Mazurek Pinowskiego

Jan Pinowski, ornitolog: U proboszcza w Radzyminie mama kupiła mi skuter. Brałem siatki, drabinę, samczyka na wabia i jechałem w teren. Obrączkowałem tysiące ptaków.

30.08.2021

Czyta się kilka minut

Mazurek, łac. Passer montanus / MARKO KONIG / B&EW
Mazurek, łac. Passer montanus / MARKO KONIG / B&EW

ADAM ROBIŃSKI: Wie Pan, kogo miłośnicy ptaków nazywają twitcherem?

JAN PINOWSKI: Nie mam pojęcia. Coś mnie mogło ominąć, przez ostatnie dziesięć lat żyłem w celowej izolacji. Zajmowałem się wyłącznie autobiografią.

Twitcher to taki ptasiarz, dla którego im więcej zobaczy w życiu gatunków ptaków, tym lepiej. Potrafi po nie latać na inne kontynenty.

Nigdy nie liczyłem, ile gatunków to było w moim przypadku. Zresztą jak zaczynałem karierę naukową, było nas może trzydziestu. Nas, to znaczy zawodowych ornitologów, którzy przyznawali, że interesują ich ptaki. Do tego może sześćdziesięciu obrączkarzy. Początek ruchu amatorskiego to był listopad 1957 r., kiedy zakładaliśmy pierwsze towarzystwo ornitologiczne w Polsce o nazwie Sekcja Ornitologiczna Polskiego Towarzystwa Zoologicznego. Na zjazd przyjechało wtedy 120 osób. A dziś to zupełnie inny świat. Młodsi koledzy, których prowadziłem od doktoratu do tytułu profesora, często są już na emeryturach.

Coraz więcej ludzi trzyma w domach lornetki tylko po to, żeby oglądać ptaki.

Na 14. Międzynarodowym Kongresie Ornitologicznym w Oksfordzie w 1966 r. prezydent kongresu David Lack, najsłynniejszy brytyjski ornitolog, ubolewał, że jest nas aż ośmiuset uczestników kongresu. Czy znajdą się kraje tak bogate, by organizować następne?

Bardzo się mylił. Obecnie organizowany jest 45. kongres, i to po raz drugi przez Republikę Południowej Afryki. Międzynarodowe kongresy przyciągają teraz po dwa tysiące uczestników.

Więc amatorów jest proporcjonalnie więcej. Pan od dziecka mówił o sobie z pełnym przekonaniem „ornitolog”.

Często pytam innych, jak to się stało, że zostali ornitologami. Jaki był bodziec. Sam muszę powiedzieć o matce, która może nie tyle inspirowała moje zainteresowania przyrodnicze, ale bardzo je wspierała. Była nauczycielką, po fizyce, chemii i biologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, choć biologii nie ukończyła, bo zabrakło jej egzaminu u profesora Michała Siedleckiego. Za to niemiecki znała jak polski. Kupowała mi książki, maksymalnie pomagała. Na opakowaniu cykorii wydrukowany był kupon, za pięćdziesiąt takich kuponów dostawało się atlas przyrodniczy. Ciągle prosiłem mamę, żeby tę cykorię kupowała. Odkąd pamiętam, zajmowałem się ptakami.

W autobiografii „Z ptakami przez życie” wspomina Pan, że jako sześciolatek zbudował budkę dla szpaków, a jako trzynastolatek podebrał kacze jaja i pod kwoką wyhodował stadko krzyżówek, które latały nad domem jak gołębie.

To było już w czasie okupacji. Czytać nauczyłem się jeszcze przed wojną, w ornitologicznej biblioteczce miałem około czterdziestu książek, więc moje zainteresowania były już ukierunkowane. Pasję do ptaków traktowałem bardzo poważnie.

Również w czasie wojny?

Z Brzeska wyjechaliśmy 15 maja 1940 r., a już 4 czerwca gestapo aresztowało nauczycieli gimnazjum, wszyscy zmarli w Oświęcimiu. Ciotka, chcąc ratować kapitał zebrany przed wojną, kupiła w Skawinie dwunastomorgowe gospodarstwo. Matka przed studiami na UJ ukończyła Szkołę Gospodarstwa Wiejskiego w Snopkowie pod Lwowem. Zatem znała się na rolnictwie. Na początku na dwunastu morgach gospodarstwa mieliśmy trzy krowy, cielę, byczka, świnie, klacz, uprawialiśmy żyto, owies, jęczmień, pszenicę, ziemniaki, buraki ćwikłowe egipskie i cebulę żytawską, a także marchew londyńską na nasiona. Po wojnie w 1945 r. matka organizowała gimnazjum koedukacyjne w Skawinie. Ja najpierw pojechałem uczyć się do Krakowa, ale szybko zrezygnowałem, bo nie mogłem znieść myśli, że nikt nie uprawia pól.

Teren, na którym pasłem krowy, to bagienna wówczas pradolina Wisły położona między Tyńcem, Skawiną a wsią Sidzina. Raj dla ptaków, gnieździły się tam czajki, cyranki, krzyżówki, bekasy kszyki i wiele innych gatunków. Kolegę przerobiłem na ornitologa, więc ptaki podziwialiśmy we dwóch. W lipach koło domu gnieździła się dzierzba czarnoczelna, grzywacze. Hodowałem gołębie, w gołębniku mieszkała też pójdźka, a w stodole płomykówka. Zimą ptaki zjadał mi jastrząb i – rzadziej – sokół wędrowny.

Ptaki były odskocznią od okrucieństw wojny?

W latach okupacji, które spędziłem w Skawinie, obok naszego domu szła szosa łącząca Kraków z Oświęcimiem, tą drogą Niemcy wieźli więźniów do obozu. Często były to otwarte samochody ciężarowe. Wyglądało to tak: gestapowiec odgrodzony od więźniów miał ich u swoich stóp leżących jeden na drugim na podłodze paki, wystawały im tylko głowy. W 1944 r. Niemcy przeprowadzili pacyfikację wsi Piekary. Widziałem, jak to wygląda, patrząc z góry z klasztoru benedyktynów w Tyńcu na wieś położoną poniżej, po drugiej stronie Wisły. Niemcy otoczyli ją o świcie, ludzi z domów wypędzili na łąkę, kazali im leżeć twarzą do ziemi. Rewidowali każdy dom, a wieczorem rozstrzelali 28 osób.

Pracę przy okopach w 1944 r., mimo że pod nadzorem Niemca z karabinem, traktowałem z humorem, a później ładowałem szuter z brzegów rzeki Skawinki i zrzucałem już z samochodu na Górze Mogilańskiej pod okiem dwóch niewiele starszych ode mnie żołnierzy Wehrmachtu, kierowcy i jego kolegi. W listopadzie 1944 młodzi gestapowcy likwidujący szpital SS w Kobierzynie przyszli do nas po konia z furmanem, ale w sam raz matka z woźnicą pojechała do Skawiny. W stajni pozostało tylko roczne źrebię, nienauczone jeszcze chodzić w zaprzęgu, w co Niemcy nie mogli uwierzyć. Trochę mnie zbili i odjechali. Nikt z zabranych furmanów i koni z okolicy nie wrócił.

Tak, ma pan rację, wszystkie te przeżycia okupacyjne i wiele innych, ale też nie tragicznych, w dużym stopniu udawało mi się zapomnieć dzięki mojemu zaangażowaniu w obserwację ptaków. Wie pan, byłem jedynakiem, więc były takie momenty, że po prostu nie miałem z kim rozmawiać. Przed wojną matka uczyła w gimnazjum, czasem zadawałem się z dziećmi jej kolegi ze szkoły, była ich szóstka. Ale poza tym raczej byłem sam. Lubiłem paść te moje krowy, to był fantastyczny czas, miałem dużo czasu na obserwację ptaków.

Miał Pan lornetkę?

Pierwszą znalazłem na naszych polach podczas oglądania szkód poczynionych przez działania wojenne, dwa tygodnie po przejściu frontu. Znalazłem ją pod topniejącym śniegiem, wojskową, o powiększeniu 6x30. Służyła mi potem wiele lat. Na naszym polu był zresztą tylko jeden trup. Nie wiedzieliśmy, co z nim zrobić, ziemia była zmarznięta, z pochówkiem trzeba było czekać wiosny i roztopów. Rosjanie swoich zmarłych chowali pod spaloną stodołą, gdzie grunt nie zamarzł.

Po wojnie mógł się Pan wreszcie zająć nauką na poważnie?

Dopiero wtedy, gdy wyzwoliłem się z gospodarstwa w 1946 r.

Kiedy poszedł Pan na studia, na warsztat wziął Pan ptaki pospolite, znane z krajobrazu rolniczego.

Przez całe życie wyznawałem filozofię, że jeśli zajmuję się nauką, to ktoś inny musi na mnie zarobić. A więc powinienem się jakoś społeczeństwu zrewanżować. Np. badaniami, które będą przydatne dla ogółu. Poza tym na wsi ptaki sprawiały mi sporo problemów – typowe kłopoty rolnika. Tym bardziej że prowadziłem gospodarstwo nasienne. To była moja codzienność, nigdy nie pracowałem w fabryce, w ogóle nie znam tamtych realiów. Po wojnie zacząłem nadrabiać zaległości szkolne, a w każdej wolnej chwili brałem lornetkę i szedłem do lasu. W sposób planowy badałem ptaki Puszczy Niepołomickiej w latach 1947-1952. Albo rowerem, albo na piechotę, krok po kroku, całą puszczę. Można powiedzieć, że to było moje pierwsze poważne przedsięwzięcie naukowe. A było co obserwować! Nad Wisłą gnieździły się nawet kraski.

Kiedy trafiłem do Warszawy, żeby zrobić pracę magisterską, nie bardzo wiedziałem, co ze sobą począć. Z punktu widzenia nauki to był zupełnie inny świat niż w Krakowie. Każdy miał jakieś prace zlecone, zarabiał i dzięki temu stawał się specjalistą w jakiejś dziedzinie, choćby od pijawek.

Pan zajął się w końcu mazurkami. Ale nie od razu, bo najpierw były gawrony.

Z gawronów robiłem doktorat. Jeździłem na rowerze, zatrzymując się na widok każdego czarnego ptaka. Liczyłem ptaki, notowałem ich lokalizację i zachowanie. Gawrony to były ptaki polityczne. Chruszczow, zachwycony obfitością upraw kukurydzy w Stanach Zjednoczonych, chciał ją siać w całym bloku wschodnim. Polska również miała się stać kukurydzianym rajem. Sęk w tym, że wszystko, co wykiełkowało, wyjadały gawrony. Miałem nadzieję, że uda mi się znaleźć sposób ochrony tej kukurydzy, a tym samym uda się zapobiec eksterminacji ptaków. Potem na szczęście Chruszczow przeminął, a gawrony zostały.

Z mazurkami też były problemy.

Jeszcze w Skawinie wyjadały mi wszystko z karmnika. Na jego potrzeby hodowałem słonecznik, ciotka miała konopie i proso, ale jak wlatywał taki mazurek, to siedział, aż się najadł, a bogatki i modraszki musiały obejść się smakiem. Miałem do mazurków negatywny stosunek, uważałem je za szkodniki.

Jak Mao, który kazał masowo je tępić, bo wyjadały zasiewy ryżu.

Proszę pana, na całym świecie naprawdę miewamy problemy z ptakami. W Afryce jest gatunek, który długo decydował o wielkości ludzkiej populacji! To był wikłacz czerwonodzioby, który zjadał wszystko to, czego człowiek nie ochronił. Oglądałem wikłacze w parku narodowym w Kenii na zaproszenie FAO, Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Wyżywienia i Rolnictwa. Wysłali mnie tam jako eksperta. Dwanaście organizacji międzynarodowych próbowało z tymi ptakami walczyć. Stada miały po sto milionów osobników. Jak pan widzi, w Dziekanowie Leśnym, w Instytucie Ekologii PAN, rozstrzygaliśmy również niektóre problemy Afryki. Albo Azji. Mało kto wie, że w Azji Środkowej, w Turkmenistanie, Kazachstanie, są duże populacje wróbla śródziemnomorskiego i domowego, które na zimę lecą do Indii, czyniąc ogromne szkody w rolnictwie.

Ale wróćmy do mazurków.

Tak, na studiach znalazłem się w grupie profesora Romana Wojtusiaka, który na przykładzie dymówki i mazurka badał orientację przestrzenną ptaków, tzw. homing. Wywoziło się dymówki np. do Gdańska, obrączkowało, a potem dyżurowało przy gnieździe. A ja pilnowałem gniazd mazurków. To było moje drugie zetknięcie z tym gatunkiem, o wiele lepsze niż pierwsze. Trzecie przydarzyło się dlatego, że mi nie wyszło z trznadlem.

Jak to?

Z trznadla chciałem się habilitować. Jeśli zna pan Puszczę Kampinoską, to pan wie, że po wojnie było tu o wiele więcej wyrębów i młodników. W efekcie powstały fantastyczne warunki dla trznadla – otwarty teren z pojedynczymi drzewami i krzewami. Chciałem badać jego skłonność do tworzenia stad i zacząłem to robić pełną parą w 1959 r. U proboszcza w Radzyminie mama kupiła mi skuter, simsonka, miałem też siatki do łapania ptaków. Brałem drabinę, samczyka na wabia i jechałem w teren. W okresie jesienno-zimowym zaobrączkowałem tysiąc pięćset ptaków. Wiele łapałem wielokrotnie, w sumie miałem trzy i pół tysiąca złowień, tzw. retrapów. Problemy zaczęły się wiosną, kiedy trzeba było znajdywać gniazda. Zlokalizowanie jednego zajmowało mi trzy dni. Wykalkulowałem, że potrzebuję co najmniej dwustu gniazd. A to oznaczało, że habilitację robiłbym wiele lat. Trzeba było zmienić temat.

I nadleciały mazurki.

Obserwowałem stada mazurków pod Warszawą, między Łomiankami a Kazuniem. Miałem około tysiąca budek lęgowych. W sumie do 1974 r. zaobrączkowaliśmy jakieś 15 tys. mazurków. Lęg w każdej kolonii miał określony kolor obrączki. Wychodziły interesujące rzeczy. Mazurki gromadziły się w ścisłe stada, które funkcjonowały w jasno określonym terenie. Tylko około jednej czwartej ptaków czasem przenosiło się do sąsiedniego stada, a do trzeciego, operującego osiem kilometrów dalej, wyłącznie pojedyncze osobniki. Jeśli zaś spotkają się dwa stada i wymieszają, to gdy konkretny mazurek wystarczająco długo funkcjonował w swoim macierzystym stadzie, na jesieni i tak do niego wróci. Jeśli natomiast nie był z nim zżyty, to zostanie w nowym. Na 15 tys. zaobrączkowanych ptaków tylko dwa wyniosły się dalej. Jeden do białoruskiego Mińska, drugi do Brześcia.

Mazurki lubią się z wróblami?

Zależy od regionu. Tam, gdzie klimat jest morski, a wiosna pełznie powoli, rozjazd między początkiem lęgu wróbla domowego a mazurka jest większy. O wiele mniejszy z kolei w Krakowie czy Nowym Targu, gdzie wiosna jak przychodzi, to na dobre. Jak wróbel zajmie budkę lęgową, to mazurek nie ma co robić. One oczywiście konkurują o ten sam pokarm, ale przez to zdarzają się mieszane stada. Kiedy zaczynałem badania, największe liczyły po pięć tysięcy ptaków. Teraz jeśli uda się panu zobaczyć naraz sto mazurków, np. tu w Łomiankach, to będzie cud. Będziemy rozmawiać o tym, dlaczego giną? Bo to nam zajmie co najmniej godzinę.

Możemy spróbować, chociaż skrótowo.

Każdy najdrobniejszy postęp cywilizacyjny zabija ptaki. Hindusi robili kiedyś w Pendżabie badania z samochodami, sprawdzali śmiertelność ptaków na drogach, którymi jeżdżą auta stare i wolne, a potem wraz z postępem motoryzacji zamieniali je na szybko jeżdżące samochody japońskie i wykonali ponowne badania. Różnice były wymowne. W Londynie im biedniejsza dzielnica, tym więcej wróbli domowych. Nasza gospodarka śmieciowa też robi swoje. Wszystko pakujemy do plastikowych worków, więc śmietniki dla małych ptaków przestały istnieć. Grubość śniegu 10-20 cm uniemożliwia mazurkom zdobycie pokarmu. Przy takiej pokrywie śnieżnej staje się on ptakiem synantropijnym, żyjącym przy człowieku. W 1962 r. spadło trzydzieści centymetrów śniegu pod Warszawą, rok później populacja mazurków załamała się i od tamtej pory już nie odrodziła. Potem pojawiły się jeszcze herbicydy i trawniki. Trawnik to jest ekologiczna zbrodnia! Mazurki nie mają przez nie co jeść. Weźmy te Łomianki: nie ma już ogrodów, terenów ruderalnych, chałup, które mogłyby w zimie dawać schronienie, wydeptanych ścieżek.

A inne gatunki ptaków? Zauważył Pan na przestrzeni swojego życia jeszcze jakieś znikanie?

Proszę pana, takie gatunki jak kukułka, dudek, turkawka, pustułka były powszechne! Ze swojego tarasu mogłem obserwować bekasa kszyka i słyszeć bąka. Cztery gatunki perkozów i błotniaki. W Łomiankach był potrzeszcz, choć rzadki, i bardzo pospolity ortolan, lerka borowa. Na terenie obecnego cmentarza Północnego były liche pola żyta i ziemniaków, tam wówczas latały świergotki polne, na brzegu lasu gnieździła się dzierzba rudogłowa. Częste były kobuzy. W 1957 r. po raz ostatni widziałem sokoła wędrownego. W 1961 r. mieliśmy nalot dzierzby czarnoczelnej.

Świat ptasi jest dziś zupełnie inny. Dużo uboższy. Wiele gatunków ubyło, niektóre przeniosły się do miast. Jak wrony i kosy, które dawniej można było spotkać tylko w lesie.

Są jakieś gatunki, które podczas swoich podróży po świecie chciał Pan zobaczyć, ale nie zobaczył?

Trochę mi już nazwy gatunkowe wylatują z głowy, więc muszę się chwilę zastanowić. Wie pan, mogłem raz dziennie jeść, ale jak coś sobie zaplanowałem, to mi się to udawało osiągnąć. Kondora królewskiego widziałem, pingwiny widziałem, nawet trzymałem jednego na rękach, to było na Wyspie Stewarta w Nowej Zelandii. No dobrze, ale mogę też panu opowiedzieć, co mi się nie udało.

Poproszę.

W 1884 r. Władysław Taczanowski wydał opracowanie dotyczące ptaków Peru, w oparciu o materiały innych wybitnych biologów z Polski: Jelskiego, Sztolcmana, Kalinowskiego. W 1984 r. miała być setna rocznica, tymczasem parę lat wcześniej podczas wizyty w Muzeum Narodowym w Limie szlag mnie trafił, bo jedną z sal poświęcono znanemu ornitologowi, Niemce, ale już takiemu Jelskiemu, który muzeum tworzył, to nie. Powiedziałem wtedy dyrektorowi, że musimy zorganizować dużą międzynarodową konferencję poświęconą ptakom Peru i wkładowi Polaków w ich badanie. Muzeum miało przygotować ekspozycję i nazwać parę sal nazwiskami naszych badaczy. Mieliśmy przysłać piękne portrety w ramach z epoki, które wręczyłby ambasador. Program konferencji był gotowy, zaproszenia też.

I co się stało?

Nie wiem, po prostu sprawa ucichła. Pisałem, a oni nie odpowiadali. Wtedy nie było przecież telefonów komórkowych, żeby zadzwonić na drugi koniec świata.

Ale już wiem, o jakim ptaku panu opowiem. Zawsze bardzo chciałem zobaczyć tłuszczaki. Wie pan, co to za ptaki?

Nie wiem.

Wspaniałe, z wyglądu trochę przypominające lelka, i jedne z niewielu, które posługują się echolokacją. Gnieżdżą się w ciemnych jaskiniach, do których nie dociera światło słoneczne. Dla nauki odkrył je Aleksander Humboldt. Żyją wyłącznie w Ameryce Środkowej i Południowej, wszędzie są pod ścisłą ochroną. Nazywają się tak, a nie inaczej, bo dawniej Indianie wytapiali z nich tłuszcz. Pojechałem w 1978 r. tysiąc kilometrów od Caracas, żeby je zobaczyć, a raczej nagrać. Od początku lat 60. przygotowywałem pogadanki radiowe dla dzieci i koniecznie chciałem puścić im takie nagranie. Do ich siedlisk nie wolno wnosić żadnego sprzętu fotograficznego, na szczęście na godzinę przed zmrokiem udało mi się umieścić magnetofon u wejścia do jednej z jaskiń. Wieczorem wyleciały rzeką, tysiące ptaków jednocześnie. I te głosy mi się nagrały! Niech pan to sobie wyobrazi: ptaki, które poruszają się w absolutnych ciemnościach, wykorzystując zjawisko echolokacji.©

PROFESOR JAN PINOWSKI (ur. 1930) jest ornitologiem. Przez pół wieku pracował w Instytucie Ekologii Polskiej Akademii Nauk, zajmując się przede wszystkim ptakami w krajobrazie rolniczym.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2021