Rozbity słoik z formaliną

Szulkin, jeden z najbardziej wolnych reżyserów Peerelu, w wolnej Polsce został odstawiony na bocznicę.

12.08.2012

Czyta się kilka minut

Młodzi powinni krzyczeć. Ja już tego nie muszę robić” – kiedy czyta się słowa Piotra Szulkina (rocznik 1950), kiedy ogląda się jego filmy z czasów „Wojny światów”, widać, jak stare jest nasze młode kino, jak starzyśmy wszyscy. „Życiopis”, czyli wywiad rzeka z reżyserem, przeprowadzony przez Piotra Kletowskiego i Piotra Mareckiego, to (auto)portret wariata, „zakneblowanego proroka”, outsidera, który mimo wspaniałego dorobku od dziewięciu lat nie nakręcił filmu. Żyje w swoim wytłumionym korkiem pokoju, skupiony na pisaniu i pracy pedagogicznej.

Kletowski i Marecki odkrywają go dla nas ponownie – po Andrzeju Żuławskim i Grzegorzu Królikiewiczu biorą w intelektualne obroty kolejnego anarchistę polskiego kina i polskiej rzeczywistości. Atakują go z lewa i z prawa, a on nie pozostaje dłużny. Efektem jest lektura nie tylko dla specjalistów czy fanów, ale dla wszystkich tych, którym bliski może być człowiek wadzący się z dzisiejszą rzeczywistością polityczną, społeczną czy medialną. Który od lat płaci za to swoją cenę.


CHAŁUPNICZE PROROCTWA


„Wsadzili mnie do tego słoika z formaliną jak zdeformowany płód” – tak Szulkin komentuje zaszufladkowanie go w kategorii zaangażowanej fantastyki społecznej. Jego „Golem”, „Wojna światów – następne stulecie”, „O-bi, o-ba. Koniec cywilizacji” i „Ga, ga. Chwała bohaterom”, powstałe w latach 1979-85, miały być alegorią zwyrodniałego systemu. Tymczasem filmy te robiły furorę na zagranicznych festiwalach jako pełne inwencji, uniwersalne kino z nurtu egzystencjalnego science fiction, które mimo chałupniczych rozwiązań technicznych dorównywało pomysłowością hollywoodzkim produkcjom.

Rozmówcy Szulkina wyłapują pojedyncze detale oraz całe wątki, które z filmów polskiego reżysera zza żelaznej kurtyny trafiały potem do amerykańskich hitów typu „Terminator” czy „Truman Show”. Jak to było możliwe, że twórca z zapóźnionej cywilizacyjnie części Europy, z kraju tęskniącego za coca-colą i wielokanałową telewizją, tak trafnie demaskował owładnięte konsumpcyjnym szałem społeczeństwo spektaklu? To, co u reżymowego reżysera brzmiałoby jak krytyka „zgniłego Zachodu”, u Szulkina miało posmak proroctwa. Kiedy pokazywał świat, „w którym zabrakło Boga” – pogrążony w stanie apokalipsy, zamieszkały przez osamotnione jednostki zmanipulowane przez władzę, pełniącą w ich życiu funkcję czegoś na kształt nowego Kościoła, nie był doraźnym publicystą uprawiającym kino moralnego niepokoju przebrane w kostium s.f. Arka z „O-bi, o-ba...” była dlań czymś więcej niż alegorią Solidarności, na którą zresztą Szulkin spoglądał wówczas okiem wyjątkowo trzeźwym.

Oczywiście, na początku lat 80. klucz odczytania tych filmów w Polsce musiał być wyraźnie sprofilowany. „Rzeczywistość nieprzedstawiona” domagała się wyrazu. Dopiero dzisiaj, nieobciążeni politycznymi aluzjami, możemy dostrzec, jak uniwersalny ładunek niesie „Wojna światów” czy „Ga, Ga...”. W każdym z tytułów wspomnianej tetralogii czuć rękę szalonego wizjonera, a najważniejsze pozostają pytania nie doraźne, lecz te najbardziej podstawowe: jak pozostać człowiekiem w ustroju politycznym czy sytuacji społeczno-ekonomicznej, która wyraźnie człowieczeństwu nie sprzyja?


KAJTUŚ DLA DOROSŁYCH


Dzisiejszy Szulkin tych pytań nie przestaje zadawać, choć czyni to na gruncie literackim. Również w „Życiopisie” pozostaje zadziorny i niezależny w swoich sądach.

Zachwyca się na przykład formalnym mistrzostwem Wochenschau – hitlerowskich kronik filmowych, rehabilituje jako człowieka Wandę Jakubowską, carycę peerelowskiej kinematografii, a Krzysztofowi Kieślowskiemu wytyka jego pokerowy talent w rozgrywkach z komunistyczną władzą. Jako jeden z nielicznych bronił ongiś publicznie „Psów” Władysława Pasikowskiego, dziś ubolewa nad zmarnowanymi szansami polskiego kina historycznego. Czym mógłby być „Katyń” Andrzeja Wajdy – zastanawia się – gdyby przepuścić go przez lekturę „Łaskawych” Jonathana Littela, czyli punkt widzenia katów? Czym byłaby „1920. Bitwa warszawska” Jerzego Hoffmana zobaczona przez pryzmat „Konarmii” Izaaka Babla?

Nawet jeśli w tej książce Szulkin kreuje się trochę na współczesnego męczennika, to fakty mówią same za siebie: jeden z najczęściej nagradzanych za granicą i najbardziej wolnych reżyserów Peerelu, w wolnej Polsce został odstawiony na bocznicę. W jakim stopniu był (i jest) twórcą niewygodnym, w jakim nieprzystosowanym do nowych czasów?

Trudno odpowiedzieć na to pytanie na podstawie jednostronnej relacji. W nowym ustroju dopatruje się Szulkin nowej formy cenzury – bardziej perfidnej, bo zakamuflowanej, i bardziej niejednoznacznej w swoich motywach. Jego film „Mięso (Ironica)” z 1993 r., czyli Munkiem podszyta alegoria naszej XX-wiecznej historii, mógł powstać tylko dzięki finansowemu wsparciu... Redakcji Rolnej TVP. Spóźniony z powodów politycznych o co najmniej dekadę „Ubu król” (2003), w którym satrapa przybiera swojską twarz aparatczyków III RP, nakręcony został dzięki funduszom prywatnym. Dokument „MFR – notacja” (1994), który miał być próbą utrzymanego w stylu Godarda portretu Mieczysława Rakowskiego jako bohatera przegranego, ponoć do dziś nie doczekał się publicznego pokazu.

Odłogiem leżą dwa projekty korczakowskie Szulkina: adaptacja „Króla Maciusia Pierwszego” oraz „Odcięta głowa czarownicy” – na podstawie „Kajtusia czarodzieja”, w którym Szulkin dopisał usunięte przez pisarza fragmenty. A przecież aż się prosiło, by w 2012 r., ogłoszonym wszakże rokiem Korczaka, pokazać polskiemu widzowi bardziej odważne i bardziej „dorosłe” odczytania tej prozy. „Kajtuś”, w którym dzieci zostały zamienione w starców, miał być w zamierzeniu reżysera właśnie takim filmem: niezwykle oryginalnym i głęboko osobistym.


***


„Ja, Piotr Szulkin, nie mam nic do powiedzenia” – napisał przekornie w ankiecie miesięcznika „Film” jeszcze jako student łódzkiej „Filmówki”. Lektura „Życiopisu” przynosi nie tylko rozpamiętywanie dawnej artystycznej świetności reżysera, ale i obraz niezwykłej jego intelektualnej żywotności dzisiaj. Brakuje go bardzo we współczesnym pejzażu polskiego kina, nawet tego Szulkina z czasów „Feminy” (1990) – błądzącego po ścieżkach feminizmu, irytującego nadekspresją, zbytnio zawierzającego swej podświadomości.

Oby przynajmniej ci, którzy dziś rodzime kino aktywnie tworzą, raczyli odrobić lekcję, jaką daje im w swojej książce twórca „Golema”. Niechaj tak jak on nie boją się „wziąć odpowiedzialności”, zgodnie z reżyserskim credo Szulkina. Niech tak jak on nie boją się czasem zamilknąć, a czasem z całych sił krzyknąć.  


PIOTR SZULKIN, „ŻYCIOPIS”, rozmawiają Piotr Kletowski i Piotr Marecki, Korporacja Ha!Art, Kraków 2012

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2012