Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Chodzi o wszczęty w ostatnim "Tygodniku" "alarm dla mediów", o dyskusję na temat "kresu dziennikarstwa", do której zaproszono czterech dziennikarzy, z których trzech pracuje w gazetach, a czwarty także do gazet pisuje. Nic dziwnego, że dyskusja wobec sytuacji gazet się obraca.
Przyjemnie jest oglądać na zdjęciu Pawła Lisickiego zasłuchanego w to, co mówi Jarosław Kurski - nawet jeśli jest to namysł krytyczny albo zwyczajne zapatrzenie w dłonie Piotra Mucharskiego kręcącego pustą filiżanką. Przyjemne jest też to, że moi koledzy z "Tygodnika" usiłują co chwilę mitygować uczestników rozmowy wezwaniami w rodzaju: "Panowie, nie w cudze piersi!". Wiara w to, że rozmowa dziennikarzy czy polityków może przypominać "kapitułę win" w klasztorze, podczas której wybrani mnisi przyznawali się przed wspólnotą do własnych przewinień (zwyczaj dziś zarzucony), jest w naszych czasach - czasach powszechnej ucieczki od odpowiedzialności - czymś niezwykle szlachetnym. Na usprawiedliwienie uczestników dyskusji trzeba przypomnieć, że dziennikarz żyje z cudzych win, cudzymi grzechami ma się obowiązek zajmować i raczej nikt nie oczekuje od niego, że co rusz będzie przepraszał, nawet jeśli coś z czymś pomylił czy źle skojarzył. A poza tym, jak powiada poeta: "Kto żył krótko, lekkie są jego winy". Tekst w gazecie, komentarz w telewizji, news na stronach internetowych żyją krótko, więc...
Niemniej parę słów na temat własnych win w rozmowie pada. Jarosław Kurski powiada na przykład, że najsmutniejsze w tym zawodzie jest "nasze znakomite samopoczucie". I dodaje: "skazą tego zawodu jest bezkarna ignorancja i niedouczenie - perwersyjna pewność siebie połączona z łatwością osądu innych". W tym miejscu nikt z rozmówców nie kpi, nie prostuje ani nie protestuje - czyli się zgadzają. No i to, niestety, często jest prawda. Żeby podać przykład całkiem neutralny - z Janką Ochojską śmiejemy się nieraz na wspomnienie dziennikarki, która (z perwersyjną pewnością siebie) zapytała ją podczas wywiadu: "Pani Jadwigo, a jak sobie dziś radzi Polska Akcja Humanistyczna?". Ktoś powie: kiks, skucha, nie takie rzeczy się zdarzają. To prawda, wszystko jest wybaczalne. Tylko ta pewność siebie, ta pogodna niefrasobliwość, z jaką ta pani włączyła i wyłączyła mikrofon, trochę mimo wszystko uwiera...
A Paweł Lisicki mówi coś, co dotyczy już konkretnie gazet: według niego przestają one kłaść nacisk na informację, a "w coraz większym stopniu dostarczają ludziom tożsamości. Gazety stają wyróżnikiem, dają poczucie związku ze wspólnotą podobnie myślących; środowiskiem, które wyróżnia pewna wizja świata". Jarosław Kurski przytakuje: "Gazeta musi mieć wyrazistą tożsamość, by przetrwać. Czytelnik kupuje ją, żeby utwierdzić się w swoich przekonaniach. Owszem: chciałby poczytać i inne opinie, lecz - nie oszukujmy się - to ma dla niego mniejsze znaczenie".
To jest sedno sprawy, bardzo uczciwie przez obu panów opisane. Choć można je też opisać negatywnie, bo gazety spełniają dziś coraz częściej rolę osobliwej grupy wsparcia: przypominają meetingi uzależnionych, ale takich, którzy nie chcą leczyć się z nałogu. Wyniki sprzedaży to zliczanie "swoich": ilu myśli tak jak my, a ilu przeszło do obozu "wroga". Nie chodzi o to, żeby przekonywać nieprzekonanych, wyważać przeciwstawne racje, ale o to, by odszukać tych, którzy gotowi są uznać nasze racje za swoje. Gazeta przestaje być forum dla różnych poglądów, staje się raczej miejscem, w którym jeden pogląd głosi się przeciwko innym. Czy to kres dziennikarstwa? E, nie. To raczej kres czegoś innego. Czego?