rankingu największych zwolenników Wspólnoty. Obszarami działalności Unii, które mają dla Polaków szczególne znaczenie, są swobodny przepływ obywateli, dzięki któremu możemy mieszkać, pracować, uczyć się i prowadzić działalność gospodarczą w dowolnym kraju członkowskim, a także wspólna polityka obrony i bezpieczeństwa.

Największy sprzeciw budzi natomiast w Polakach wspólnota gospodarcza i walutowa. Jeśli pominiemy w tej chwili oczywiste sprzeczności (swoboda prowadzenia biznesu tak, unia gospodarcza nie), można istotnie dojść do przekonania, że polski stosunek do Unii ma charakter przede wszystkim utylitarny, nie stoi za nim żaden kościec wspólnych wartości. Taka wizja członkostwa z pewnością nie dziwi też polityków, którzy od dawna widzą w członkostwie przede wszystkim okazję do „wyciskania brukselki”, o którym półserio mówił jakiś czas temu Waldemar Pawlak.

Punkt odniesienia

W kolejnych latach „brukselki” będzie coraz mniej: to już przesądzone, nie wiadomo tylko o ile. Samo opuszczenie Unii przez Wielką Brytanię bez końcowego porozumienia z Brukselą kosztować będzie Polskę – jak obliczyli niedawno ekonomiści Oxford Economics – około 18 mld zł rocznie, czyli niemal połowę rocznej transzy unijnych funduszy strukturalnych. Najbogatsze kraje Unii chcą poza tym przesunięcia środka ciężkości polityki spójności ze wschodu na południe Europy, zmagające się z kryzysem imigracyjnym i gospodarczą stagnacją. A to nie koniec potencjalnie złych wiadomości dla Polski, bo pod auspicjami Francji dojrzewa przecież idea oddzielnego unijnego budżetu strefy euro. Francuski minister spraw zagranicznych Jean-Yves Le Drian w sposób zgoła niedyplomatyczny podkreślał niedawno, że jego kraj nie zgadza się na dalsze finansowanie wzrostu „populistom i handlarzom złudzeń”, nie ukrywając, że ma na myśli przede wszystkim Polskę i Węgry. Czyżby więc PiS trafnie wycelował w buzujące podskórnie nastroje społeczne prowokując debatę o bezcelowości członkostwa w Unii w obliczu nieuchronnego cięcia unijnych dotacji?

– Nie przeceniałabym znaczenia funduszy unijnych w indywidualnym polskim bilansie zysków i strat z członkostwa – podkreśla prof. Mirosława Marody, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego. – To sposób prowadzenia badań ankietowych, w których łatwiej jest pytać o wymierne kwestie, potęguje wrażenie, że w myśleniu Polaków o Unii dominują korzyści materialne.

Badania, które kończy właśnie zespół pod kierownictwem prof. Marody, przyniosły odwrotne obserwacje. – W dyskusjach grupowych, które prowadziliśmy, pojawia się systematycznie wątek UE, która stanowi dla Polaków punkt odniesienia w ocenie sytuacji w kraju, jakości polityki, warunków życia, stanu infrastruktury, cen, a nawet relacji międzyludzkich – wyjaśnia socjolog. – Unia stała się dla wielu Polaków swoistą miarą jakości: im bardziej nasze życie w kraju przypomina realia bogatych unijnych krajów Europy Zachodniej, tym chętniej nazywamy je dobrym lub normalnym.

Kosmopolityzm? Raczej wciąż śniony sen o życiu „jak na Zachodzie”, tym razem bardziej realny niż za PRL, bo poparty osobistymi doświadczeniami podróży czy rozmów ze znajomymi i bliskimi na emigracji. W badaniu przeprowadzonym w maju tego roku 46 proc. Polaków nadal odpowiada, że czuje się wyłącznie obywatelami swojego kraju, a 43 proc., że najpierw obywatelami Rzeczypospolitej, a potem Europejczykami. Wyłącznie europejską tożsamość zadeklarowało jedynie 2 proc. Polaków.

Mirosława Marody: – Politycy lubią przedstawiać utożsamianie się z określonymi wartościami jako jednorazową, świadomą decyzję. To oczywiście nieprawda, bo taka zmiana to długofalowy proces. Dlatego nasi ankietowani bez trudu godzą polskość z wartościami, które sami nazywają europejskimi, np. z tolerancją dla mniejszości seksualnych. Będąc dziś częścią otwartego europejskiego społeczeństwa przesiąkają tym, co dla niego ważne, ale jednocześnie zmieniają te wartości, reinterpretując po swojemu. Dotyczy to np. demokracji, która jest uznawana za ważną przez ponad 80 proc. badanych, z których wielu nadaje jej jednak socjalne zabarwienie.

Jeśli więc socjologom trafniej niż politykom udało się odczytać nastroje społeczne, to przypadkiem trafił w sedno również Andrzej Duda nazywając Unię „wyimaginowaną wspólnotą”. Wyimaginowaną – czyli wymarzoną. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 41/2018