Rekruci Persefony

"Wielki to grzech nie umieć dostrzec własnego szczęścia"... Od kiedy kołatało w nim to zdanie? Ile razy je powtarzał? Jak długo już brnął przez zgęstniałą mgłę - z trudem łapiąc oddech, przystając co chwila, na wpół nieprzytomny, ogłuszony łomotem niespokojnego serca?

24.06.2008

Czyta się kilka minut

Dla P.K.

Bo tak naprawdę wszystko zaczyna się od mgły. Nawet jeśli wcześniej umiera jedyny przyjaciel albo natarczywe spojrzenie przechodnia budzi niezrozumiały niepokój, to dopiero w płożącym się nisko nad powierzchnią wody obłoku mgły przekraczamy jakąś granicę. Z początku niezauważalną. Niby nic się nie zmieniło, sprawy idą zwyczajnym torem, nasze postępki mieszczą się w granicach tego, co nazywamy zdrowym rozsądkiem, a przecież rozsądek powoli zaczyna chorować, czy może dopiero teraz, wielkim kosztem i w ostatniej chwili osiąga prawdziwe zdrowie, uporczywie rośnie śmiertelna stela rtęci, krew uderza do głowy, a świat się wykrzywia i pcha nas w boczną, łagodnie opadającą ścieżkę. Która dokąd prowadzi? Do kraju pamięci. Do zony śmierci. Do czasu rozliczeń.

Żeby tam dotrzeć, trzeba dać się unieść wodzie, rozsunąć mgliste zasłony, przepłynąć na drugi brzeg. Przez leniwą, szeroko rozlaną rzekę, opierając łokcie na zniszczonej balustradzie starego promu z milczącym przewoźnikiem. Przez morze - na pokładzie banalnie eleganckiego parowca "Esmeralda", a potem jeszcze migotliwymi wodami laguny, gondolą, którą kieruje arogancki Charon.

Jest więc mgła. I podróż. I jest nostalgia, przynosząca - jak mówi antropolog - "początkową słodycz powrotu [nóstos] do miejsca tęsknoty i finalną gorycz rozpoznania [álgos] sytuacji, w której naprawdę jesteśmy". Ale tak naprawdę są to opowieści o strachu. Odmowie uczestnictwa, ucieczce, lęku, jaki budzi życie. O uporczywym staniu na brzegu. Obok. Z daleka. I o cenie, jaką się za tę odmowę w końcu płaci.

Więc o tchórzostwie, które jest - mówił w czytanej tyle razy książce piąty prokurator Judei - "ułomnością najstraszliwszą". O Wiktorze Rubenie. I Gustawie von Aschenbachu.

Ruben, bohater "Panien z Wilka", ma trzydzieści siedem lat. Powinien zbliżać się do życiowego apogeum, jeszcze pełen sił, a już mogący cieszyć się tym, co zdołał osiągnąć. Zamiast tego jest znużony i obojętny, na pół martwy, myśli o nadchodzącej starości, choć, zdawałoby się, nawet nie dotknął jeszcze smugi cienia. Gdy wytrącony z codziennego kieratu ogląda się za siebie - widzi pole popiołu, "całe życie upłynione w mrówczych, nikomu niepotrzebnych zajęciach". Pchany jakimś niespodziewanym wysiłkiem woli, przebłyskiem samozachowawczego instynktu, podejmuje ostatnią zapewne próbę, by umknąć losowi. Chce powrócić do miejsca i czasu, które były pełne nadziei. Jest więc spakowana teczka, kolejowy wagon, prom. I jest dwór w Wilku.

Czy z perspektywy wszyscy widzimy jakiś mityczny punkt własnego życia, chwilę, w której ważyły się szale, a drogi jeszcze były otwarte? Nie wiem. Sam jestem w wieku Wiktora Rubena i usiłując wyobrazić sobie jego powrót, powrót do siebie sprzed piętnastu lat, ląduję w nieoznaczonym czasie spokojnej, chyba zresztą dobrej, stabilności. Ale poczuć łączność z tym przepadłym dawno człowiekiem? O wiele lepszym? Czy może tylko mniej doświadczonym, przed którym dopiero z wolna pojawiały się grzęzawiska wyborów? Rubenowi wydaje się, że wędrówka pod prąd czasu jest możliwa, że da się unieważnić dawne błędy: "wszystko, co wtedy się działo, to były nieuświadomione zapowiedzi rzeczy, których nie zrealizowali. Ale on przerzucił most, zawrócił czas, teraz można zrealizować wszystko, co się wówczas zapowiadało". A w każdym razie roi tak sobie w przedsennej godzinie, kiedy wszystko, wszystko zdaje się osiągalne, godzinie marzeń, które prześwietli później zimne światło poranka.

Bo świat oczywiście na niego nie czekał. Panny z Wilka - Julcia, Jola, Kazia i Zosia - wybrały swoje spełnione lub pełne rozczarowań drogi, po najbliższej Rubenowi Feli został kopczyk zaniedbanego nagrobka. Ale w opowiadaniu Iwaszkiewicza i w genialnej adaptacji Andrzeja Wajdy, filmie właściwie prześcigającym literacki pierwowzór, najboleśniejsze nie jest wcale to, że Wiktor zmarnował niegdyś swoje życie, zaś czas nigdy się nie zatrzymuje i nawet najpełniejsze, najwyżej wyniesione chwile nie staną się czymś więcej niż tylko wspomnieniem o rozmytych konturach. Przerażające jest przekonanie o niemożności wyrwania się przeznaczeniu, zmiany samego siebie.

Nurt unoszącej mężczyznę rzeki niespodziewanie skręci, dojdzie do głosu jakiś zwykle zdławiony rejon duszy: "kłębiło się w nim, gotów był potępić wszystko dotychczasowe, pojąć coś nowego, ale co było tą nowością, nie mógł określić. I owszem, mógł: była to miłość. Powstawała w nim wbrew wszystkiemu, co dotychczas o niej myślał: poczynała panować nad jego czynami. Najzabawniejsze jednak było w tym uczuciu, że było ono niepotrzebne i nigdzie nieskierowane, zawieszone zupełnie w próżni, po prostu wszystko, co miał dawniej z radości życia, a co więdło, przygniecione zwaliskami i kamieniami męczącego przebiegu codziennych zdarzeń, wyrastało jak pokrzywy przybite rumowiskiem, podnosząc się ku górze".

Choć wydawało się to nieprawdopodobne, Ruben otrzyma w Wilku jeszcze jedną szansę, los sięgnie za kulisy i postawi przed nim młodziutką, śliczną, zakochaną Tunię. "Patrzyłem oniemiały wstrzymywałem oddech - aby nie spłoszyć / i przez chwilę myślałem - że idąc z tobą / odmienilibyśmy świat" - napisałby o niej, o błogosławionym darze jej miłości, poeta. Ale bohater Iwaszkiewicza nie jest w stanie tego daru unieść.

Oto moment, w którym my, czytelnicy naiwni, czytający literaturę z pensjonarskim biciem serca, zaczynamy krzyczeć, bo niczym ci wzruszający teatralni widzowie, którzy wbiegają na scenę, by ratować królową od katowskiego topora, chcielibyśmy chwycić Wiktora za ramię i potrząsając nim powtarzać gorączkowo: "Opamiętaj się, otrząśnij, choć tej szansy nie zmarnuj!". A przecież niczego by to nie zmieniło, stojący przed nami mężczyzna pokręciłby tylko głową w milczeniu i odszedł dziarskim krokiem samotnego żołnierza. Cóż za połączenie: człowiek piękny twarzą Daniela Olbrychskiego, zdecydowany, męski, zapewne odważny podczas wojny, a potem dzielny w nużącym rytmie zatrudnień - a w środku głęboki cień, który sprawia, że strach budzi w nim nie śmierć, ale życie. A przede wszystkim - miłość.

Jeśli bowiem Wiktor znów zdołał się pomylić, zamiast przyszłości z Tunią wybrał właściwie niechcianą noc z Jolą i ucieczkę, to przynajmniej dowiedział się czegoś o sobie, musiał się pozbyć złudzeń, wreszcie, bardzo późno coś zrozumieć, jak wtedy, podczas rozmowy z Kazią, gdy uprzytomnił sobie, że "nigdy nie kochał się w nikim jak wariat". To wcale nie wojna - jak dotąd myślał - wykrzywiła jego życie, przerwała studia, zepchnęła na boczny tor, uniemożliwiła miłość i szczęście. Nie, to on sam życie zmarnował, w nim samym była jakaś zamkniętość, oddzielenie od innych, może małość serca, może ta okropna niezdolność bycia szczęśliwym, na którą cierpiał Iwaszkiewicz, lęk przed podjęciem decyzji, przed skokiem na głębinę, przed samym sobą.

"Nie kochał nigdy nikogo, ale nie dlatego, że nie było po temu sposobności, tylko dlatego, że tchórzył" - to jest wiedza, z którą wyjeżdża z Wilka nieszczęśliwy nostalgik, kurczowo trzymający się czasu, w którym żył jeszcze, pytający o zapomniane dawno wydarzenia, jakby piętnaście lat w ogóle nie zaistniało, jakby można je było unieważnić. Potrafi żyć tylko przeszłością, tylko tęsknotą "za miłością, która mu się przelała jak woda między palcami", a wszystko, co jest teraz, co naprawdę się wydarza - jest dlań niedostępne.

"I was neither living nor dead" - pisał Eliot. Jeszcze jedna linia wiersza, pasująca, jakby szyta na miarę. Bo przecież sednem losu Wiktora jest, że uciekając przed życiem, życia tego się pozbawił. Istnieje, trwa, zarządza folwarkiem, ale to tylko namiastka, forma przetrwania, akt dyscypliny.

Upiorny los... I dlatego - cofam się wzrokiem - tyle w tym tekście słów zaczynających się od "naj" i tyle pełnych rozczarowania "ale".

Wyobraźmy go sobie teraz starszego o następnych piętnaście lat, w innym miejscu, w innym czasie, z innym z pozoru życiorysem. Jest stojącym u progu starości pisarzem, jak w opowiadaniu Tomasza Manna, albo kompozytorem, jak w filmie Viscontiego, ma znużoną twarz Dirka Bogarde’a, ale przecież to on, ten sam, nawet popiół, w który niegdyś zamieniła się jego miłość, trwa w nowym nazwisku: Gustaw von Aschenbach. Mój Boże: Aschenbach. Źródło zasypane popiołem?...

Powstała w 1971 r. ekranizacja dopowiada, dopełnia tropy "Śmierci w Wenecji". Jej bohater łączy w sobie cechy Adriana Leverkühna, Nietzschego i Gustawa Mahlera, którego muzyka, Adagietto z V Symfonii, wraża nam się prosto w serca, stając się jakąś esencją nostalgicznego smutku. Gustaw przez całe dotychczasowe życie uciekał od namiętności, jego sztuka (niczym poezja Eliota?) dążyła do równowagi i powstrzymywania emocji, ale uciekając od zmysłów i od demonów nie stała się wcieleniem obiektywnego piękna, a jedynie stoczyła w przeciętność. Pisarz z prozy Manna od lat żyje w wyjaławiającej samodyscyplinie, stając się tylko rzemieślnikiem, mistrzem akademickiego, suchego stylu. Pozostało mu znużenie, bezowocne pytania, jak czytamy w przekładzie Leopolda Staffa: "mściłoż się więc teraz ujarzmione uczucie opuszczając go, wzbraniając się nadal wznosić i uskrzydlać jego sztukę i odbierając mu całą rozkosz, cały zachwyt, jaki daje forma i wyraz?".

I podobnie jak Wiktor, także Gustaw spróbuje uciec martwocie, dosięgnie go gwałtowna potrzeba podróży, zmiany, tak silna, iż po raz pierwszy od lat poczuje, że "serce bije mu z przerażenia i zagadkowego pożądania". Będzie więc olbrzymia waliza, elegancki komplet podróżny, kajet, będzie parowiec i Wenecja - miejsce, w którym być może silniej niż gdzie indziej zbliżamy się do esencji życia, do jego żywiołowej, nieodgadnionej zmienności.

Przez kolejne stacje ogołocenia i poniżenia bohater Manna zmierza ku nieuniknionemu końcowi. Od przelotnego spotkania ze starym homoseksualistą, który makijażem, bezwstydnym wdzięczeniem się budzi obrzydzenie - po powtórzenie jego bezradnych gestów. Od podróży na Lido gondolą, która zda się przeczuciem spokoju trumny - po śmierć rzeczywistą, będącą jednak raczej spazmem bólu niż rozpogodzeniem. Od zachwytu Tadziem po żałosny los odrzuconego kochanka, niechcianego adoratora, natrętnego wielbiciela.

Grubo ciosana, szorstka, okrutna twarz Afrodyty - gdy kocha się bez wzajemności, z fałszywą, ale niezniszczalną nadzieją, będącą jedynym źródłem oddechu, gdy chce się podpisać każdy cyrograf za dobre spojrzenie, słowo, łagodny głos, za chwilę rozproszonej, na wpół obojętnej uwagi.

W przeciwieństwie do Wiktora, Aschenbach zdołał zakochać się w kimś jak wariat. Po raz pierwszy od bardzo dawna miłość natchnęła go życiem, wypchnęła z martwoty, wreszcie "uczuł poryw swej krwi, radość, ból swej duszy". Po raz pierwszy od bardzo dawna poczuje coś silniejszego niż obowiązek czy obarczenie winą: "myśl o powrocie do domu, o rozsądku, trzeźwości, mozole i mistrzostwie mierziła go do tego stopnia, że skrzywiona twarz jego wyrażała fizyczne mdłości". Ale wszystko to stało się, niestety, o wiele za późno. Piękny Tadzio nie przyniesie spełnienia, będzie tylko Przewodnikiem, niedającym się dogonić Hermesem, czy może raczej wcieleniem życia, które uwodzicielsko odsłania się przed Gustawem, gdy ten nie jest już w stanie go dotknąć, nawet wyciągnąć dłoni. Bohater Manna uciekał przed życiem, aż dopadło go ono na mgławicowych placach, w onirycznych zaułkach Wenecji. I stało się śmiercią.

"Tę sferę nie poddaną naszej kontroli, sferę, do której nasza egzystencja to zbliża się, to od niej ucieka, nazywamy czasami życiem - pisał Michał Paweł Markowski. - Życie - nagie, bezsensowne, nieludzkie - nie da się przeżyć jako takie, jest ono jedynie granicą naszej egzystencji, z którą próbuje sobie ona poradzić, raz lepiej, raz gorzej, ale zawsze bezskutecznie".

To może powiedziane za dużo. Ale nieobliczalne, niedocieczone, niedające się przewidzieć życie wymaga odwagi, której zabrakło Aschenbachowi i Rubenowi. Rzec można, iż obaj żyją tylko częściowo, tak naprawdę wychyleni na tamtą, ciemną stronę, jakby czas, który został im ofiarowany, był jedynie warunkowym zwolnieniem, przepustką z Hadesu. "Przyszło mi dziwacznie na myśl, że żywy, jestem bez okładki, / Rekrutem Persefony, chwilowo na przepustce" - pisał francuski poeta, Gilbert Lely.

Jak bardzo kiedyś fascynowałby ten splot samobójczego rozkochania w śmierci. Ale teraz myśląc o nim czuję obrzydzenie i mdłości, chciałbym odganiać ciemne duchy, kropidłem i naiwną modlitwą dzieciństwa zagłuszyć monotonny głos diabła, szepczącego, że wszystko jest zimne, posypane popiołem, zakute w lodzie. Uciekam, czepiając się kurczowo szczebli drabiny, sznurów i splotów włosów, migdałowych oczu, mocnych palców nieobecnej.

Myślę o jeszcze jednym straceńcu, o poruczniku Alfredzie Kiekeritzu, który przez linie "Lekcji martwego języka" mógłby wędrować z Kleistem i Mannem w ręku, z muzyką Mahlera w uszach, a wszystko po to, by umierając zrozumieć: "myślałem, że to jest fascynujące, a to jest tylko bez sensu".

Kraków, 4 maja 2008

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1971 r. Krytyk literacki, pracownik Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, sekretarz Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. Zbigniewa Herberta, wieloletni redaktor „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „Miłosz. Biografia” (Wydawnictwo Znak,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2008