Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Poza “Take Love Easy" prawie nie znajdziemy tu przekornej beztroski, z której słynęła. Pewnie dlatego, że muzyka z “May the Music Never End" rodziła się w dramatycznych okolicznościach - zabrakło Charlesa Ablesa, przez dziesiątki lat partnerującego Horn na kontrabasie, amputacja stopy na zawsze oddaliła wokalistkę od fortepianu, którego dyskretne synkopy były jej znakiem rozpoznawczym. Nowy zespół jednak, w którym przy klawiaturze zasiadł George Mesterhazy, dwa razy ustępując miejsca jednemu z ulubionych pianistów Milesa Davisa - Ahmadowi Jamalowi, a za bas chwycił Ed Howard, spisuje się bez zarzutu - szlachectwo liderki zobowiązuje.
Nie jestem psem ogrodnika, więc polecam płytę wszystkim, ale zwłaszcza tym, którzy zapomnieli, że śpiewanie piosenek może być Sztuką. Ostrzegam też od razu, że nie da się jej słuchać jednym uchem - Horn domaga się bezwzględnej uwagi. Ważne jest każde słowo starannie dobranych i niebanalnych (jeśli nie liczyć “Yesterday" Beatlesów) tekstów, wszystkie pauzy, zmiany rytmu i barwy. Piosenki o miłości zamieniają się w ustach Horn w medytacje o losie - jak w bluesowym “Forget Me" i marszowo-żałobnym “Everything Must Change". Zwłaszcza ta ostatnia to absolutny majstersztyk - z budującymi napięcie rwanymi “werblowymi" akordami, które zagadkowo powracają w finale, i śpiewem--recytacją, zmagającym się z terrorem złowieszczego rytmu.
Co za ulga, że piosenki wciąż mogą być “z tekstem", że nie muszą być bełkotane, ani wykrzykiwane, że ten, kto je śpiewa i aranżuje, wcześniej coś przeżył i przemyślał. Co za radość, że jest wciąż z nami Shirley Horn.