Sierżant gubi brzuch

Politycy zapowiadają, że od 2010 r. pobór zniknie, a młodym ludziom przestanie się śnić po nocach groźba wcielenia. Mimo że do w pełni zawodowej armii jeszcze daleko, wojsko już dziś traktuje służbę zasadniczą jak kulę u nogi.

11.03.2008

Czyta się kilka minut

Po tym jak do Iraku wyjechał pierwszy polski kontyngent, wojsko stało się jednym z podstawowych tematów debaty publicznej. Polacy zobaczyli swoich żołnierzy w sytuacjach innych niż te, do których przyzwyczaiła ich historia. Biało-czerwoni zaangażowali się po stronie ofensywnej, biorą udział w globalnych konfliktach. Działają w atmosferze niezgody narodowej, na dodatek w świetle fleszy, które wychwycą najmniejszy błąd. Wydarzenia w Nangar Khel były szokiem, pokazały bowiem prawdę znaną już gdzie indziej: żołnierz w sytuacjach skrajnych nie tylko ginie, ale również zabija.

Jednocześnie w gabinetach dowódców i w gmachu Ministerstwa Obrony Narodowej toczą się spory znacznie ważniejsze niż te doraźne. Nie ma zgody, jak powinna wyglądać polska armia. Starsza wiekiem część korpusu oficerskiego, wzorem doktryny Piłsudskiego, upatruje głównego wroga na wschodzie, domagając się armii licznej i zorientowanej głównie na obronę polskich granic. Młodsi stawiają na wojsko mniejsze, lżejsze, mobilne i dobrze wyposażone, bo tylko takie nadaje się do nowego typu konfliktów, zwanych asymetrycznymi, gdzie nie ma wyraźnych frontów walki, okopów i starć na miarę bitwy o Łuk Kurski.

Ostatni pomysł powołania Narodowych Sił Rezerwowych również budzi kontrowersje. Oznaczają one bowiem kolejny wydatek dla budżetu MON, który i bez tego z trudem radzi sobie z finansowaniem żołnierzy służby zawodowej i zasadniczej.

Wszyscy zgadzają się co do jednego: mimo że zmiany, jakie dokonały się w polskiej armii po 1989 r., są olbrzymie, nadal nie wystarczają. Część polskiej armii mentalnie i jakościowo dobiła do standardów NATO, część tkwi jeszcze w poprzedniej epoce.

Służą, bo muszą

Zmiany można poznać choćby po butach.

Jeszcze kilka lat temu norma wyglądała następująco: młody żołnierz, przestępując próg jednostki, otrzymywał dwie pary. Jeśli miał szczęście, to tylko jedna z nich była wcześniej używana. Higiena stóp nie zaprzątała głów kwatermistrzów. Buty lepsze służyły podczas przepustek, gorsze na co dzień. Podobnie mundury.

Dzisiaj sytuacja się skomplikowała: w jednostkach lepszych, w których służą zawodowcy, obie pary są nowe. W jednostkach dla żołnierzy służby zasadniczej zostało jak dawniej.

Ten szczegół można potraktować jak symbol: wojsko polskie rozpadło się na dwie części. Zawodowcy coraz bardziej przypominają swoich kolegów z armii amerykańskiej czy francuskiej. Mają lepsze ubrania, lepsze jedzenie, lepsze łóżka i perspektywy, znają języki obce, z żołdu utrzymują rodzinę.

Pozostali służą, bo muszą, byle jak. I tak też są traktowani.

Arek (imię zmienione) należy do pierwszej grupy, choć kiedy trafił do jednostki, otrzymał jedną parę po starszym koledze. Nie przeszkadzało mu to: wiedział, że jest na swoim miejscu. To żołnierz z powołania. Podoficer z niewielkiego miasta na wschodzie Polski, już w szkole średniej realizował swój życiowy plan.

Arek należy do elity. Służy w grupie desantowej jednej z najlepszych polskich jednostek.

Pobudki patriotyczne nim nie kierowały - wymarzył sobie zajęcie, dzięki któremu będzie mógł żyć ciekawie. Coś więcej niż zawód mechanika samochodowego albo praca za biurkiem. Po kilku latach w wojsku zarabia więcej niż jego ojciec - fachowiec z 30-letnim stażem.

- Jeśli chcesz zostać żołnierzem zawodowym, wojsko się tobą zajmie - przekonuje.

Nasz rozmówca jest spokojny i pełen optymizmu. Chce zostać w wojsku, kupić mieszkanie, bo kolejka po służbowe lokale jest zbyt długa. Na razie nie był na żadnej misji, żona krzywi się na te pomysły, ale wiele wskazuje na to, że wcześniej czy później pojedzie.

Oficerowie na piątkę

Z polskiego krajobrazu wojskowego znikają też powoli brzuchy. Kiedyś jeden z nieodłącznych atrybutów doświadczonego oficera, dzisiaj uznawany jest za powód wstydu.

Z brzuchami próbował sobie poradzić minister obrony Radosław Sikorski. Nieoficjalnie wiadomo, że widok zapuszczonej kadry przyprawia go o wściekłość. Wymyślił więc, że za zdanie obowiązkowych zajęć z WF-u na piątkę każdy oficer dostanie 1000 zł.

Proszący o anonimowość podoficer z południowej Polski: - Nagle się okazało, że w niektórych jednostkach mamy samych wysportowanych oficerów: że wszyscy uprawiają gimnastykę, świetnie biegają i podciągają się na drążku jak młodziki. Sami oficerowie na piątkę. Brało się to stąd, że oficer przychodził na egzamin do swojego kolegi, proponował flaszkę za wpisanie fałszywych ocen do formularza. W końcu to państwowe pieniądze, więc nikt nie robił problemu. Sikorski porozsyłał kontrole po kraju, żeby zaprosić oficerów na powtórny egzamin. Wstyd był straszny, musieli zwrócić pieniądze.

Ppłk Adam Stręk, dowódca 18. Batalionu Desantowo-Szturmowego z Bielska-Białej, jednostki uznawanej za wizytówkę pozytywnych zmian w polskiej armii, w wojsku służy od 22 lat. Właśnie wrócił z Afganistanu. Nie wygląda, jakby miał kłopoty z zaliczeniem WF-u.

- Jeśli żołnierz wie, że jest sprawny fizycznie, może budować na tym swoją wartość. A dla dowódcy to jeszcze ważniejsze, bo sytuacja, w której podwładny potrafi więcej, jest mało komfortowa. Wśród żołnierzy zawodowych zapanowała wręcz moda na sprawność fizyczną - przekonuje.

Na pożegnanie dyplom

Do drugiej grupy, tej w używanych butach, przez pół roku należał Michał, rocznik 1981. Student informatyki, rzucił studia, żeby zmienić kierunek i w międzyczasie upomniało się o niego wojsko. Trafił do marynarki wojennej, najpierw na szkolenie do słynnej jednostki w Ustce, później do Gdyni, jako marynarz obsługi lądowej, jeden z blisko 1000 młodych żołnierzy, bo pobór był szczególnie duży. Wyszedł wcześniej, gdyż podczas przenoszenia szafy pancernej nabawił się przepukliny kręgosłupa. Po wyjściu kupił sobie czapkę w trupie czaszki, żeby pokazać, że "orzeł zdechł".

- Nie chodzi nawet o zdrowie. Byłem w miejscu, które nic mi nie dało i któremu ja nic nie dałem. Powołali mnie na radiooperatora, a stację nadawczą widziałem tylko przez płot, bo siedzieliśmy w sali wykładowej nad konspektami zajęć, które przepisywaliśmy do zeszytów - opowiada. - Po dwóch tygodniach mieliśmy test, ale pytania i odpowiedzi dostaliśmy wcześniej, było przykazane, żeby nauczyć się ich na pamięć. Dwa razy zabrali nas na strzelanie, ot, i cała rozrywka.

Jedzenie? Głównie kasza gryczana i flaczki.

Arek: - Byliśmy na ćwiczeniach nad morzem. Stoimy w kolejce w stołówce i słyszymy chłopaków stamtąd: "Zajebiście, dziś niedziela, będą ziemniaki". Pytamy, czemu ich tak ziemniaki kręcą. Dla nas normalna rzecz. A oni: "U nas jest tylko pęczak".

Poza tym wynajdywanie zajęć na siłę. Grabienie liści, tradycyjnych przeciwników skoszarowanego wojska. Apele, musztra, wieczorami pokątnie alkohol. I 24-godzinne dyżury. - Dyżuruje się po dwóch, jako "przynieś-podaj-pozamiataj". Siedzisz, śpisz, siedzisz, śpisz, masz wszystko gdzieś, bo i tak wiadomo, o której zajrzy kontrola. Po całej dobie wychodzisz ogłupiały - opowiada Michał.

Na pożegnanie dostał elegancki dyplom radiotelegrafisty.

Ppłk Stręk przyznaje, że przed uzawodowieniem jednostki w 2004 r., kiedy jeszcze służyli w niej żołnierze służby zasadniczej, cięcia kosztów dotykały właśnie ich. Np. były okresy, gdy nie wykonywali skoków spadochronowych.

Dr Janusz Zajdzik, emerytowany podpułkownik lotnictwa, w tej chwili jest szefem Wojskowego Biura Badań Socjologicznych w MON. Do armii trafił w 1966 r., wyrastał w innej rzeczywistości, kiedy Ludowe Wojsko Polskie miało 30 pułków lotniczych. W tej chwili cała flotylla lotnicza to sto maszyn. Mniej lotów, mniej samozaparcia żołnierzy. Słysząc opowieści o straconych miesiącach w służbie zasadniczej, tylko się uśmiecha: - To są sytuacje nie do uniknięcia. Z żołnierza, który przychodzi do jednostki na 9 miesięcy, nie da się zrobić fachowca. Odliczmy czas na szkolenie unitarne, na aklimatyzację. Wcześniej kadra miała komfortową sytuację, bo dwa lata służby zasadniczej wystarczały na dobre przeszkolenie. Ale to nie wróci.

Na wojskowych forach internetowych można jednak spotkać zachwyty żołnierzy służby zasadniczej, które pokazują skalę kosztów szkolenia. "Truckdriver" z Węgorzewa (artyleria ciężka) pisze o swoim pobycie na poligonie: "Przykładowo jedna rakieta kosztuje 9 tys. zł, waży 67 kg i ma niespełna 2 metry długości".

Dodajmy, że w jednym pakiecie jest 40 takich rakiet.

Dr Zajdzik: - To druga strona medalu. Wojska nie stać na inwestowanie w ludzi, którzy chcą się tylko pobawić i wrócić do domu.

Ppłk Stręk: - Nowoczesne technologie wojskowe wymagają specjalizacji. Przykładem pocisk przeciwpancerny Spike, którym nie da się skutecznie posługiwać bez niezbędnej wiedzy. Na dodatek każdy taki pocisk kosztuje majątek.

Pocisk Spike, na wyposażeniu Wojska Polskiego od 2004 r. kosztuje ok. 100 tys. dolarów za sztukę.

W Irlandii zarabiałby więcej

Zniknęły eszelony, przez dziesiątki lat nieodłączny element polskiego pejzażu. Żołnierze nie jeżdżą już na poligony w bydlęcych wagonach. Jeśli pociąg, to normalne składy pasażerskie, choć zdarzały się sytuacje, kiedy wyjazd trzeba było odwołać, bo jednostka nie miała pieniędzy na transport. Najtańsze i najwygodniejsze są prywatne autobusy.

W większości jednostek standardem jest internet i siłownia. W lepszych - karnety na basen.

Zmieniły się również motywacje.

- Najważniejsze są pieniądze - Arkadiusz jasno stawia sprawę. - Ale patriotyzm nie wywietrzał.

Ppłk Stręk patrzy na ten problem inaczej: - Zarobki są ważne, ale ci, którzy przychodzą do nas tylko z myślą o pieniądzach, szybko rezygnują, bo się im to nie opłaca. Wyłącznie taka motywacja sprawia, że stają się najsłabszym ogniwem w swoich drużynach. Mieliśmy nawet takiego, który zrezygnował po pierwszym dniu. Służba oznacza zbyt duże wyrzeczenia, by tak kalkulować.

Zadzwonił do niego kiedyś chłopak, który przeszedł przez kwalifikacje i czekając na decyzję o powołaniu do służby, wyjechał do Dublina. Wrócił, mimo że w Irlandii zarabiałby więcej.

Owszem, są w wojsku etaty, które oznaczają spokojną i bezwysiłkową pracę od 7.30 do 15.30. Ale nie w takich jednostkach jak ta dowodzona przez ppłk. Stręka, gdzie trzeba być gotowym na wezwanie w każdej chwili, a szkolenie jest wyczerpujące. Przed wyjazdem do Afganistanu żołnierze "Osiemnastki" spędzają na poligonie 4-5 miesięcy. Jednostki pilnuje nie warta, lecz firma ochroniarska, w administracji też pracuje wielu cywilów. Wszystko po to by nie odrywać żołnierzy od szkoleń.

Zawodowy szeregowiec zarabia dziś pomiędzy 1300 a 2000 zł miesięcznie. Do tego służbowy kwaterunek, w koszarach albo mieszkaniach wojskowych. I tzw. rozłąkowe, jeśli żona mieszka w innej miejscowości (ok. 400 zł). Za skoki dodatek ok. 320 zł miesięcznie.

Jeden z podoficerów z Bielska zauważa, że choć nie są to wielkie pieniądze, to jednak dla absolwenta gimnazjum wydają się przyzwoitą sumą. Dlatego na brak chętnych do służby jednostka nie narzeka. Nie zmienił tego nawet rozgłos wokół sprawy Nangar Khel, w której brali udział żołnierze "Osiemnastki".

Najlepiej zarabia się właśnie na misjach zagranicznych: miesięczny żołd w wysokości ok. 10 tys. zł miesięcznie. - Misje są dla żołnierza najlepszą szansą sprawdzenia własnych umiejętności. Dają możliwość zdobycia dodatkowych środków, ale to nie główna motywacja żołnierzy, którzy na nie wyjeżdżają - dodaje ppłk Stręk. - Zresztą amerykańscy szeregowi nie dostają żadnych dodatków za udział w misjach. Tam idzie się do służby po to, by np. uzyskać później stypendium na studia. Myślę, że w Polsce też prędzej czy później powstaną tego rodzaju formy motywacji.

Nikt w wojsku nie służy tylko ku chwale ojczyzny. Jednak w ankietach wewnętrznych MON prawie 80 proc. zawodowców uznaje, że są wartości, dla których warto poświęcić życie.

Arkadiusz: - Niestety, patriotyzm przeradza się czasem w nacjonalistyczne skrajności, szczególnie kiedy nasi giną. Gdy kilku chłopaków jedzie rozdawać w Afganistanie wodę, a w drodze powrotnej rozwalają ich partyzanci, to wyzwalają się złe emocje.

Co się zmieniło po Nangar Khel? Chorąży z Bielska mówi ostrożnie, że nie chce przesądzać, jak było. - Ale - dodaje gorzko - prokuratura i media nie powinni byli robić z nich bandytów.

Arek: - W Stanach żołnierz przychodzi na proces z wolnej stopy, w mundurze galowym. To też jest część profesjonalizmu.

Ja też mogę kłaść się w półę

Pomiędzy Arkiem a Michałem jest element pośredni - Wiktor.

Student informatyki na UJ. Wysoki, wysportowany, wojskowa koszula wpuszczona w dżinsy. Wakacje spędził na sześciotygodniowym szkoleniu dla studentów, dobrowolnie. Obie pary butów były nowe.

Trafił do Centrum Szkolenia Łączności i Informatyki w Zegrzu. Specjalizował się w eksploatacji systemów łączności i, w przeciwieństwie do Michała, przeszedł także szkolenie praktyczne. Pracował na radiostacjach Falcon 1, sprzęt nie jest najnowszy, ale do dziś używa go armia USA.

Pytany o motywację, nie daje prostej odpowiedzi. W jego rodzinie nie ma silnych tradycji niepodległościowych, kolejne pokolenia za ojczyznę nie ginęły, kultu żołnierza i munduru też nie praktykują, ojciec nie był w armii, matka jest nawet trochę antywojskowa. Motywacja patriotyczna nie była więc najważniejsza, choć miał mało nowoczesne poczucie, że jest coś temu krajowi winny. Bardziej chciał się sprawdzić. - Może też ciągnęło mnie wojsko, bo ono z daleka wygląda jak świat prostych zasad, których brakuje często w życiu. Tam są jasno określone granice, wiem, jakie mam zadania, czego mi nie wolno - opowiada.

Michał: - Było u nas kilku zapaleńców w jednostce. Może ze dwóch opowiadało o pobudkach patriotycznych. Byli pasjonaci militariów, jeden chciał iść do szkoły policyjnej, ale zapał przeszedł mu po miesiącu.

Nadterminowo z tego tysiąca zostało według Michała czterech, może pięciu. - Napatrzyli się na starszych, jak przychodzili rano, kładli się w półę, czyli spać, wstawali o 14 i szli do domu. Stwierdzili, że oni też mogą to robić - opowiada z sarkazmem.

Doginanie zniknęło

Nawet jednak ci, którzy do wojska dostali się przypadkiem lub wbrew własnej woli, przyznają, że z mitycznymi opowieściami ojców czy starszych o kilkanaście lat wujków współczesne wojsko ma niewiele wspólnego.

Przede wszystkim fala - postrach młodych żołnierzy - nie jest już tak powszechna. Jeszcze w 1994 r. ponad 80 proc. żołnierzy musiało na początku służby wybierać między ścieżką "falową" a regulaminową. Oprócz rytuałów, jak codzienne przycinanie centymetra krawieckiego, egzaminy z garnizonowych przyśpiewek albo wojskowych dyscyplin sportowych w rodzaju "rzut kotem o ścianę", fala oznaczała przede wszystkim poniżenie: czyszczenie butów starszym kolegom, podział na "koty" i "dziadków", sadystycznych kaprali; ale procentowała później, kiedy w jednostce pojawiał się nowy rocznik wykorzystywany do cięższych prac. Żołnierze, którzy nie akceptowali fali (tzw. stalowi), musieli ciężko pracować przez cały czas trwania służby.

W 2007 r. z falą zetknęło się ponad 30 proc. żołnierzy. Znacznie rzadziej niż na początku lat 90. występuje ona w agresywnej formie.

Michał: - W Ustce na początku trochę pokrzykiwali, zdarzało się zrzucanie pościeli z wozu. Ale z doginaniem, jak na filmach, nie spotkałem się ani razu. To zniknęło.

- Teraz żołnierze na wejściu dostają wizytówkę z numerem telefonu zaufania, w każdej kompanii jest psycholog - dodaje Arkadiusz. - Resztki falowych zachowań widać jeszcze w "zielonych garnizonach" na północy kraju, daleko od świata, gdzie wojsko walczy głównie z nudą.

Fala zdarza się też na trudnych kompaniach, do których kierowani są żołnierze po wyrokach. Podział na "kotów" i "dziadków" jednak zastąpił nowy - na zawodowych i "szwejów".

Janusz Zajdzik do wyników badań statystycznych podchodzi ostrożnie. Owszem, subkultura wojskowa nie jest tak silna jak dawniej, ale ostrzega przed jej bagatelizowaniem. Zniknęła nie tylko dzięki psychologom, lecz też dzięki skróceniu służby. W Polsce tworzy się właśnie korpus zawodowych szeregowców, część z nich przechodzi przez służbę zasadniczą "falowo". - To będzie grupa żołnierzy równych stopniem, choć różnych wiekiem i doświadczeniem. Możliwe, że hierarchię będą budować nieformalnie - twierdzi.

Wiktor: - Przez sześć tygodni nikt mnie nie poniżał, nikt mi nie ubliżał. Lecz ja też staram się nie popadać w skrajność. Krzyk i ostre traktowanie traktuję jako element wojska. Bez tego nie ma prawdziwego szkolenia. Fala kojarzy się z maltretowaniem, ale fala to też nieformalna obrzędowość wojskowa. Może być zjawiskiem pozytywnym. Np. w armii amerykańskiej istnieje zjawisko fali kontrolowanej.

Ppłk Stręk: - Gdyby fala miała wrócić, byłaby to wielka porażka całego procesu uzawodowienia wojska. To właśnie on podciął korzenie zjawiska: liczy się doświadczenie i umiejętności żołnierza, a nie to, jak długo jest w wojsku. Nowy żołnierz musi się w grupie odnaleźć, starsi koledzy mają mu w tym pomóc, żeby tworzyć sprawnie działający zespół. Jest to ich wspólny interes, kwestia ich bezpieczeństwa.

Z ostatnich badań statystycznych prowadzonych przez WBBS wynika, że połowa żołnierzy z wykształceniem średnim lub pomaturalnym akceptuje falę w wojsku.

Tapczany dla mięczaków

Zawodowi nie robią pompek na peronach, nie owijają się kolorowymi chustami, nie krążą w pijackim widzie po miastach. Do szlagierów rezerwy ("Godzina piąta...") szczególnego sentymentu nie czują. Przychodzą do pracy na 7.30, po 15 idą do domu. Zwyczaje "szwejów" traktują z pobłażaniem lub pogardą, tak jak fachowcy pracę amatorów. W części zawodowych jednostek żołnierze wyjeżdżający na poligon odwracają pagony, żeby nie znać było stopni wojskowych. W takich miejscach powinno się liczyć partnerstwo.

Wiktor: - Tam, w Zegrzu, żołnierze z poboru traktowali nas jak mięczaków. Dziwnie się czułem: niby to samo wojsko, a mieliśmy dodatkową rację żywieniową, spaliśmy na tapczanach, a nie na "wozach", w mniejszych pokojach.

Ale przecież nie wszystko się zmieniło. Wystarczy odwiedzić Świętoszów w Borach Dolnośląskich. Stacjonuje tam jedna z wizytówek polskiego oręża - 10. Brygada Kawalerii Pancernej im. gen. Maczka. Nowe standardy i nowe podejście do żołnierzy. I ten dobrze znany widok: żołnierze na czworaka przy krawężnikach wyrywają pojedyncze źdźbła trawy. Nad nimi, z założonymi rękami, kapral.

Jeśli posłuchać rady przechodnia i objechać jednostkę przez las, droga poprowadzi obok niepilnowanych garaży z ciężkim sprzętem. Pod nosem wartowników, na jednym z najważniejszych polskich poligonów, złodzieje złomu kopią dziurę w ziemi. Miejscowi skarżą się, że czasem takie strzelanie odchodzi, że strach na poligonie grzyby zbierać.

Nie zmieniła się również siła znajomości.

Arkadiusz: - Najlepiej widać to, kiedy decyduje się, gdzie zostaną skierowani oficerowie z kolejnych roczników szkoły oficerskiej. Kilku najlepszych ma prawo wyboru. Reszta wisi na telefonach, uruchamiają wujków, stryjków, kolegów, żeby tylko nie trafić na koniec świata, np. do Gołdapi.

***

Wiktor rozmawiał ostatnio z kolegą ze studiów, który zastanawia się, czy nie szukać pracy w wojsku. Zapytał, dlaczego akurat tam. Studenci do armii nigdy nie czuli szczególnej sympatii.

Na co usłyszał odpowiedź, że ta praca daje prestiż.

Arkadiusz: - Pobór to dziś dla wojska sam kłopot. A zawodowi żołnierze są w jednostce nie za karę, ale w pracy! Przedtem gdy żołnierz odmawiał wykonania polecenia, niewiele można było mu zrobić. A teraz wystarczy pojechać po premii albo trzynastce.

Wojsko znika z przestrzeni publicznej. Owszem, kiedy rezerwa wraca do domu, leje się alkohol, chusty przyciągają wzrok, z daleka słychać chóralne śpiewy. Ale już widok żołnierza w mundurze jest na ulicy rzadkością. Zarówno oficerowie, jak i szeregowi przed wyjściem z jednostki zdejmują uniformy.

- Zawodowy żołnierz chce zostawić mundur w pracy i iść do domu - uśmiecha się spokojnie Arkadiusz.

Dr Zajdzik obawia się, czy wojsko w pełni zawodowe nie stanie się organizacją jeszcze bardziej hermetyczną, niż jest obecnie.

Ppłk Stręk: - Nie wyobrażam sobie tego. Nasi żołnierze pochodzą przecież z tego regionu, sanitariusze szkolą się w bielskim pogotowiu, nasza straż pożarna jeździ do pożarów w mieście, pomagamy w sytuacjach kryzysowych. A w tutejszym liceum współpracujemy z klasą o profilu wojskowym. Jak tu mówić o alienowaniu się wojska?

Michał swoje pół roku w służbie zasadniczej ocenia jednoznacznie.

Stracony czas.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zastępca redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”, dziennikarz, twórca i prowadzący Podkastu Tygodnika Powszechnego, twórca i wieloletni kierownik serwisu internetowego „Tygodnika” oraz działu „Nauka”. Zajmuje się tematyką społeczną, wpływem technologii… więcej
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2008