Rupiecie

W świecie sztuki często mamy do czynienia z zadekretowanymi wielkościami. Wielki i już, bo wielki, od zawsze, od nie wiadomo kiedy, ale za to na zawsze. Po czym nagle dochodzi do spotkania i tu konsternacja: została kupa artystycznego śmiecia. Lepiej jej nie pokazywać, bo tylko wstyd i groza.

24.07.2005

Czyta się kilka minut

 /
/

Czy tym razem mogło być inaczej? Na pewno należało pokazać mniej, może pomyśleć o jakiejś parateatralnej oprawie scenograficznej, o graniu światłem i ciemnością. Może taka udramatyzowana inscenizacja zmniejszyłaby straty, uczyniłaby dzieło bardziej tajemniczym. Na pewno zaś skryłaby litościwie tandetę materii, której tandetność z czasem jeszcze rośnie.

***

Żartuję trochę, a tu nie ma żartów. Sprawa jest poważna i nazywa się - Władysław Hasior. W warszawskim Muzeum Narodowym trwa właśnie monograficzna wystawa tego artysty, dziś nieco zapomnianego, a będącego w Peerelu synonimem awangardowości, nowoczesności i łączności sztuki socjalistycznej ojczyzny z wielkim światem sztuki nowoczesnej. Sprzedawano go jako burzyciela starych porządków, poszukiwacza nowych form, likwidatora artystycznej staroświecczyzny.

Minęły lata i nic tak się nie zestarzało, jak właśnie dokonania Hasiora. Myślowa zawartość czy przesłanie są tu tak miałkie i płytkie, że wręcz żenują. Może należałoby jednak obejrzeć wcześniej to, co ma być wystawiane; takie spojrzenie pozwoliłoby uniknąć wpadki. Chyba że robi się wystawę zgodnie z zadekretowaną wiedzą o wielkości. Tymczasem sztuka, choć ma być wieczna, starzeje się czasem szybciej niż kolekcje wielkich krawców. Pisałem niedawno o śmierci sztuki Kantora, ale Kantorowi zawsze zostanie teatr, a Hasiorowi... No właśnie, co zostanie Hasiorowi?

Mamy tu w znacznej mierze do czynienia z biografią artystyczno-polityczną. Nieślubny chłopski syn zawdzięcza wszystko ludowemu państwu i w sposób zupełnie naturalny pozostaje temu państwu wierny. Odbywa całą słuszną drogę kolejnych awansów: najpierw organizacja młodzieżowa, potem partia. Jej zwieńczeniem, ale i naturalną konsekwencją był akces do świata kultury oficjalnej po stanie wojennym, który zaowocował konkretnymi gratyfikacjami w postaci własnego muzeum, powołanego w Zakopanem w 1983 r. Niechętnie to przypominam, ale może w końcu warto sobie uświadomić, że awangardyzm, obrazoburstwo i niepowtarzalność Hasiora zostały starannie włączone w mechanizm funkcjonowania socjalistycznej kultury, która w ten także sposób udowadniała swoją otwartość. To zwykli ludzie byli zszokowani, a nie funkcjonariusze aparatu, którzy doskonale wiedzieli, że Hasior umie sobie wyznaczyć granice i na pewno ich nie przekroczy. Co więcej, dość starannie realizuje w nowoczesnej formie rozliczne socjalistyczne treści.

Zapewne gdybym był rówieśnikiem sztuki Hasiora w latach 50., 60. i 70., wiernie bym jej sekundował, tak jak czyniła to większość polskiej krytyki. Owszem, zdarzały się słowa nieprzychylne albo wątpliwości, ale to raczej widzowie atakowali, zaszokowani radykalnością formalnych rozwiązań, a recenzenci bronili. Nie ma w tym nic dziwnego czy koniunkturalnego. Tak wyglądał świat artystyczny i takie były jego realia, ale to nie znaczy, że ówczesne oceny mają pozostać w mocy i dzisiaj. Wówczas używanie gotowych elementów i składanie z nich nowych kompozycji sprawiało wrażenie czegoś nader niekonwencjonalnego, ba: ultranowoczesnego, ale minęły lata i trzeba przyglądać się na nowo tamtej sztuce.

Sztuka Hasiora powstawała “pod grzybem bomby atomowej", jak napisała jedna ze zwiedzających jego wystawę w 1961 roku. Wojna ledwie się skończyła, kolejna mogła wybuchnąć w każdej chwili. Przekonanie o tym, że wojna jest straszna - a w znacznej mierze do tego właśnie sprowadza się treść utworów Hasiora - wydaje się mało odkrywcze. Antywojenna, martyrologiczna retoryka tych prac, spleciona z licznymi religijnymi akcentami, była jednak wtedy czymś zupełnie naturalnym. I jakoś nikomu nie przeszkadzała prymitywna obrazowa tkanka: samolociki, Chrystusiki, noże, grabie, świeczki, krzyże. Podczas wernisaży, gdy płonęły świece, wznosiły się dymy, grała muzyka, wrażenie spotkania z rzeczami naprawdę wielkimi jeszcze się potęgowało.

W jednym przypadku to wrażenie mogło być uzasadnione - myślę o sztandarach. Tu udało się Hasiorowi osiągnąć swoistą jedność. Oto bowiem formę procesyjnej chorągwi (nie feretronu, jak pisze wielu, który choć procesyjny, był albo rzeźbiony, albo jeśli malowany, to zamknięty ramą i sztywny, a nie swobodnie powiewający, jak w przypadku dzieł Hasiora) zastosował artysta do opowiadania o swoich obsesjach. Pomieszanie starego i nowego przyniosło zaskakująco korzystne artystyczne owoce. Sztandary Hasiora, zwłaszcza wyprowadzone na świeże powietrze, trzymane przez mundurowych strażaków, jak podczas prawdziwej procesji, uwodzą. Widać łączność, czuć trwanie tradycji. Gdyby tylko one pozostały w artystycznym dorobku Hasiora, mielibyśmy spójny artystycznie koncept, łatwy do obrony. Niestety tak nie jest.

Musimy więc brnąć przez wiele innych prac, asamblaży, potęgujących nasze zdziwienie i zakłopotanie. Krew wyciekająca z luster, w kolorze zwykłego cynobru, plastikowe koniki, pokrzywione widelce, poskręcane laleczki, gwoździe - mają budzić grozę, a budzą tylko znużenie, bo wciąż się powtarzają. Gdzie owo tylekroć przywoływane nowatorstwo, gdzie śmiałość, gdzie niekonwencjonalne myślenie? Taniość horrorowych efektów, ich przewidywalność i powtarzalność, staje się trudna do zniesienia. Pozorność tragedii odzwierciedlonych w tandetnych materiałach poświadcza tylko tandetność tych wyobrażeń, tandetność wyobraźni.

***

“Środowisko paryskie to sanktuarium osobliwego nabożeństwa, w którym powstają kurioza plastyczne. Anormalność, dziwność, zaskoczenie, niesamowitość - wszystko, tylko brak odwagi, jasności widzenia i humanizmu. Dramatycznie rozbryzgana materia malarska, przypominająca chluśnięcie wody z drugiego piętra, potargane i przypalane płótna, gałęzie, lusterka, pineski, szmaty i kości przyklejone do powierzchni obrazów mniej lub więcej zamalowanych, wszystkie rzeźby - te ruchome, dźwiękowe, świetlne, te z blachy i te z bandaży - to żałosna rekwizytornia, mizerna inscenizacja dramacików na temat wiosennej burzy, która przeszła przez Paryż 50 lat temu. Umiarkowany dramat, przewidziana niespodzianka, rozumne szaleństwo i planowane przypadki to są twórcze emocje obowiązujące w dzisiejszym Paryżu". Napisał to Władysław Hasior w swoim “Dzienniku podróży motocyklem do Francji i Włoch..." w 1959 r.

Zastanawiające słowa, bo wyszły spod pióra kogoś, kto za moment przystąpi do dokładnie takiej właśnie twórczości, a “potargane i przypalone płótna, gałęzie, lusterka, pineski, szmaty i kości przyklejone do powierzchni obrazów" staną się u niego dominującą artystyczną formą. Szczerość zapisków Hasiora wręcz zadziwia. Wiele lat później w filmowym wywiadzie powie: “A po co ja miałem zostawać w Paryżu, skoro moje inspiracje są z Polski, szczególnie południowej". Inspiracje niewątpliwie tak, ale pomysły na ich zagospodarowanie najwyraźniej pobrane zostały nad Sekwaną, czego dowodem ów fragment dziennika. Nic więcej poza tym, co sam opisał, w swej twórczości nie zrobił; no, może międzynarodowe pineski zastąpił narodowymi gwoździami...

Te brzydkie i zbędne przedmioty niczego nie wnoszą do dziejów XX-wiecznej sztuki polskiej. Czas będzie dla nich bezwzględny. Przez moment myślałem, że ta wystawa to niedźwiedzia przysługa; doszło do niej za wcześnie, dystans był zbyt mały, nie mogło się wykrystalizować obiektywne spojrzenie itp. Tymczasem jest odwrotnie. Ta wystawa przychodzi już za późno, do uratowania zostało niewiele.

Nadzieja w sztandarach. Trzeba je często wietrzyć w otwartym górskim pejzażu, może wtedy choć na chwilę ożyją umierające przedmioty Hasiora.

Władysław Hasior 1928-1999. Muzeum Narodowe w Warszawie, 30 czerwca - 21 sierpnia 2005. Koncepcja i scenariusz wystawy oraz katalog: Anna Żakiewicz. Opracowanie plastyczne: Wojciech Neubart.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2005