Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Sygnał z rosyjskiego MSZ należy umieścić w szerszym kontekście międzynarodowym. Od dawna toczą się rozmowy na linii Phenian-Waszyngton. Amerykanie starają się za obietnicę pomocy ekonomicznej wydębić od koreańskiego przywódcy przerwanie programu atomowego. Bez skutku. W kwietniu br. do dialogu - z inicjatywy USA - włączono drugą Koreę, Chiny i Japonię. Rosja miała nadzieję, że też dostanie zaproszenie. Ale się nie doczekała. Wykorzystuje zatem każdy pretekst (tym razem była to wymiana ognia w strefie zdemilitaryzowanej między dwiema Koreami), aby przypomnieć o swoim akcesie. Jednak nawet Słońce Korei, wielki wódz Kim Dzong Il nie pali się do dopraszania Rosji. Wprawdzie swego czasu wymieniał płomienne pocałunki i uściski z oschłym na ogół prezydentem Putinem, jednak w sprawie wsparcia gospodarczego woli wrogie, ale bogate USA niż przyjazną, ale słabą Rosję.
W kontekście katastroficznej wypowiedzi rosyjskiego dyplomaty warto również zastanowić się nad realnym zagrożeniem ze strony Phenianu. W zeszłym roku Korea Płn. dokonała udanej próby z rakietą, która mogłaby dosięgnąć celów w Japonii (choćby baz amerykańskich). Ostatnio władze Korei oświadczyły, że nie mogą zamknąć programu jądrowego, gdyż mając broń atomową będą mogły oszczędzać na wydatkach na broń konwencjonalną, a zdobyte w ten sposób pieniądze przeznaczyć na żywność. Amerykańscy eksperci twierdzą, że Korea nie ma jeszcze wystarczających środków, by zbudować bombę, ale może sprzedać materiały rozszczepialne terrorystom. Dlatego prewencyjne uderzenie Stanów jest jak najbardziej możliwe. Na marginesie przypominają jeszcze, że do powstania koreańskiej bomby mogli się w niedalekiej przeszłości przyczynić dwaj sąsiedzi reżimu - Rosja i Chiny.