Raz na 100 lat

Jimmy Cobb, współtwórca albumu "Kind of Blue": Kiedy wchodziliśmy do studia, nie mieliśmy pojęcia, że stworzymy coś aż tak ważnego. Zagraliśmy i po kilku godzinach było po wszystkim.

27.09.2011

Czyta się kilka minut

Jakub Sokołowski: Pewnie pamięta Pan dzień, w którym wszedł Pan do studia z Milesem Davisem, by nagrać "Kind of Blue".

Jimmy Cobb: O wiele dokładniej pamiętam dzień, w którym nagrywaliśmy z Milesem pierwszy wspólny album - "Porgy and Bess". To była płyta z muzyką Georg’a Gershwina, zaaranżowana na orkiestrę przez Gila Evansa. Kiedy wszedłem do studia i zobaczyłem 25 pozostałych muzyków, pomyślałem - co ja tutaj właściwie robię? Przecież to był zespół Milesa Davisa, najlepszy w tym czasie na świecie! Okropnie się denerwowałem. Ale jakoś poszło, chyba nawet całkiem dobrze, bo zostałem u Milesa na dłużej.

Ale jednak to "Kind of Blue" zmieniło historię jazzu.

Tak, ale zupełnie nie wiem, dlaczego tak się stało. To, co jest wyjątkowego w "Kind of Blue", to fakt, że wszystkim ta płyta się podoba. Nawet ludzie niesłuchający jazzu się nią zachwycają. Kiedy wchodziliśmy do studia, nie mieliśmy pojęcia, że stworzymy coś aż tak ważnego. To był zwykły dzień, kolejne nagranie. Miles przyniósł materiał. Zagraliśmy i po kilku godzinach było po wszystkim. Miles wydał w tym czasie wiele innych znakomitych albumów. Gdybym potrafił wyjaśnić, na czym polega fenomen tej płyty, prawdopodobnie nagrywałbym takie albumy jeden za drugim...

W tamtym czasie zagrać u Milesa to było spore wyróżnienie.

Tak, jestem niezwykle dumny, że mogłem nagrać "Kind of Blue", a teraz być jedynym żyjącym człowiekiem, który może o tym opowiedzieć. Jestem szczęściarzem. Jako muzyk zawsze świetnie trafiałem, zawsze byłem w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. Na moją pierwszą trasę pojechałem dzięki koledze, który znał Earla Bostica, pioniera powojennego amerykańskiego rhytm and bluesa, który na gwałt poszukiwał perkusisty. Kolega mnie zgłosił i pojechałem w pierwszą wielką trasę. Miałem zaledwie 22 lata, a występowałem razem z gwiazdami takimi jak Dinah Washington czy Billie Holiday. Poznałem wielu znakomitych muzyków, wiele się od nich nauczyłem. Bardzo zaprzyjaźniłem się z Cannonballem Adderleyem i jego bratem, Natem. To był początek lat 50., Cannonball grywał wtedy w sekstecie Milesa Davisa. Na perkusji grał wtedy u Milesa Phily Joe Jones, niesamowity bębniarz. Miał tylko jedną wadę, brał strasznie dużo narkotyków. Opuszczał więc koncerty, zawalał terminy, zdarzyło mu się nawet wyjść w środku utworu w czasie występu, żeby zwymiotować. Cannonball podpowiedział mi wtedy, żebym nauczył się wszystkich numerów Milesa, wpadł kiedyś na koncert i jeśli Phily Joe nie będzie dysponowany, to po prostu zajmę jego miejsce. Tak też się stało. Tak właśnie trafiłem do zespołu Milesa Davisa.

Często mówi się o Milesie, że był wyjątkowo trudny w relacjach międzyludzkich.

Dla niektórych faktycznie taki był, mnie osobiście nigdy to nie spotkało. Byliśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi. Wiele mówi się o Milesie złych rzeczy, większość z nich nie jest prawdą. Mało kto znał go dobrze.

W końcu jednak Wasze drogi się rozeszły.

Po "Kind of Blue" nagraliśmy jeszcze kilka ważnych płyt. Spośród nich najsłynniejsza to "Sketches of Spain". Frances, żona Milesa, była wtedy tancerką, to był album nagrany z myślą o niej. Kupowała masę płyt z hiszpańską muzyką klasyczną, których słuchała i do których tańczyła. Miles wpadł na pomysł, żeby razem z Gilem Evansem przearanżować te klasyczne melodie, uwspółcześnić je, zrobić z nich jazz. Nagrywanie tej płyty to było nie lada wyzwanie, ale wydaje się, że podołaliśmy.

Nasze drogi jednak się rozeszły. Razem z Wyntonem Kellym i Paulem Chambersem chcieliśmy grać w trio. Co zresztą robiliśmy przez wiele lat.

Jak Pan ocenia dorobek Milesa po Waszym rozstaniu?

On robił mnóstwo nowych rzeczy. Cały czas parł do przodu. Jego motto to przecież - "nigdy nie oglądać się wstecz". Bardzo podobał mi się jego zwrot ku muzyce elektrycznej. To było coś ciekawego.

Mija właśnie 20 lat od śmierci Davisa. Jak wygląda jazz bez niego?

Myślę, że brakuje jego wpływu. Gdyby żył, na pewno szukałby nowych wyzwań. Raz na 100 lat zdarza się ktoś, kto zmienia muzykę w tak głęboki sposób. Było wielu rewolucjonistów w jazzie - Art Tatum, Charlie Christian, Duke Ellington, Ornette Coleman. Miles był jednak spośród nich największy.

Jimmy Cobb (ur. 1929) jest perkusistą jazzowym. Jedyny żyjący członek zespołu Milesa Davisa, który brał udział w nagraniu "Kind of Blue", uważanego za najlepszy album w historii jazzu. Występował także u boku m. in. Billie Holiday, Johna Coltrane’a  czy Sarah Vaughan. Mieszka w Nowym Jorku, gdzie współtworzy So What Band.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2011