Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Owiniętych szczelnie w puchowe kurtki, przykrytych pałatkami, kulących się w ziąb i mżawkę na plastikowych krzesłach i czymś, co wyglądało jak polowe łóżka.
Sprawa jest znana ogólnopolsko: raper Kanye West (znany głównie z tego, że jest mężem Kim Kardashian, znanej głównie z tego, że jest znana), żeby ratować domowy budżet, wykazujący ostatnio 53 miliony dolarów manka, zaprojektował trampki. To znaczy – mu zaprojektowali, on dał tylko nazwisko. Przy okazji zastosowano stary chwyt sprzedażowy, czyli nakręcono popyt ograniczając podaż i skutek tego był widoczny na Chmielnej. Buty, wyglądające jak skrzyżowanie kapci z czarnego filcu z damską torebką, trafiły tylko do jednego sklepu w Polsce w liczbie trzydziestu trzech sztuk.
W piątek, czyli w dzień światowej premiery kultowych pepegów, pod sklepem dyżurowały dwa radiowozy policji. Trudno wyczuć, czy bardziej chroniły zgromadzoną publiczność, czy może same buty, z pewnością dostarczone do sklepu w też nielichej obstawie. Ludność zachowywała się jednak spokojnie. Sklep już w poniedziałek, gdy pod drzwiami pojawili się pierwsi amatorzy, opublikował regulamin koczowania, określonego z angielska jako „kampowanie” (koczować to se można po walonki, po trampki Kanye Westa się „kampuje”, spójność wizerunkowa musi być).
Zasady dla kolejkowiczów wyglądały jak skopiowane z zakładu karnego o systemie otwartym: niby jesteś na wolności, ale jednak nie jesteś. Trzydzieści trzy pierwsze osoby zostały wpisane na listę, a pracownicy sklepu o różnych porach doby sprawdzali ich obecność pod sklepem. Kogo nie było – wypadał z gry, a na jego miejsce dokładano gościa z pozycji trzydziestej czwartej albo trzydziestej piątej. Personel wyznaczał kolejkowiczom przerwy na jedzenie, toaletę czy drzemkę, ale musieli oni punktualnie stawiać się z powrotem. Właściciel interesu wyjaśniał, że nie ma w tym nic upokarzającego, „kampowanie” pod sklepami oferującymi limitowane serie produktów kolekcjonerskich to światowa norma, on i jego ludzie wiele razy robili to samo, a regulamin być musi, bo – to już moje dopowiedzenie – lepszy tygodniowy paraobóz dla parudziesięciu osób niż wybijanie szyb i tratowanie przez parę setek czy tysięcy.
To jasne. Jaka jednak treść doprowadziła ludzi do miejsca, w którym dobrowolnie dali się wcisnąć w taką formę? Rozmowy reporterów z kolejkowiczami nie pozostawiają złudzeń – to nie kolekcjonerzy, oni kupują buty (po 850 złotych za parę), by natychmiast odsprzedać je z minimum trzykrotnym przebiciem w internecie. Podobna sytuacja miała miejsce w Warszawie w listopadzie, gdy do sklepu H&M rzucono limitowaną kolekcję francuskiej marki Balmain. Ludzie tratowali się przy wejściu i zrywali z wieszaków wszystko jak leci, a znajomi zeznają, że osiągnięcie później w sieci 200 proc. zysku nie było czymś nadzwyczajnym. Chodziło więc nie o markę, nie o jakieś tam metaprzyjemności z obcowania z papuciem, na którym spoczęło oko ober-rapera, a o kasę. Jeden zarabia na straganie, inny w biurze, ktoś moknąc i marznąc pod sklepem.
To jednak jest jakaś ulga: skonstatować, że to nie uwielbienie idola pchnęło ludzi na zalany deszczem chodnik, że tam po prostu rozgrywało się zwyczajne misterium ekonomicznego poświęcenia. Ktoś poświęcił się dla rodziny, ktoś – bo chciał może odłożyć na książki, wyjazd czy studia. Z kolejkowiczów wyśmiewano się w necie, mnie na to skręcała żywa złość: nikogo przecież tym swoim staniem nie krzywdzą, a jak mają okazję przytulić parę groszy – why not?
Ci jednak, co sobie ów but ostatecznie kupią, niezależnie od tego, czy stali w kolejce, czy nie (i teraz słono zapłacą), będą odtąd (a przynajmniej powinni być) potężnym wyrzutem dla duszpasterzy, ewangelizatorów, współczesnych speców od praktycznej duchowości. Jako facet jeżdżący sporo po kraju i gadający ludziom o Bogu, stałem na Chmielnej, patrzyłem na ten tłumek i dumałem: co zrobić, żeby tak oddaną kolejkę zobaczyć kiedyś przed kościołem? Jakich argumentów użyć, by zwykli chrześcijanie w Wielkim Poście stali się zdolni do takiej ascezy, jak ci pod tym sklepem? A więc są tacy moi bracia Polacy, którzy dla buta są w stanie wyprowadzić się na ulicę – dlaczego innym (bo nie wiem, czy tym samym) nie mieści się w głowie, że mogliby to zrobić (nawet na parę przejściowych dni) dla swojego bliźniego, uchodźcy?
W takich momentach sam już nie wiem, czy Ewangelia nie ma jednak racji, dając taki wycisk pieniądzom, bogaczom, mamonie, tylko ją – a nie na przykład zmysłowość czy nienawiść – przyrównując do fałszywego bóstwa, wskazując, że to ona w ludzkich sercach staje w szranki z Bogiem („nie można służyć Bogu i mamonie”). Posiadanie to według niej nie tylko jedna z przygód, na jakie możemy natrafić istniejąc, ale bywa, że i ersatz, podróbka istnienia. Staje się nim, gdy masz coś dla „mania”, nie do używania, podzielenia się (ta kategoria „usprawiedliwia” kolekcjonerów dzieł sztuki) lub oddania.
Dochodzimy tu do miejsca w wywodzie, gdzie nie da się już nie postawić najcięższego kalibru filozoficzno-etycznego pytania, godnego szpalt, na których publikowali profesorowie Stróżewski, Swieżawski czy ksiądz Tischner. Czy można mieć trampki Kanye Westa i mimo to pozostać Człowiekiem? Odpowiedź: można. Pod warunkiem spełnienia jednego z dwóch koniecznych warunków. Trampki rapera to nie rembrandt, więc albo należy je wdziać, nosić i czerpać z tego przyjemność proporcjonalną do utoczonej na nie krwawicy, albo pozwolić, by ponosił kto inny. Podaję adres: Szymon Hołownia, „Tygodnik Powszechny”, ulica Wiślna 12 w Krakowie. ©