Sarny mają pierwszeństwo

JAKUB KORNHAUSER, poeta: W jeździe na rowerze jest coś atawistycznego – może przypominać dziką radość ludzi, którzy wymyślili pierwsze wozy.

31.08.2020

Czyta się kilka minut

 /
/

KATARZYNA KUBISOWSKA: Opowiesz o żabach?

JAKUB KORNHAUSER: A mogę najpierw o rowerach?

Bo ważniejsze?

Bo żaby zaczęły się od rowerów. Gdy byłem mały, tata zabierał mnie na wycieczki, on jechał na gigantycznej damce sprowadzonej z Indii. Bolała go pupa od twardego siodełka, podkładał sobie jaśka. Gdy spotykał znajomych, próbował go ukryć, było mu głupio.

To tata nauczył Cię jeździć na rowerze?

Tata. Ale to mama kupiła mi pierwszy rower, BMX-a, przywieźliśmy go pociągiem z Brzeska. Gdy biegliśmy na dworzec, stoczyłem się razem z BMX-em na peron. Taki był mój pierwszy kontakt z rowerem, ale bynajmniej się nie zraziłem. Zresztą szybko mi tego BMX-a zwinęli z piwnicy, więc nie zdążyłem się najeździć. Dostawałem kolejne rowery, które kończyły swój żywot w ten sam sposób.

Złodzieje rowerów.

Nie, sprzedawcy dywanów! Chodzili po budynku prezentując towar, a ich kolega w tym czasie czyścił piwnicę.

Jakim tata był nauczycielem?

Cierpliwym. Żyjącym we własnym świecie, trochę gdzieś obok.

A te żaby?

W Krakowie jest kilka stawów, jeździliśmy tam z tatą rowerami. Nasz ulubiony był w Opatkowicach, niedaleko zakopianki, tuż przy wyjeździe z Krakowa. Na wiosnę żaby przechodzą z łąk do stawu, by złożyć w nim skrzek. Niezwykły widok: stada żab z całej Małopolski skaczą przez ruchliwą jezdnię, niektóre w ampleksusie godowym, jedna na drugiej, tworząc piętrowe konstrukcje. I część z nich ginęła pod kołami samochodów. W tamtym czasie nie było jeszcze eleganckich znaków drogowych z informacją: „uwaga, płazy”. Dlatego tata wpadł na pomysł, by je przenosić.

Gołymi rękami?

Wiesz, jakie one są przyjemne w dotyku? Ciepłe, raczej suche, rzadko które mokre i brudne. Bierzesz żabę albo wieżę z żab i przenosisz z jednej strony ulicy na drugą. Zaraziłem tym moich kolegów, którzy ze swoimi rodzicami jeździli nad stawy i robili to samo. Do tej pory, gdy jestem w okolicznościach przyrody, które pozwalają na tę działalność, oddaję się jej z radością.

No dobrze, a czy pamiętasz moment, w którym po raz pierwszy trzymasz kierownicę i jedziesz na rowerze?

Cudowne, nie do zapomnienia uczucie, kiedy stajesz się panem sytuacji. Rower jest fantastyczny, jeśli chodzi o spełnienie potrzeby swobody w najbardziej elementarnym sensie. Siadasz i właściwie nic cię nie krępuje, możesz jechać, gdzie koła poniosą. W jeździe na rowerze jest coś atawistycznego – to może przypominać dziką radość ludzi, którzy wymyślili pierwsze wozy.

Chodzi o kontakt ze światem?

Do tego ten kontakt jest osobisty. Przyznam, że jeżdżę bez kasku, a to dlatego, że w Polsce nie jest obowiązkowy. Ale nie dość, że jeżdżę bez kasku, to też jeżdżę bez okularów, by mieć jeszcze bliższy kontakt z naturą, z zapachami, obrazami. Kończy się tym, że pod koniec dnia mam mnóstwo much w oczach i muszę je cierpliwie wydłubywać. No i te wszystkie zmarszczki, które się robią, bo non stop mrużę oczy, z wysiłku, słońca, by lepiej widzieć. Cóż, ponosi się straty na urodzie, by szalały endorfiny.

W „Bicycle Race” pada zdanie: „Chcę jeździć tam, gdzie będzie mi się podobało”. Freddie Mercury napisał tę piosenkę inspirowany Tour de France.

A ja w brulionach mojego taty znalazłem jego stare, nigdzie niepublikowane opowiadanie, w którym rower jest dla niego synonimem wolności. Główny bohater wsiada na rower i pędzi w nieznane. Z jednej strony „rower rządził nim, jakby sam miał duszę i to nie byle jaką”, z drugiej zapewniał mu lekkość, ucieczkę od trosk. Jazda na rowerze staje się synonimem znikania, wyłamywania się z karbów codzienności. Postrzegam to podobnie. A co do wolności, to tata realizował ją zawsze w najbardziej brawurowy sposób, bo nie ma kompletnie poczucia orientacji przestrzennej. Gdy miał decydować – jechać w lewo czy w prawo – to zawsze wybierał tę złą drogę. Wielokrotnie z wypraw wracał z podartymi spodniami, bo musiał się przedzierać przez chaszcze albo jechał na wozie z sianem, bo utknął nad rzeką i nie mógł się przez nią przeprawić.

Ty jaką masz orientację w terenie?

Niestety, aż za dobrą.

Dlaczego niestety?

Bo to jednak przekleństwo. Nie mogę sobie poflanerować, zgubić się w mieście czy lesie.

Chciałbyś?

Czasami.

W „Premiach górskich najwyższej kategorii”, Twojej najnowszej książce, w której piszesz o wyprawach rowerowych w okolicach Krakowa, rzeczywiście cały świat wydaje się być pod Twoją ścisłą kontrolą.

Z jednej strony pisałem te teksty w trybie lekko felietonowym, bałaganiarsko-impresyjnym, a z drugiej są one wyrazem mojego poukładania oraz fascynacji nazwami ulic i miejsc. Nie piszę „na żywioł”, choć na pierwszy rzut oka mogłoby się tak wydawać. Lubię szarady i gry słowne, używanie w zdaniu określonej liczby czy sekwencji słów.

Pozostaję pod nieustannym wrażeniem grupy literackiej OuLiPo, której członkowie konstruowali dzieła na podstawie praw obowiązujących w matematyce. Najbliższy jest mi Italo Calvino. W jego „Niewidzialnych miastach” miasta są realistyczne i dotykalne, a jednocześnie oniryczne, dziwaczne, odrębne od znanego nam doświadczenia. Coś takiego chciałem też oddać w moim pisaniu: jest ono w tej książce jednocześnie dziennikowo-autobiograficzne i fikcjonalno-kreacyjne. Obok kronikarskiej dokładności jest pole na harce wyobraźni.

Ciekawe, bo w „Premiach...” jest dużo kronikarskiej dokładności. Peryferie Krakowa wyglądają identycznie jak w Twoich opisach.

Fotografuję oczami. Zapamiętuję mijane napisy i zasłyszane rozmowy. Potem z tych fragmentów buduję opowieść, zawsze jednak filtrując ją przez wymogi świata tekstowego.

Napis, który ostatnio zapadł Ci w pamięć?

„Budynek grozi zawaleniu”. Nie, że „zawaleniem grozi”, tylko „zawaleniu”, więc trudniejsza sprawa. Widziałem też reklamę ubojni drobiu o nazwie „Exodus”. A w miejscowości Masłomiąca, koło Michałowic, jest zakład asenizacyjny, czyli zajmujący się wywozem nieczystości z przydomowych szamb, który nazywa się „Szambelan”. Do tego „Szambelan” ma fantastyczne logo: słonia, który wysysa trąbą nieczystości z szamba, aż mu się ta trąba trzęsie. Dobrze to świadczy o wyczuleniu społeczeństwa na słowne gierki.

A ludzie, których spotykasz?

Zazwyczaj rozmawiam z mieszkańcami miejscowości, w których robię sobie przerwy. Kiedyś przyjechałem do Szczawy w Beskidzie Wyspowym. Wchodzę do sklepu i pani zza lady o coś mnie pyta, a ja się zacząłem zastanawiać, kiedy przekroczyłem niewidzialną granicę z Węgrami. Okazało się, że ta pani była ­przedstawicielką górali niskopiennych, zwanych Zagórzanami. I kiedy zorientowała się, że nie jestem stamtąd, to przeszła na hiperpoprawną polszczyznę, taką polonistyczną. Ale gdy wszedł do sklepu kolega z okolicznej miejscowości, od razu przełączyła się na gwarę.

A gwara, która robi na Tobie szczególne wrażenie?

Jeżdżę często rowerem po Śląsku, wtedy chętnie wsłuchuję się w gwarę. Tata, który pochodzi z Gliwic, zna godkę, choć w domu niechętnie jej używał...

Dlaczego?

Moim zdaniem nie chciał przywiązywać się do określonej tożsamości. Wolał być na przecięciu tradycji i kultur – polskiej, śląskiej, żydowskiej i niemieckiej. Z siostrą, jako dzieci, prosiliśmy go, by powiedział coś po śląsku. I on to robił, ale nie umieliśmy ocenić, czy udaje gwarę, czy mówi prawdziwą.

Gdy wyjeżdżasz na obrzeża Krakowa, kogo spotykasz?

Zastanawiam się, czy ludzie, którzy mieszkają na Kępie Grabskiej, w Stryjowie, we Wróżenicach, Cle czy Górce Kościelnickiej, które administracyjnie należą do Krakowa od kilku dekad, a kiedyś były wsiami za Nową Hutą, czują się krakowianami czy lokalnymi patriotami.

I?

Oczywiście czują się lokalsami, nie krakowianami. Do centrum mają 25 kilometrów, niby mieszkają jeszcze w Krakowie, ale takim rozmytym, który wygląda jak sielska wioska z drewnianymi chałupami. Żyją w swojej małej ojczyźnie. To ta część Krakowa, w której jak jedziesz z jednej byłej wioski do drugiej byłej wioski, to widzisz stare tablice z ich nazwami, jakby dzielnice nadal były odrębnymi osadami. Symbolem podwójnego życia może być ulica Gwarecka w Pleszowie – istnieje tylko na mapie. Kiedyś stało przy niej kilka domów, ale ludzie się stamtąd wyprowadzili i wszystko zarosło chaszczami.

Te tereny są nieznane mieszkańcom centrum Krakowa, którzy zapuszczają się w najlepszym razie do „nowej” Nowej Huty, a dalej niekoniecznie. A tam czekają fascynujące rzeczy: cmentarzyk ariański z XVII wieku na górce, z której widać Kraków, choć na pierwszy plan wybija się kombinat hutniczy, a Wawele i Mariackie są małe i daleko. Ciągną się tam kilometrami gigantyczne tunele kolejowe, są kościółki romańskie i dwory, w których straszy. Turystów za to nie ma.

Czyli raj.

„Premie” to poniekąd dług spłacony tacie za te wycieczki, za to, że mnie zaraził rowerowym sposobem patrzenia na świat.

Teraz Ty jesteś jego oczami, bo Julian Kornhauser nie może dziś jeździć na rowerze – to konsekwencja udaru, który przeszedł 12 lat temu.

A właśnie cały czas jeździmy na wycieczki. Tata na wózku, który ja pcham. Jutro jedziemy w stronę Ojcowa, będziemy wędrować parę godzin po polach, łąkach, pod górę, w dół. Tata to lubi. Przynajmniej raz w tygodniu staram się go zabierać na dłuższą wycieczkę. Pandemia to zastopowała – bałem się o jego zdrowie. A ja sam, przyznam, jeździłem na rowerze bez przerwy. To było fantastyczne, bo wszędzie pustki, żywej duszy, cisza i spokój, na drogach krajowych byłem sam jak palec, w lasach spotykałem tylko zwierzęta, a rynki miast przypominały skanseny.

W czasie pandemii ludzie pochowali się w domach, a zwierzęta wyszły ze swoich kryjówek.

Raz jechałem szosą przez Lędziny, to miasto między Oświęcimiem, Tychami i Mysłowicami. I nagle robi się poruszenie – jakiś pies zaczyna szczekać, drugi mu wtóruje, coś się dzieje, widzę, że za domami przy drodze coś się porusza, słychać tętent. Jadę dalej, a tu stado saren – ze 40, 50 – sprintem przebiega metr przed moim rowerem.

Sarny mają pierwszeństwo.

Oczywiście! A pod stację kolejową w Piwnicznej-Zdroju wieczorem przyszły jelenie, najwyraźniej spieszyły się na pociąg. W ogóle do zwierząt mam dużo szczęścia. Kiedyś jadę rowerem przez Beskid Mały, jestem w Jaszczurowej i widzę, że z lasu zbiega coś dziwnego. Myślałem, że człowiek przebrany za niedźwiedzia. Ale to był niedźwiedź.

I co?

Ja się zatrzymałem, on się zatrzymał, popatrzył na mnie, ja na niego, była chwila napięcia, ale w końcu coś tam odburknął i sobie poszedł.

Naprawdę masz dużo szczęścia.

Żyjemy w mieście razem z całą masą gatunków. Nad Białuchą, Rudawą czy Dłubnią można spotkać sowy uszate i puszczyki, nie mówiąc o wydrach i bobrach, które, jak kiedyś ogłosił jeden z tabloidów, „ukradły boisko” w Toniach. A w centrum, w parku Jordana, żyje dzięcioł zielony, najpiękniejszy na świecie ptak. Obserwowałem go przez długie tygodnie. Jest całkiem spory, większy od kosa i szpaka, ciemnozielony, od brzucha jaśniejszy, z czerwoną czapeczką na głowie. W poszukiwaniu pożywienia rozgrzebuje mrowiska. Ma wyjątkowo donośny głos, tzw. czarci chichot, słychać go z kilkuset metrów! Ostatnio prawie we mnie wjechał opel astra prowadzony przez buldożka francuskiego. Obok niego siedział facet, który rzucił tylko „o, przepraszamy”.

Piszesz w „Premiach...” o ptakach obserwowanych znad kierownicy: gawronach, kwiczołach, szpakach, trznadlach, kulczykach. Nie znalazłam w Twojej książce żadnego wróbla, a w Krakowie jeszcze niedawno było ich mnóstwo.

Wróble mają w Krakowie mniej pożywienia, choćby dlatego, że mniej jest koni, a wróble żywią się końskim łajnem. Teraz przerzuciły się na pizzę i ciastka w kawiarnianych ogródkach. Coraz więcej jest za to srok, które z gniazd wybierają młode ptaki. W Krakowie żyje też dużo drapieżników, w tym jastrzębi i myszołowów. Niektóre z nich wprowadziły się do centrum, jak pustułki, czyli małe sokoły, które niczego się nie boją. To dobry znak od przyrody. Przechodzę kiedyś przez pasy w okolicach Muzeum Narodowego i widzę pustułkę pikującą na kwiczoła – jeden cios w głowę i koniec. Pustułki mają gniazda na wieży kościoła Karmelitów przy Dworcu Głównym. I na Mariackim gniazdują. A na obrzeżach Krakowa – w Branicach, Wolicy czy Toniach – żyje sporo bocianów. Ich młode na tyle już podrosły, że uczą się latać. Rodzice pokazują im, jak wylatuje się z gniazda i robią hop na najwyższy słup wysokiego napięcia. Młode najpierw próbują się wzbić, ale nie za bardzo im to wychodzi, boją się, lądują spłoszone na dachu czy latarni i nie wiedzą, co dalej.

Nauka chodzenia.

Ale to nie wszystko. W okolicach Krakowa, za Czernichowem, można spotkać żurawie, co kiedyś w ogóle się nie zdarzało. Zimorodki, ptaki, które kojarzą się bardziej z piaszczystymi skarpami na dzikich odcinkach rzek, gniazdują niedaleko Zalewu Nowohuckiego. Podobnie wilgi, które mieszkają nad Drwinką koło osiedla Na Kozłówce. Znad kierownicy rowerowej to dobrze widać, tylko musisz oglądać się na lewo i prawo. Masz szansę zobaczyć cały świat.

Rower ma jakieś negatywne strony?

Powoduje ból kręgosłupa. Zwiększa się, gdy jeździsz dużo na kilku rowerach o różnych nachyleniach. Wiadomo, na szosowych prawie leżysz na kierownicy. Dlatego najlepiej mieć na różnych rowerach tę samą geometrię, czyli ustawienie poszczególnych elementów – ramy, kierownicy z mostkiem i sztycy podsiodłowej. I najważniejsze: nie jeździć z plecakiem, choć mnie zdarzało się to dość często. Albo sakwy na bagażniku lub pod siodłem, albo bez niczego, żadnego obciążenia. Druga sprawa to, niestety, pupa.

Czyli jednak jasiek na siodełku to podstawa!

Na rowerze szosowym to za bardzo nie pomaga. Ja mam kolarskie spodenki z tzw. pieluchą, czyli miękkim wkładem. Na dłuższą metę to nie daje rezultatu, bo wiadomo: gdy jedzie się dzień w dzień w upale na długie dystanse, to niestety, ale po jakimś czasie robią się odparzenia. To druga rzecz. Trzecia: wiatr. Zanim wybiorę trasę, sprawdzam strony, na których są wykresy z kierunkiem wiatru w różnych miejscach w Polsce. No i patrzę, że jak będzie wiatr wiał ze wschodu, to jadę na zachód, bo chcę mieć wiatr, który będzie mnie popychał. Najgorsze dla kolarza jest jechać przez wiele kilometrów z wiatrem czołowym albo bocznym. Może być wszystko: deszcz, upał, grad, zimno, ale jak wiatr dmie prosto w twarz, to po kilkunastu kilometrach człowiek ma dość wszystkiego. Czwarta rzecz: w cienkich oponach łatwo złapać gumę. Bywa to kłopotliwe, gdy jest się w górach albo gdzieś poza cywilizacją. Czyli złośliwość rzeczy martwych. Choć nie wiem, czy rower jest do końca martwy.

To jaki jest?

Według nowoczesnych teorii antropologicznych środki lokomocji są żywe, zwłaszcza w interakcji z człowiekiem. Kiedy jedziesz autem, to stanowicie rodzaj symbiotycznego organizmu, prawda? Tak samo jest z rowerem, ta więź jest nawet silniejsza. Być może dlatego, że pod względem rozmiaru człowiek i rower są do siebie podobni. Na to nakłada się sposób wprowadzania rowerów w ruch za sprawą mięśni. Rower wydaje odgłosy, skrzypi, gdy coś mu się nie podoba, łańcuch mu spada, trzeba go wyczyścić i naoliwić. Więc to bardzo bliska relacja. ©

Obraz

JAKUB KORNHAUSER (ur. 1984) jest poetą, eseistą i tłumaczem. Opublikował cztery tomy poetyckie, za „Drożdżownię” otrzymał Nagrodę im. Wisławy Szymborskiej. Niedawno ukazała się jego książka „Premie górskie najwyższej kategorii”.


 

Dodatek do „Tygodnika Powszechnego” 36/2020

REDAKCJA: Monika Ochędowska

PROJ. GRAF. Marek Zalejski // Do Lasu

FOTOEDYCJA: Jacek Taran

SKŁAD: Zuzanna Kardyś

Obraz

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Wybrane teksty dostępne przed wydaniem w kiosku
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Wybrane teksty dostępne przed wydaniem w kiosku
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2020

Artykuł pochodzi z dodatku „Włóczykij i Powsinoga