Rodzice, nie urzędnicy

Rodzice zastępczy „zarabiają na dzieciach”, a rodzicom biologicznym masowo odbiera się je „za biedę” – takie wnioski można wyciągnąć z komentarzy po tragedii w Pucku. Nie idźmy tą drogą.

24.09.2012

Czyta się kilka minut

 / Fot. Roine Magnusson / GETTY IMAGES / FPM
/ Fot. Roine Magnusson / GETTY IMAGES / FPM

Przypomnijmy: w ubiegłym tygodniu media obiegły informacje o rodzicach zastępczych podejrzanych o zakatowanie dwójki dzieci: 3-letniego Kacpra i 5-letniej Klaudii. Równie szokująca co same doniesienia o śmierci jest sekwencja zdarzeń od momentu przyznania małżeństwu Cz. prawa do pełnienia nowej roli.

Piątka dzieci – odebranych wcześniej rodzicom biologicznym – trafia pod dach Cz. na początku roku, ponad rok po otrzymaniu przez nich uprawnień (jak się później okaże, wbrew przepisom). 3 lipca życie traci Kacper: rodzice zastępczy twierdzą, że dziecko spadło ze schodów. Nikt wersji Cz. nie podważa: dopiero później okaże się, że chłopiec miał poważne obrażenia wewnętrzne. 12 września umiera Klaudia. Cz. zeznają, że dziewczynka potknęła się w wannie i zachłysnęła. Prokuratura wszczyna śledztwo, a rodzice zastępczy zostają zatrzymani.

To, że przy okazji tragedii w Pucku zawiedli ludzie, i to na wszystkich niemal etapach tej sprawy – przyznawania prawa Cz. do pieczy zastępczej, braku odpowiedniej kontroli po wypadku z lipca, niepodjęcia odpowiednich działań przez prokuraturę po pierwszym zdarzeniu – wydaje się oczywiste. Warto się jednak zastanowić, w jakim kierunku zmierza dyskusja po tej tragedii. Dyskusja podwójnie ważna, bo dotycząca rodzicielstwa zastępczego i przemocy domowej.

„Zobacz, ile zarobili na tych dzieciach wyrodni rodzice z Pucka!” – krzyczał jeden z tabloidów, a gęsta atmosfera wokół rodzicielstwa zastępczego wyszła poza łamy brukowców. W zeszłym tygodniu nawoływano np. do „większej kontroli”, jaką państwo miałoby nałożyć na tzw. zawodowych rodziców zastępczych.

Kim są? W odróżnieniu od rodziców zastępczych spokrewnionych (zwykle babć, dziadków, cioć, którzy biorą pod opiekę dzieci) nie łączą ich z dziećmi więzy krwi. Przechodzą specjalistyczne kursy i w razie zapotrzebowania w danym powiecie opiekują się dziećmi przy finansowym wsparciu państwa. Jakie mają motywacje?

– Wielu nie posiada własnych dzieci i nie może pozwolić sobie, z różnych przyczyn, na adopcję – mówi Renata Durda, kierownik Ogólnopolskiego Pogotowia dla Ofiar Przemocy w Rodzinie „Niebieska Linia”, ekspertka w dziedzinie rodzicielstwa zastępczego. – Jeszcze inni mają dzieci, które wyfruwają z gniazda, a oni wciąż się czują młodzi i uznają, że mogą zrobić coś dobrego. To fantastyczni ludzie, do których trafiają dzieci ciężko poturbowane przez los. Jest też grupa, dla której ważną motywacją jest brak pracy. Jeśli niezbyt się angażują emocjonalnie w opiekę, ale wywiązują ze swoich zadań, zapewniając podopiecznym pierwsze doświadczenie poczucia bezpieczeństwa, nie jest najgorzej. Grupa trzecia to ci, którym pieniądze przesłaniają wszystko. Warto jednak pamiętać, że stanowią mniejszość i że fakt ich istnienia nie zwalnia państwa z obowiązku opłacania rodzicielstwa zastępczego – zajęcia wymagającego nie tylko poświęceń, ale też środków.

Zważmy teraz kontekst dramatu z Pucka: to moment, w którym polska piecza zastępcza, oparta na anachronicznych domach dziecka, przechodzi trudne przeobrażenia: zmiany, które weszły niedawno w życie, mają doprowadzić do stopniowego odchodzenia od placówek opiekuńczo-wychowawczych w stronę adopcji i rodzicielstwa zastępczego właśnie. Jak żmudnym – i na razie nieskutecznym – procesem jest ta ewolucja, pokazał niedawny raport NIK. „Pracownicy socjalni alarmują, że z każdym rokiem jest coraz mniej kandydatów na rodziców zastępczych i adopcyjnych. Pomoc państwa jest znikoma, a akcje informacyjne – zachęcające do podjęcia wysiłku rodzicielstwa zastępczego – nieskuteczne” – pisali m.in. urzędnicy Izby.

Jak atmosfera wokół rodziców zastępczych – wyliczanie ich dochodów, domaganie się większych restrykcji – może wpłynąć na zgłaszanie się nowych kandydatów, nietrudno zgadnąć.

– Ci nie do końca zdecydowani pomyślą: „Jeśli wszyscy mają patrzeć na nas podejrzliwie, gra jest niewarta świeczki” – ostrzega Renata Durda. – Dokładne zbadanie dramatu z Pucka to jedno, a domaganie się większej kontroli nad rodzinami zastępczymi to drugie. Bo jak taka kontrola miałaby wyglądać? Mamy stworzyć kolejną specinstytucję? Pamiętajmy, że rodziny zastępcze potrzebują często przede wszystkim świętego spokoju. Nie może być tak, że nagle po domu będą się nieustannie kręcić panie z CPR-u, z OPS-u, pani kuratorka i pan sędzia rodzinny, bo dojdziemy do absurdu.

Nie oznacza to, że rodzice zastępczy nie potrzebują większego wsparcia.

– Wsparcie oznacza uwagę, uwaga pozwala dostrzec różne rzeczy, także te niepokojące – podkreśla Durda. – Domagajmy się od państwa, by pieniądze pochodzące z naszych podatków były mądrze wydawane. Ale nie zaczynajmy od logiki kontroli, bo może to wyrządzić więcej szkody niż pożytku.

„Za często i za łatwo odbieramy dzieci rodzinom, bo są biedne” – powiedział w radiu TOK FM Tomasz Terlikowski, proszony o komentarz do tragedii z Pucka (zaznaczył przy tym, że nie chce przesądzać, jak było w tej konkretnej sytuacji). Podobne diagnozy słyszymy często. Jeśli polegają na prawdzie, publicystyczne larum to za mało: państwo polskie nagminnie łamie prawo (odebranie dzieci jest możliwe tylko w przypadku przemocy oraz zaniedbań, które zagrażają życiu lub zdrowiu dziecka)!

Tylko czy na pewno tak jest? Jeśli ograniczymy się – badając sprawę – do tabloidowych wypowiedzi pokrzywdzonych rodziców, wnioski będą jednoznaczne: dzieci odebrano, bo nie było łazienki, komputera i pieniędzy na książki. Jeśli każdej ze spraw przyjrzymy się uważniej, okaże się, że bieda stanowi w większości jedynie scenografię, a w grę wchodzą ciężkie zaniedbania, alkoholizm i przemoc.

Jak było w Pucku, rzeczywiście trudno jednoznacznie przesądzać, choć informacji o tym, że ojciec biologiczny dzieci był w więzieniu, a matka była (to wersja urzędników) niewydolna wychowawczo, trudno lekceważyć. Z faktu, że na etapie przydzielania dzieci do rodziny zastępczej popełniono rażące błędy, nie wynika jeszcze, że popełniono je również odbierając te dzieci rodzicom biologicznym.

Oderwijmy się na moment od tamtego dramatu. W dyskusji na temat odbierania dzieci rodzicom warto pamiętać o jednym: o ile omyłkowe odebranie – owszem, traumatyczne – to decyzja odwracalna, o tyle nieodebranie w sytuacji zagrożenia może skończyć się dramatem nieodwracalnym. O tym, że rodziców – w kontekście przemocy i poważnych zaniedbań – nie warto dzielić na biologicznych, adopcyjnych i zastępczych, boleśnie przekonaliśmy się kilka dni po doniesieniach z Pucka: niedaleko Łodzi matka zabiła jedno ze swoich dzieci nożem...

Wróćmy jednak do „biedy”. Renata Durda: – Zajmowałam się setkami przypadków przemocy, w sąsiedztwie naszej placówki jest dom dziecka, z którym współpracujemy i przez który przewinęła się masa dzieci odebranych rodzicom. Nigdy nie spotkałam się z przypadkiem interwencji z powodu biedy. Rzeczywiście: wiele jest rodzin, w których nie było katowania, za to były długie okresy zaniedbań zagrażających zdrowiu i życiu.

Trzeba zmienić ustawę o przemocy w rodzinie, bo dała nieograniczoną władzę urzędnikom nad rodziną – wciąż słyszymy z ust niektórych komentatorów, odkąd dwa lata temu weszło w życie nowe prawo. Co zmieniło? Wprowadziło bezwzględny zakaz przemocy, a także możliwość odebrania dziecka przez urzędników (bez zgody sądu) w sytuacji zagrożenia życia lub zdrowia. Nie dało bynajmniej służbom władzy absolutnej: decyzję o odebraniu dziecka podejmuje policjant wraz z pracownikiem socjalnym, lekarzem, ratownikiem medycznym lub pielęgniarką i musi ona być – co w dyskusjach często się pomija – zatwierdzona przez sąd rodzinny w ciągu 24 godzin.

Jakie skutki wywołało nowe prawo? Gdyby ograniczyć się do lektury brukowców i wypowiedzi zrozpaczonych rodziców (np. biologicznej matki dzieci z Pucka, którą przedstawia się jako ofiarę urzędników), istotnie można by sądzić, że państwo po wprowadzeniu nowej ustawy panoszy się w naszych domach i odbiera dzieci „po uważaniu”. Co mówią statystyki? Liczba przypadków interwencyjnego odebrania dzieci była podobna przed 2010 r. i po nim. Jeśli jest powód do bicia na alarm, jest nim raczej – tak mówią ci, którzy na co dzień zajmują się problemem przemocy domowej – opór wymiaru sprawiedliwości i pracowników socjalnych przed podejmowaniem decyzji „wbrew rodzinie”.

Dlaczego nowe prawo było potrzebne? Choćby z tego powodu, że istnieje u nas nadal przyzwolenie na przemoc. I przekonanie, że zgłaszając podobne przypadki, możemy „tylko zaszkodzić rodzinie”. Dowód? O przemocy w domu Cz. (wtedy jeszcze „tylko” z ich dziećmi biologicznymi jako ofiarami) wiedział dyrektor szkoły. O podejrzeniu przestępstwa jednak nie zawiadomił.

Jednocześnie w ostatnich latach w Polsce – przynajmniej w sferze mentalności – coś jednak drgnęło. I to m.in. właśnie za sprawą debaty nad nowym prawem o przemocy: coraz rzadziej zdarzają się publiczne wypowiedzi dopuszczające kary cielesne jako metodę wychowawczą (podobnie trudno znaleźć broniących domów dziecka).

To właśnie w ostatnich latach zrobiliśmy krok do przodu: od filozofii, w której państwo milcząco akceptuje domowe horrory, do filozofii, w której urzędnik wstawia się (przynajmniej teoretycznie, bo dyskusja o efektywności tego systemu to osobna sprawa) za bezbronnymi dziećmi. Domaganie się kroku w tył to droga donikąd.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2012