Rodzina na bogato

Historia Korei w wielu miejscach przebiega zaskakująco równolegle do historii Polski. Dlaczego więc nie mamy polskiego Samsunga, tylko Orlen? I czy na pewno powinniśmy żałować?

02.04.2021

Czyta się kilka minut

Ukończony w 1999 r. wieżowiec Daewoo w Warszawie. Wówczas tylko Pałac Kultury był nieco wyższy. Sierpień 1999 r. / PIOTR JEDRZEJCZYK / STUDIO69 / FORUM
Ukończony w 1999 r. wieżowiec Daewoo w Warszawie. Wówczas tylko Pałac Kultury był nieco wyższy. Sierpień 1999 r. / PIOTR JEDRZEJCZYK / STUDIO69 / FORUM

Ćwierć wieku temu w moim życiu pojawiło się Daewoo. Byłem rodzinnie związany z fabryką FSO na Żeraniu (mnóstwo sentymentu dla polskiej motoryzacji wciąż pozostało w moim serduszku) i doskonale pamiętam nadzieje, jakie nowy koreański inwestor obudził wśród pracowników. Charakterystyczny znaczek z muszelką był wszędzie. Przez chwilę wydawało się wręcz, że Koreańczycy przejęli nie FSO, lecz całą Polskę. Espero i tico zaczęły wypełniać parkingi, urozmaicając pejzaż zdominowany przez polskie fiaty i polonezy. Rodzice zdecydowali się na granatową nexię, która zastąpiła naszego dzielnego malucha. Daewoo wypełniało też wnętrza, stopniowo podbijając rynek AGD. Nawet CWKS Legia zmieniło się nagle w Legię Daewoo. Na fabrycznych koloniach dostaliśmy koszulki i czapeczki z logo koreańskiego giganta, co było o tyle problematyczne, że odbywały się one pod Łodzią, gdzie niepodzielnie panował Widzew – największy rywal Daewoo Legii, rozgrywający właśnie jeden z najlepszych sezonów w historii klubu.

Niestety, historia Daewoo w Polsce skończyła się równie nagle, jak się zaczęła. Koreańczycy mieli uratować FSO, lecz zabił ich azjatycki kryzys finansowy. Upadek giganta był niemal tak gwałtowny jak upadek wspomnianego Widzewa.

A jednak Korea się nie poddała. Umocniła i rozbudowała swoje przyczółki nad Wisłą. Dziś z koreańskich produktów korzystamy znacznie częściej niż w złotej erze Daewoo Legii. W typowym polskim domu ogląda się telewizję na jednym z wielkich ekranów Samsunga, drugi zaś, mniejszy, nosi się w kieszeni. W lodówce LG chłodzi się czekolada Wedla (właścicielem marki jest koreański koncern Lotte), a na parkingu pod blokiem z dużym prawdopodobieństwem stoi samochód Kii lub Hyundaia. Wszystkie wymienione firmy to właśnie czebole – gigantyczne konglomeraty przemysłowe, których specyfikę stanowi uniwersalność, rodzinna struktura własności i silne związki z państwem.

Co sprawiło, że w zrujnowanej kolejnymi wojnami i trawionej autorytaryzmem Korei narodziło się aż tyle przemysłowych gigantów? Czy tego rodzaju przedsiębiorstwa mogłyby powstać nad Wisłą? Dlaczego właściwie nie mamy polskiego Samsunga? I czy powinniśmy żałować? Nadarzają się właśnie dwie wyśmienite okazje, by zadać sobie wszystkie te pytania.

Pierwszą z nich jest publikacja polskiego przekładu książki Geoffreya Caina „Republika Samsunga”. Cain, wielo­letni korespondent „The Economist”, antropolog i badacz Korei, opowiada w niej fascynującą historię elektronicznego giganta, którą niewątpliwie powinno zainteresować się HBO poszukujące godnego następcy „Gry o tron”.

Drugi pretekst do poważnej rozmowy o czebolach to seria publikacji dotyczących rozmów, nieruchomości i biznesowych poczynań prezesa Daniela Obajtka. Czy Orlen po kupieniu Polska Press i fuzji z Lotosem stanie się polskim czebolem? Czy rozszerzając ofertę na kolejne obszary rynku, ma szansę uwolnić się z surowcowej pułapki i stać się eksportową potęgą? Jakie może i powinno być jego znaczenie w realizacji polityki gospodarczej państwa? Czy rzeczywiście bogacenie się „sprytnych jednostek” jest kosztem, z którym musimy się pogodzić? Krótki kurs kultury i historii Korei może ustawić debatę o Orlenie w zupełnie nowej perspektywie.

Historia

Niewielki kraj w potrzasku między potężnymi sąsiadami. Zabory, obce wpływy, mozolne wykuwanie politycznej tożsamości. XX wiek przynosi terror okupacji, upragnione wyzwolenie, a zaraz potem podział wpływów przez światowe mocarstwa według linii arbitralnie wyznaczonej na mapie. Rozpoczyna się wyniszczający konflikt między komunistami i antykomunistami, a potem dyktatorskie rządy ciągnące się w zasadzie przez całą drugą połowę XX w. Brzmi znajomo, prawda? Historia Korei w wielu miejscach przebiega zaskakująco równolegle do historii Polski.

To właśnie ta historia stanowi tło niezbędne do zrozumienia fenomenu czeboli. Losy rodziny i firmy splatają się tu z Historią przez wielkie H niczym w epickiej powieści ibero­amerykańskiej albo kolejnym serialu TVP.

Lee Byung-chul zaczynał skromnie – od handlu ryżem. Gdy jego pierwszy interes został zamknięty, Lee wybrał się w podróż, by odnaleźć nowe biznesowe szanse. To doprowadziło go do wejścia na rynek handlu warzywami i rybami. Zatrudniająca 19 pracowników firma sprowadzała ze wsi świeże produkty, które następnie wysyłano do Mandżurii, gdzie potężna japońska armia nieustannie potrzebowała prowiantu.

Lee nie tylko więc kształcił się w Tokio, gdzie podpatrywał japońską kulturę zaibatsu, ale też wzbogacił się na handlu z okrutnym okupantem. Nawet sama nazwa interesu: „Samsung Sanghoe” („sklep trzech gwiazd”) ­niepokojąco przypomina japońskie Mitsubishi („trzy diamenty”) – jak zwraca uwagę Geoffrey Cain.

Gdy w 1945 r. japońskie imperium zawaliło się po bombardowaniu Hiroszimy, Lee szybko nawiązał współpracę z nowymi hegemonami w regionie. Douglas MacArthur i współpracujący z nim, zachwycony Ameryką prezydent Syngman Rhee zamierzali wprowadzić w Korei kapitalizm w zachodnim stylu, a ludzie tacy jak Lee doskonale się do tego nadawali.

Jednak Samsung nie cieszył się długo udziałem w odbudowie zrujnowanego kraju. Po wyzwoleniu spod japońskiego jarzma północna część półwyspu pozostawała pod wpływem Związku Radzieckiego. Pięć lat po zakończeniu wojny wojska komunistycznej Północy przekroczyły granicę arbitralnie wyznaczoną na 38 równoleżniku. Rozpoczął się kolejny krwawy konflikt. Wśród huku zbliżających się dział Lee w pośpiechu sprzedał to, co pozostało z Samsunga. Pieniędzy wystarczyło na zakup pięciu ciężarówek, którymi ewakuowano na południe pracowników firmy i ich rodziny.

Trzy lata później, gdy ogłaszano zawieszenie broni (traktatu pokojowego nie podpisano do dzisiaj), cała Korea była pobojowiskiem i jednym z najbiedniejszych krajów świata z PKB na głowę mieszkańca poniżej stu dolarów (ówczesny poziom Sudanu), pozbawionym jakiejkolwiek infrastruktury. Przedsiębiorczy Lee nie próżnował. Natychmiast nawiązał kontakty z administracją Sygmana Rhee, zdobywając rządowe przywileje, dostęp do pieniędzy z zagranicznych kredytów i doskonałą pozycję w ramach specyficznego systemu substytucji importu.

Po tym, jak studenckie protesty zmusiły Rhee do ucieczki z kraju, nastąpił krótki okres niepewności, po ­którym władzę przejął Park Chung-hee – wojskowy, dyktator, wizjoner i twórca gospodarczej potęgi Korei. Zamach stanu z 1961 r. to początek dziwnego aliansu między czebolami i władzą. Park był sceptyczny wobec wielkich koncernów. W trybie pilnym wezwał Lee z podróży po Japonii, gdzie wówczas przebywał szef Samsunga, po czym bezceremonialnie wsadził go do więzienia. Nie minęło jednak wiele czasu i Lee zdołał sobie wynegocjować układ także z nową władzą. Stał się „głosem rozsądku” przekazującym polecenia innym biznesmenom w ramach Forum Przedsiębiorców.

Pod osłoną państwa Samsung założył cukrownię, a następnie przędzalnię wełny. Później inwestował w nawozy, by wreszcie rozszerzyć działalność na półprzewodniki i sprzęt elektroniczny. Ta wszechstronność wyróżnia koreańskie czebole i ich twórców. Bo historia Lee Byung-chula jest tak ciekawa właśnie dlatego, że nie jest wyjątkowa. Podobnie przedstawiają się losy ojców założycieli pozostałych czeboli.

Horror wojny, skrajne zniszczenie, bieda. Trudno sobie wręcz wyobrazić, z jakiego poziomu startowała Korea pod koniec lat 50. Władza się zmieniała, a Samsung trwał. Rósł w siłę, wraz z nim zaś cała koreańska gospodarka, ale także rodzinna fortuna.

Rodzina

Koreańskie słowo „czebol” dosłownie oznacza „bogata rodzina”. Do jego zapisu używa się dokładnie tych samych chińskich znaków, które w Japonii oznaczały „zaibatsu” – potężne rodzinne firmy sprzed roku 1945. Czebol to jednak coś więcej niż nasza polska „rodzinna firma” przeniesiona w gigantyczną skalę.

Struktura i kultura organizacyjna czeboli jest głęboko przeniknięta konfucjańską tradycją. Prezesa i menedżerów, niczym dawnych władców i ich ministrów, obowiązują reguły wspaniałomyślności i dobrego zarządzania. Ich podwładnych z kolei – bezwzględne posłuszeństwo i najwyższy szacunek. Wszystkich zaś łączy li, a więc konfucjańska zasada, którą określić można jako dobry obyczaj czy ceremonialność – robienie rzeczy tak, jak powinny być zrobione. Czebol jest więc, podobnie jak dobrze zarządzane państwo, rodziną w sensie metaforycznym. Organizuje go śmiała ojcowska wizja i bezwzględne synowskie posłuszeństwo.

Historie koreańskich gigantów to także historie rodziny w całkiem dosłownym sensie. „Republikę Samsunga” śledzi się miejscami jak „Rodzinę Soprano” albo „Żywoty cezarów” Swetoniusza. Wizję niewiele dzieli tu od szaleństwa, a charyzmatyczni liderzy bardziej przypominają szekspirowskich krwawych despotów niż gwiazdy Doliny Krzemowej takie jak Steve Jobs czy Bill Gates.

Pierwotnie, zgodnie z konfucjańską tradycją, dziedzicem imperium Samsunga miał zostać najstarszy syn założyciela. Niestety, Lee Maeng-hee okazał się „gwałtowny i rozpustny”. Cain przywołuje m.in., jak zmusił jednego z wysoko postawionych dyrektorów do klęczenia w swoim gabinecie. Ostatecznie prezes Lee I odsunął pierworodnego od władzy. Dziedzic Samsunga spędził resztę życia jako samotnik w małej nadmorskiej wiosce, gdzie ironicznie przezywano go „prezesem”.

Schedę po ojcu miał objąć drugi syn, ale wkrótce po otwarciu przez Samsunga gigantycznej fabryki nawozów okazało się, że znikają z niej tony chemikaliów wyprowadzane nielegalnie na rynek. W wyniku tej afery następca tronu trafił na pięć lat do więzienia. Ostatecznie, niczym w baśni, na dziedzica namaszczony został trzeci, najmłodszy syn założyciela – Lee Kun-hee znany odtąd po prostu jako prezes Lee II. Był to cichy introwertyk, który całe dnie spędzał zamknięty w pokoju, oddając się swej największej pasji – oglądaniu filmów. Na objęcie schedy po ojcu czekał aż do roku 1987, kiedy to Lee I zmarł.

Przez pierwsze półtora roku nowy prezes niemal nie pojawiał się w biurze. Oddawał się kontemplacji i oglądał w kółko ukochanego „Ben Hura”. A potem wyłączył magnetowid i wyszedł do ludzi. Przeprowadził czystkę w zarządzie firmy, wygłosił do pracowników wielogodzinne płomienne przemówienie wyznaczające dalsze losy Samsunga, a następnie w ciągu dekady zmienił firmę z producenta kiepskich podróbek w globalną potęgę. Dzwonił do dyrektorów i wrzeszczał na nich godzinami. Później nagraną rozmowę odtwarzano nieustannie we wszystkich budynkach firmy jako przypomnienie o obowiązkach każdego pracownika względem Samsunga.

Najsłynniejszym atakiem furii prezesa Lee II jest jednak ten z roku 1995. Samsung wszedł na rynek telefonów. Sam prezes, dumny z nowych produktów, podarował kilka z nich jako noworoczny prezent swoim znajomym. Gdy od jednego z nich dowiedział się, że aparat ciągle się psuje, wpadł we wściekłość. Zgromadził ponad 2000 pracowników fabryki, przepasał ich opaskami z napisem „jakość przede wszystkim”, a potem kazał im usypać stos z tysięcy telefonów niespełniających norm. Po wygłoszeniu wściekłej tyrady prezes Lee II podpalił stos. To, co z niego pozostało, rozjechano buldożerami. Dekadę później Samsung był szanowanym graczem na światowym rynku telefonów. Dwie dekady później – niekwestionowanym numerem jeden. W międzyczasie prezes został skazany na trzy lata więzienia za przestępstwa finansowe i ułaskawiony przez prezydenta.

W 2014 r. nastąpił kolejny zwrot akcji godny telenoweli lub filmu braci Coen. Prezes Lee II przeżył zawał i udar. Podłączony do aparatury nie mógł opuszczać swojego gabinetu. Tak przynajmniej twierdzili jego prawnicy. Bo opinia publiczna w Korei spekulowała, że wszechwładny prezes nie żyje, lecz nie można tego ogłosić publicznie, nim nie zakończy się niezwykle skomplikowany proces przekazywania dziedzictwa synowi. Aby uniknąć zapłaty wysokiego podatku spadkowego, Lee Jae-yong i armia jego prawników wykorzystali labirynt podmiotów i finansowych powiązań. Wymagało to „kreatywnego” podejścia do wartości poszczególnych spółek, w wyniku czego miliony dolarów stracił m.in. koreański fundusz emerytalny.

Wkrótce potem koreańską opinią publiczną wstrząsnął kolejny skandal korupcyjny ujawniający powiązania Samsunga z prezydent Park Geun-hye (wybraną w demokratycznych wyborach córką generała Parka). Zgodnie z rodzinną tradycją kolejny prezes Samsunga został skazany na kilkuletnie więzienie. Pewną nowością w historii klanu jest fakt, że tym razem nie skończyło się ułaskawieniem i w momencie, gdy piszę te słowa, Lee Jae-yong przebywa za kratami.

Trudno wyobrazić sobie, żeby Steve Jobs albo Bill Gates kierowali swoimi firmami z więziennej celi. Ale w Korei to raczej reguła niż wyjątek. Geoffrey Cain podaje, że ponad połowa liderów rządzących dziesięcioma największymi czebolami to osoby skazane, choć zwykle nie odsiadują wyroków w wyniku nadzwyczajnych złagodzeń kary i prezydenckich ułaskawień.

Kultura

Czebole to jednak to nie tylko podobna historia i zrozumiałe dla nas przywiązanie do rodziny. To także normy kulturowe, z których wiele może wydawać się zaskakujących dla polskiego czytelnika.

Samsung zbudowany jest na etosie pracy, który z punktu widzenia europejskiego odbiorcy nosi wszelkie znamiona wyzysku i mobbingu. Dział HR, odpowiadający za rekrutację pracowników i formy ich obecności w firmie, jest kluczowym pionem w organizacji. Wyczerpujący proces rekrutacji otwierający drzwi do wymarzonego statusu „człowieka Samsunga” to dopiero początek drogi. Za kolejnymi jej zakrętami mieszczą się wielodniowe maratony bez wychodzenia z biura, wyczerpujące obozy treningowo-motywacyjne, a także przerażające sesje krytyki i autokrytyki, podczas których kadra zarządzająca nie szczędzi podwładnym gorzkich słów, inwektyw, poniżających gestów i emocjonalnych manipulacji, jakich nie powstydziliby się jurorzy najpodlejszych talent shows. Nagrodą za tytaniczny wysiłek i psychiczną odporność jest dobra płaca, wysoki status społeczny, a także – tak przynajmniej było przez wiele dekad – wizja dożywotniego zatrudnienia. Za lojalność firma odpłaca lojalnością.

Ale wpływ specyficznie koreańskiego etosu pracy na czebole rozciąga się daleko poza relację pracodawca–pracownik. Widać go także w stosunku do produktów. Polityka nieustannych innowacji i doskonalenia produktu została zaczerpnięta z tradycji buddyjskiej. Co ciekawe, postulat nieustannego szlifowania i poszukiwania doskonalszej formy odnosi się w równym stopniu do samochodu czy telefonu, co do pracownika, a także samej firmy i narodu, który reprezentuje.

Daniel Tudor, kolega Caina po fachu – wieloletni korespondent w Korei i autor książki „Korea.The Impossible Country” („Korea. Niemożliwy kraj”) – podrzuca jeszcze dwa niezwykle interesujące tropy kulturowe. Po pierwsze, skokowy rozwój poszczególnych czeboli i całej gospodarki byłby niemożliwy bez koreańskiej obsesji na punkcie edukacji. U jej źródeł leży zarówno wielowiekowa, konfucjańska tradycja merytokracji ufundowanej na egzaminach umożliwiających przystąpienie do stanu urzędniczego, jak i niedawne doświadczenie zrównania społecznego wywołanego wojennym spustoszeniem kraju. Na gruzach zdewastowanych miast i fabryk edukacja wydawała się jedyną pewną inwestycją i ścieżką do lepszego życia. Tudor przywołuje w swojej książce opowieści o uniwersytetach nauczających Koreańczyków w namiotach na zaimprowizowanych kampusach ulokowanych na stokach wzgórz, a także dwa pokolenia późniejsze historie o uczniach poświęcających dni i noce, by dostać się na wymarzony prestiżowy uniwersytet. Dziś Korea jest światowym czempionem edukacyjnym z niezwykle wysokim udziałem osób z wyższym wykształceniem w populacji. To właśnie ta wiara w naukę, technologię i wiedzę jako drogę do lepszej przyszłości pozwala powiązać jednostkowe biografie pracowników z losami ich korporacji i ojczyzny.

Po drugie, nie sposób zrozumieć czeboli bez odwołania się do pojęcia jeong – koreańskiej „wspólnoty” czy „więzi” łączącej jednostki w jeden większy organizm. Jeong to duch kolektywizmu, który ożywia koreańskich gigantów biznesowych, scalając ich w silny, zbiorowy podmiot. Ale jeong, jak podpowiada Tudor, to także odpowiedź na trawiący ­Koreę problem korupcji. Koreański rynek nigdy nie będzie w pełni racjonalny, bo od czystego zysku często ważniejsza okazuje się tu specyficznie rozumiana lojalność wobec ­„swoich”. W ten sposób idea jeong prowadzi nas wprost do ­skomplikowanych relacji pomiędzy czebolami a koreańskim państwem.

Państwo

Od pół wieku czebole są potężnymi lokomotywami wzrostu, na którym skorzystało całe społeczeństwo koreańskie. Zarazem fortuny i przywileje gromadzone przez rządzące nimi klany mogą przyprawić o zawrót głowy. Rządzący podporządkowują sobie czebole i wykorzystują je we własnych celach, nierzadko zmuszając właścicieli największych firm do płacenia horrendalnych haraczów. Przedsiębiorcy nie pozostają dłużni. Mają swoje sposoby, by wykorzystać państwo – zarówno w ramach legalnie oferowanych tarcz, jak i nielegalnych przysług.

Niejednoznaczny związek między państwem i czebolami świetnie ilustruje przytaczana przez Tudora anegdota o Chung Ju-yungu – owianym legendą twórcy Hyundaia. Choć nam firma ta kojarzy się głównie z samochodami, to Hyundai jest także właścicielem gigantycznej stoczni. Jak to się stało, że stocznia w Ulsan wyrosła na największy tego typu obiekt na świecie? Dlaczego Chung budował szósty, siódmy czy ósmy suchy dok, gdy inne stocznie radziły sobie mając jeden czy dwa? „Nie dlatego, że ich potrzebował – wyjaśnia Tudor – lecz dlatego, że prezydent Park wierzył w przemysł stoczniowy tak bardzo, że zawsze był skłonny dorzucić pieniądze na dodatkowy suchy dok, nawet jeżeli rozbudowa wcale nie była potrzebna. Oczywiście Chung potrzebował pieniędzy na coś całkiem innego. ­Dlatego nauczył się, jak budować suche doki mniejszym kosztem, a zaoszczędzone pieniądze inwestować w rzeczywiście potrzebne projekty”. Brzmi niepokojąco znajomo, prawda?

Za rządów prezydenta Parka Chung-hee wielkie korporacje były kluczowym elementem planu rozwoju gospodarczego – silnikiem, który napędzał Koreę. Było to możliwe dzięki osobliwej polityce protekcjonizmu gospodarczego połączonego z promowaniem eksportu. Koreańskie firmy cieszyły się szeroką ochroną przed zagraniczną konkurencją na własnym rynku, dzięki czemu nie bankrutowały w zderzeniu z nieporównywalnie potężniejszymi producentami z Japonii, Niemiec czy USA. Zarazem jednak Park zmuszał czebole do eksportu i rywalizacji w tym zakresie, dzięki czemu istniała pomiędzy nimi pewna konkurencja, motywująca do stałego udoskonalania produktów, a do kraju płynęły bezcenne obce waluty.

Jak to wygląda dzisiaj? Czy to czebole realizują politykę rządu? A może rząd – politykę czeboli? Upadek Daewoo nie pociągnął Korei na dno (choć widać go wyraźnie na wykresie PKB kraju), mimo że było to wówczas największe bankructwo komercyjne w historii. Od tego czasu minęło 20 lat, a potęga czeboli jeszcze wzrosła. Gdy o Samsungu mówi się „zbyt duży, by upaść”, to słowa te mogą znaczyć zupełnie coś innego, niż gdy wypowiadano je przed dekadą przy okazji kryzysu bankowego w USA. Gospodarka Korei naprawdę staje się tożsama z Samsungiem czy Hyundaiem. Interes czeboli staje się tożsamy z interesem państwa. Narodowe flagi coraz częściej okazują się tylko maskami przywdziewanymi przez korporacje, potrzebujące politycznej reprezentacji na forum międzynarodowym.

Czy w związku z tym narodowa tożsamość nie będzie z czasem słabła w zestawieniu z lojalnością wobec coraz potężniejszych międzynarodowych korporacji? Czy w przyszłości czeka nas obywatelstwo korporacyjne, a „ludzie Samsunga” są jednymi z tych, którzy przecierają szlaki?

Marzenia

Jak koreański cud gospodarczy wyglądał z punktu widzenia konsumenta? Nieco rzecz upraszczając, można powiedzieć, że ceną wzrostu było wyrzeczenie się przez całe pokolenie Koreańczyków szybkiego dostępu do zachodnich dóbr. Świetnie opisuje to Ha-Joon Chang, błyskotliwy koreański ekonomista w swojej książce „Źli Samarytanie”. Chang, urodzony na początku rządów Parka, jako dziecko mógł tylko marzyć o M&M’sach. Ale dzięki temu w Korei powoli, bez przeszkód rozwijało się Lotte – dziś światowy czekoladowy potentat i właściciel m.in. Wedla. Podobnie było z samochodami – przez lata Koreańczycy byli skazani na niskiej jakości produkty lokalne. Teraz Kia i Hyundai z powodzeniem rywalizują z Fordem czy Volkswagenem w ojczyznach tych marek. To tak, jakby Polacy od lat 90. ubiegłego stulecia zostali zmuszeni do jeżdżenia polonezami i słuchania muzyki ze sprzętu Unitry po to, by dziś FSO eksportowało nowoczesne polskie samochody elektryczne naprawdę, a nie tylko w przemówieniach polityków.

Czy taki scenariusz mógłby się zrealizować? Czy wytrzymalibyśmy trzy dekady wyrzeczeń? Czy protekcjonizm nie zamknąłby nam drogi do zjednoczonej Europy? Jeżeli mówimy o narodowych mitologiach i o niezrealizowanych scenariuszach, które, niczym upiory, nawiedzają nasze debaty polityczne – warto spróbować sobie taką historię alternatywną wyobrazić.

Jest rok 2020. Mija druga dekada, odkąd FSO wykupiło upadający koncern Daewoo, a Syrena 44 kolejny rok z rzędu pozostaje najlepiej sprzedającym się elektrycznym samochodem na świecie. Polski konglomerat informatyczny Bajtek-Unitra zapowiada rozwinięcie współpracy z gigantem motoryzacji z Żerania i wprowadzenie na rynek pierwszego w pełni autonomicznego auta przeznaczonego dla masowego odbiorcy. Projektowi bardzo kibicuje prezydent Kwaśniewski, rozpoczynający właśnie szóstą kadencję w Belwederze. Jego wspólne zdjęcie z prezesem Bajtka, odsiadującym wyrok za tzw. aferę dworkową, wywołało kolejną lawinę spekulacji na temat możliwego ułaskawienia dziedzica elektronicznego imperium. Żaden z bohaterów tej historii jeszcze nie wie, że wkrótce ich plany pokrzyżuje wcale nie Elon Musk, lecz nowy szczep koronawirusa. Ale to już materiał na zupełnie inne opowiadanie science fiction. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Semiotyk kultury, doktor habilitowany. Zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną, pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl. Autor książek Mitologia współczesna… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2021