Rosyjski

Mówiłem po rosyjsku. Przez półtora miesiąca mówiłem po rosyjsku. W pięciu krajach. Jechałem i jechałem, i wciąż mówiłem po rosyjsku. Przekraczałem kolejne granice, i cały czas po rosyjsku.

16.08.2014

Czyta się kilka minut

Przypominałem sobie nudę lekcji rosyjskiego w podstawówce, w liceum, w zawodówce. Nieopisaną nudę. Nieznośny ciężar czterdziestu pięciu minut dwa razy w tygodniu. Wszyscy przysypialiśmy. Zapadaliśmy w letarg. Rosyjskie słowa spływały po nas jak woda po kaczce. Wydawały nam się jakieś idiotyczne z tym wiejskim, wschodnim, śpiewnym akcentem. Obciachowe nam się po prostu wydawały. Kto w wieku lat 13–16 chce brać udział w obciachu? Już śmierć jest wtedy lepsza niż obciach. Wyrwani do odpowiedzi, z bezdennym wstydem mamrotaliśmy koślawe słowa i kalekie zdania. Nigdy w domu nie otworzyłem podręcznika do rosyjskiego. Zadania przepisywałem na kolanie przed lekcją. Gryzmoliłem bukwy, nie łącząc ich ani z dźwiękiem, ani z sensem. Po prostu je przerysowywałem. Nauczycielki wyczuwały tę aurę i po paru miesiącach poddawały się. Chyba nawet traciły ten śpiewny ton.

No i teraz przez półtora miesiąca mówiłem po rosyjsku. Oczywiście źle, ale mówiłem. W ogóle bym nigdzie nie zajechał, gdybym nie mówił. Tak jak ci biedni ludzie Zachodu błąkający się ze swoim angielskim w otchłaniach byłego imperium. Np. w pamirskim Murgab w przydrożnym hotelu. Chodzili boso po zielonym linoleum, którym wyłożona była stołowaja i zaczepiali kucharki w chustkach: beer, potatoes, beer, potatoes... Kobiety obrzucały ich nieufnymi spojrzeniami. Litościwie tłumaczyłem im, że wysocy blondyni chcą pojeść kartofli i napić się piwa.

Jakże żałowałem, że nie byłem pilniejszym uczniem. Np. na przejściu w Czałdowar: kirgiski strażnik o pięknej twarzy i orzechowych oczach stwierdził, że mnie nie wpuści, ponieważ nie mam wstemplowanego wyjazdu rok temu. Rzeczywiście nie miałem. Jakiś niezguła na lotnisku Manas nie wbił mi wylotu. Zeszło się z pięciu mundurowych, oglądali mój biedny paszport, prześwietlali ultrafioletem i kręcili głowami. Ze dwie godziny to trwało. Wiłem się jak piskorz, przeklinałem, prosiłem, przekonywałem. Orzechowe oczy patrzyły na moje przedstawienie z powątpiewaniem. Mówiłem: – Nie jestem szpiegiem, przemytnikiem ani terrorystą. Kocham Kirgistan. – No to kim jesteś? – Jestem prostym pisarzem. – Taaak? No to jak na imię miała narzeczona Kmicica? Straciłem oddech. Basieńka? Maleńka? Gosieńka? Jezu! Przecież ja tego nie czytałem, film gdzieś mi mignął, nie wpuszczą mnie... – Oleńka! – wykrzyknąłem ze śpiewnym wschodnim akcentem. Strażnik uśmiechnął się dyskretnie oraz nieco ironicznie, uniósł stempel, zawiesił dłoń w powietrzu i patrząc mi w oczy, w końcu z westchnieniem przybił. I wszystko po rosyjsku. Błogosławiłem te resztki, które zostały w mojej głowie. Błogosławiłem swoje rusycystki, których, bądźmy szczerzy, nie znosiłem.

O zestrzelonym samolocie dowiedziałem się pod Kurskiem. Zaczęły przychodzić esemesy. Nad stepem bez końca zapadał zmierzch. Niebo było złotoczerwone. Blask mieszał się z zielenią ziemi. Zgubiłem się. Kierowca starej ciężarówki pomógł mi wywikłać się z nieoznaczonych rozjazdów. Zacząłem się bać. Chciałem jak najszybciej przedostać się na Ukrainę. Ale zrobiła się noc, a ja jechałem już czternaście godzin. W radiu leciało narodowopatriotyczne disco i ani słowa o zestrzeleniu. Stanąłem w hoteliku 2 km przed granicą. Nie było właściwie miejsc, ale miła dziewczyna z recepcji położyła mnie w czymś w rodzaju apartamentu z sauną. Za niewielkie pieniądze. Rano, popijając kawę, widziałem czołgi jadące w stronę granicy. Nie takie z armatami, ale mostowe, do organizowania szybkich przepraw. Na przejściu Sudża moje auto było jedyne. Strażniczka w budce uśmiechała się sympatycznie. Trochę pożartowaliśmy. Celnicy z przyjaznym zdziwieniem przeglądali zawartość auta. Wszystko było pokryte kazachskim pyłem. – Broń, narkotyki? – Ach, gdzieś jest kałasznikow, ale zapomniałem gdzie i musicie sami poszukać. Uśmiali się i było po kontroli. Zapytali, skąd jadę. Z Tadżykistanu, odpowiedziałem. Spojrzeli z lekkim podziwem: – Mołodiec! Szczęśliwej drogi! Wszystko po rosyjsku.

W Junakiwce po ukraińskiej stronie przy szlabanie stali młodzi chłopcy w pełnym rynsztunku. Ale byli wyraźnie zagubieni. Mundury leżały na nich, jakby włożyli je dopiero wczoraj. Kilka kobiet z obsługi przejścia też nosiło przewieszone przez plecy kałasznikowy, tyle że bez magazynków. Po odprawie zapytałem celnika: – No i co będzie? – Pizdziec – odpowiedział.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2014