Popioły i diament

Właśnie opublikowany album z nieznanymi dotąd studyjnymi nagraniami kwartetu Johna Coltrane’a nazywany jest muzycznym Świętym Graalem. Świętym? A może raczej złotym?

09.07.2018

Czyta się kilka minut

John Coltrane, ok. 1960 r. / GAI TERRELL / REDFERNS / GETTY IMAGES
John Coltrane, ok. 1960 r. / GAI TERRELL / REDFERNS / GETTY IMAGES

Nowy Jork, w chłodny marcowy dzień 1963 r. John Coltrane wychodzi ze swojego małego ceglanego domu w Queens i jedzie do Englewood Cliffs w New Jersey – zaraz za rzeką Hudson. Pewnie jechał samochodem, przez most Waszyngtona. Komunikacją miejską zajęłoby mu to pięć razy więcej czasu.

Jest już bardzo cenionym wykonawcą. Wyliczanka „My Favorite Things” z musicalu „Dźwięki muzyki”, którą główna bohaterka śpiewa dzieciom, by przestały się bać burzy, stała się w jego wykonaniu transową, szaloną przygodą, w której niektórzy dosłuchiwali się nawet pulsu wirujących derwiszy. Bob Thiele, świeżo upieczony dyrektor wydawnictwa Impulse!, dosłyszał w tym wykonaniu ogromny potencjał Johna Coltrane’a. Wykupił go więc z obowiązującej umowy z wydawnictwem Atlantic, oferując twórczą swobodę i pieniądze, na jakie w jazzie mógł dotąd liczyć tylko Miles Davis. Coltrane miał jedynie nagrywać dla Impulse! co roku dwie nowe płyty.

To pod skrzydłami Thielego powstał kwartet Coltrane’a, dziś nazywany klasycznym: z McCoyem Tynerem przy fortepianie, Jimmym Garrisonem na kontrabasie i Elvinem Jonesem za perkusją. Gdy tylko saksofonista chciał wejść do studia, Thiele mu to umożliwiał. Nie było to wcale łatwe, bo pan dyrektor miał przecież nad sobą prezesów, którzy nie chcieli zrozumieć: po co nagrywać tyle tego Coltrane’a? Chcąc ich obłaskawić, a także poszerzyć grono odbiorców muzyki swojego pupila, producent skutecznie namawiał saksofonistę do nagrywania muzyki bardziej przystępnej, którą można dobrze opakować. Tak powstały płyty Coltrane’a z balladami („Ballads”), z żywą legendą („Duke Ellington & John Coltrane”) czy z popularnym wokalistą („John Coltrane & Johnny Hartman”). Nagranie tej ostatniej zaplanowane było na 7 marca 1963 r., po powrocie Hartmana z trasy koncertowej. W ostatniej chwili okazało się, że studio będzie do dyspozycji także dzień wcześniej. Coltrane przejechał więc w ten zimny marcowy dzień przez most Waszyngtona i wszedł do studia przy Sylvan Avenue 445, gdzie czekali już na niego członkowie kwartetu.

Za konsoletą siedział jak zawsze Rudy Van Gelder. Realizator nikomu nie pozwalał dotykać swoich mikrofonów. Sam korygował ich położenie. W rękawiczkach, oczywiście. Do studia nie można było wnosić jedzenia ani picia. Zabronione było także fotografowanie aparatury. Wszystko tu było sekretem Van Geldera. On sam zaprojektował wnętrze studia, inspirując się pracami Franka Lloyda Wrighta – architekta m.in. Muzeum Guggenheima w Nowym Jorku. Wysoki, pochylony drewniany strop przypomina katedrę.

Jak można zgubić płytę Coltrane’a?

„To oryginalna kompozycja, prawda?” – pyta Van Gelder. „Tak” – odpowiada Coltrane. „11382, nie 11383, kompozycja oryginalna, podejście pierwsze” – anonsuje realizator.

Tak zaczyna się płyta „Both Directions at Once”, powstała z nagrań, które 6 marca 1963 r. w studiu w Englewood Cliffs zarejestrował kwartet Johna Coltrane’a. Nazywa się go zaginionym albumem, ponieważ powstała tego dnia taśma matka zniknęła – prawdopodobnie w wyniku przeprowadzki Impulse! z Nowego Jorku do Los Angeles na początku lat 70. Włodarze ABC, firmy matki wydawnictwa, szukając oszczędności w wydatkach na magazyny, postanowili pozbyć się części taśm. Jak można wyrzucić płytę Johna Coltrane’a? Po pierwsze można nie wiedzieć, że w ogóle ma się ją w posiadaniu. Coltrane w studiu Van Geldera nagrywał 59 razy. To bardzo dużo puszek z taśmą. Poza tym podczas jednej sesji rejestrowano materiał, który producent dopiero układał w album, często kompilując nagrania powstałe w różnym czasie i okolicznościach.

Sam Coltrane nie poświęcał płytom zbyt wiele uwagi. Interesował go przede wszystkim własny muzyczny rozwój. Sukces jego nagrań zdawał się go wręcz niepokoić. Nie chciał być więźniem własnych przebojów ani oczekiwań słuchaczy. Chciał nagrać płytę tylko raz, 9 grudnia 1964 r. Dzięki temu znamy dziś suitę „A Love Supreme” – uchodzącą za największe jazzowe dzieło sztuki. Reszta nagrań była przede wszystkim realizacją zobowiązań wynikających z kontraktu.

Jednak z każdej wizyty w studiu Van Geldera Coltrane wynosił coś dla siebie – także w dosłownym sensie. Realizator w rękawiczkach za każdym razem, gdy puszczał w ruch taśmę, uruchamiał jednocześnie siedmiośladowy magnetofon Coltrane’a. Co wieczór John wychodził więc z własną, domową kopią nagrania, którą mógł następnie szczegółowo analizować. Właśnie dzięki takiej kopii, odnalezionej wśród rzeczy należących do pierwszej żony saksofonisty Juanity „Naimy” Coltrane, trafia do nas zapis sesji z 6 marca 1963 r.

Firma Universal powierzyła produkcję płyty synowi Coltrane’a, saksofoniście Raviemu. Tytuł płyty to cytat, który Trane’owi przypisuje jego kolega po fachu: Wayne Shorter. Coltrane miał mu wyznać, że chciałby móc zacząć swoją wypowiedź w środku zdania, a następnie mówić jednocześnie w obu kierunkach – „Both Directions at Once”.

11386

Album przynosi nam dwie zupełnie nieznane kompozycje Coltrane’a – na krążku oznaczone numerami porządkowymi, stosowanymi w studiu Van Geldera: energiczny blues „11383” oraz „11386”, w którym obok ekstatycznej solówki na saksofonie sopranowym, dosłyszeć można pomysły, które dwa lata później zakwitną w „A Love Supreme”. Inna nagrana wtedy oryginalna kompozycja Coltrane’a podczas sesji także była jedynie numerem. Dziś znamy ją dobrze jako „Impressions” – utwór, który nadał tytuł całej, wydanej pół roku później płycie. Pierwszych dwóch wspomnianych utworów Trane nie nagrał nigdy więcej. Obok kompozycji lidera muzycy zarejestrowali tego dnia standard „Nature Boy” z repertuaru Nata Kinga Cole’a, a także temat „Vilia” oparty na melodii pieśni z operetki „Wesoła wdówka” węgierskiego kompozytora Franza Lehára.

Czyżby Coltrane szukał dla Boba Thiellego kolejnego „My Favorite Things”? A może była to tylko wprawka przed sesją z Johnnym Hartmanem, który miał ten utwór w swoim repertuarze wokalnym?

Chcąc zapoznać się z „Both Directions at Once” warto sięgnąć po dwupłytową wersję de luxe. Obok „Take 1”, czyli pierwszych podejść do każdego z utworów, w wersji rozszerzonej dostępne są także pozostałe próby i poszukiwania, które w obrębie danej kompozycji podejmował kwartet. Dzięki temu można zrekonstruować proces, jakim dla muzyków była praca nad utworami; poczuć się jak w studiu z kwartetem Johna Coltrane’a.

Piramida

Wielki saksofonista Sonny Rollins powiedział, że słuchanie tych odnalezionych nagrań jest jak odkrycie nowego pomieszczenia w piramidzie. To bardzo trafne określenie, zwłaszcza gdy szczerze zadamy sobie pytanie: ilu z nas rzeczywiście poruszy informacja o tego typu archeologicznej sensacji. Indiana Jones z pewnością byłby odkryciem nowej komnaty zachwycony.

Jeszcze większym szczęściem – a nawet błogosławieństwem – album „Both Directions…” jest dla wiernych kościoła pod wezwaniem św. Johna Will-I-Ama Coltrane’a. Zbór ten działa w San Francisco od lat 80. Regularnie uczęszcza dziś do niego około 50 wiernych. Muzyka Coltrane’a jest dla nich święta. Jego utwory towarzyszą kolejnym częściom mszy. Nowy album to prawdziwy dar. Założyciel wspólnoty, Franzo King, zadeklarował już w rozmowie z reporterem CNN, że płyta stanie się elementem liturgii: „Co niedziela wybieramy jedno z dzieł św. Johna i organizujemy wokół niego medytację. Z pewnością przedstawimy tę muzykę naszym drogim słuchaczom”.

Zachwyceni są też muzykolodzy studiujący dorobek Coltrane’a. Autor cenionej biografii saksofonisty, a także pianista jazzowy Lewis Porter po wnikliwej analizie materiału obawia się jednak, że utwór „11386” nie jest w rzeczywistości kompozycją Coltrane’a, ale kogoś innego. Kogo? I kogo, poza Porterem, to dziś rzeczywiście obchodzi?

W pewnym wieku

Wydawnictwo Universal wytoczyło swe największe, dawno nieużywane działa marketingowe: płyta Coltrane’a doczekała się telewizyjnej reklamy wyemitowanej w CNN; w papierowym wydaniu „New York Timesa” portret saksofonisty zajmuje całą (płatną) stronę. Przed premierą albumu garstka dziennikarzy została zaproszona do studia w Englewood Cliffs, by posłuchać „nowego Coltrane’a” w miejscu, gdzie muzyka ta słyszana była dotąd po raz pierwszy i ostatni.

– To było jak pielgrzymka chrześcijan do stajenki w Betlejem – relacjonował dziennikarz „Irish Timesa”, zaznaczając jednocześnie, że w składzie tej pielgrzymki znaleźli się wyłącznie mężczyźni – jak pisze autor – „w pewnym wieku”.

Cały ten zgiełk sprawia, że w głowie pojawia się wątpliwość: czy wciąż chodzi tu jeszcze o Johna Coltrane’a? Czy nie jest to przypadkiem łabędzi śpiew przemysłu muzycznego, dla którego może to być jedna z ostatnich okazji, by nowy ­album sprzedać na płycie w kilkumilionowym nakładzie? Dziś nowe albumy znajdują jeszcze „płytowych nabywców”, ale w skali globalnej dystrybucja muzyki drogą elektroniczną, bez nośnika, znacznie wyprzedza wyniki sprzedaży płyt kompaktowych. Popularni artyści, także w Polsce, nie muszą już nagrywać całych albumów: wystarczy jeden utwór, który zacznie krążyć w serwisach streamingowych i na YouTubie i stanie się pretekstem do intratnych kontraktów w telewizji czy reklamie. Kto dziś kupuje płyty kompaktowe? Najczęściej ludzie „w pewnym wieku”. Czego na tych płytach słuchają? Jazzu!

Wracając do Coltrane’a, tylko muzyk jazzowy mógł w jedno popołudnie nagrać płytę, o której wszyscy zapomnieli na 55 lat. Kwartet Coltrane’a wszedł do studia, zrobił swoje i wrócił na Manhattan, by wieczorem zagrać kilka setów w klubie Birdland, w którym przez dwa tygodnie miał zakontraktowane występy. W New Jersey jazzmani zostawili gotowy materiał.

Płyty kolejnych muzycznych królów – Michaela Jacksona, Prince’a czy 2Paca – nie powstawały w ten sposób. Nad każdym ich albumem pracowało kilku producentów i wielu dogrywających swoje ścieżki muzyków sesyjnych. Proces ten angażował dużo więcej ludzi, czasu i pieniędzy niż prawdopodobnie cała studyjna dyskografia Coltrane’a razem wzięta. Efektów takiego wysiłku nie dałoby się bezkarnie wyrzucić na śmietnik. Chciałoby się więc powiedzieć, że więcej muzycznych świętych Graali nie będzie.

Graal?

Ale czy „Both Directions at Once” to rzeczywiście święty Graal jazzu? Sądzę, że sam John Coltrane śmiałby się z takiego stwierdzenia w głos. Sesja 6 marca była dla niego kartką z kalendarza, zbiegiem sprzyjających okoliczności między koncertem a nagraniem piosenek z Johnnym Hartmanem.

Do każdej z takich okoliczności podchodził Coltrane z pełnym zaangażowaniem. Dowody na to usłyszeć możemy chociażby dzięki wydanym na „zagubionym albumie” czterem podejściom do „Impressions”. Każde zagrane jest od początku do końca, z równie płomiennymi i niepowtarzalnymi wariacjami. Ale to wciąż tylko szkic, notatka z podróży, jakim był muzyczny świat Johna Coltrane’a. Docenić materiał z „Both Directions…” jest tym trudniej, że sam Coltrane nie wracał potem do „11382”, „11386” ani nawet do „Wesołej wdówki”.

Taśmy zostały w ceglanym domu przy Mexico Street w Queens, a gdy wkrótce potem Coltrane wyprowadził się z niego, rozstając się z Naimą, nie zgłosił się nawet po ich odbiór. Z Graalem tak się chyba nie postępuje.

Święty?

Być może Coltrane rzeczywiście był święty. Kiedy w jednym z wywiadów zapytano go, kim chciałby być za 10 lat, odpowiedział żartobliwie, że właśnie świętym. Z pewnością był człowiekiem wielkiej duchowości. Poza sceną był cichy, skromny, małomówny. Także na estradzie rzadko zabierał głos. Nie miał nawet w zwyczaju zapowiadać utworów. Podczas jednego ze swoich ostatnich koncertów, na Uniwersytecie Temple w Filadelfii, Coltrane odłożył saksofon i zaczął śpiewać, uderzając się rytmicznie w piersi. Nigdy wcześniej tak się nie zachowywał. Dla wielu była to modlitwa. John Coltrane zmarł pół roku później. Przyczyną śmierci był rak wątroby. Miał 40 lat. Jego modlitwę i cały koncert z Uniwersytetu Temple usłyszeć możemy na innej „zaginionej” płycie: „Offering”, wydanej cztery lata temu przez niewielkie wydawnictwo Resonance. Część przychodów ze sprzedaży tego albumu zasila konto fundacji, która opiekuje się domem Johna Coltrane’a w Dix Hills w stanie Nowy Jork – miejscem, w którym napisał „A Love Supreme”.

Jednym ze składników fenomenu Johna Coltrane’a jest to, że choć tysiące muzyków chcą grać tak jak on, a dziesiątkom na owym chceniu udało się oprzeć stabilną karierę, nikt oprócz Coltrane’a nie potrafi tego robić tak on. Dreszcz, który towarzyszy chwili, gdy z głośników dobiega jego ton, jest jednym z największych skarbów jazzu, a z nim całej muzyki. Ten dreszcz pojawia się też, gdy w odtwarzaczu kręci się „Both Directions at Once”, ale równie dobrze, a może lepiej wyzwala go każda oficjalna płyta Johna Coltrane’a. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2018