Świat po Milesie

Był jednym z najważniejszych muzyków XX wieku. Jego determinacja i życiowe motto "nie oglądaj się wstecz" przyniosły kilka jazzowych rewolucji.

27.09.2011

Czyta się kilka minut

Miles Davis ze swoim lamborghini, Nowy Jork, 1970 r. / fot. Mark Patiky Archive, Corbis /
Miles Davis ze swoim lamborghini, Nowy Jork, 1970 r. / fot. Mark Patiky Archive, Corbis /

Na drzwiach gabinetu ojca często wisiała tabliczka "nie przeszkadzać", której nikt w rodzinie Davisów nie lekceważył. Któregoś dnia Miles wpadł jednak do środka i oznajmił: "Posłuchaj, w Nowym Jorku dzieją się wielkie sprawy. Muzyka się zmienia, powstaje nowy styl, chcę się w to włączyć". Ojciec powiedział tylko: "Dobra, ale cokolwiek będziesz robić, rób to dobrze. Wolisz być samodzielny, mieć własny ton. Tu leży sedno. Nie staraj się być nikim innym, tylko sobą". Miles zawsze słuchał ojca. Pojechał szukać swojej muzyki.

Czarny jazz

Początek lat 40. W niezliczonych klubach w całej Ameryce tańczy się, je i pije kawę przy melodyjnym i nieskomplikowanym jazzie granym przez białych muzyków. Jest swing, jest lekko i rozrywkowo. A przecież jazz powstał jako muzyka czarnych mieszkańców Ameryki jako coś znacznie więcej niż zabawa. Był muzyką wolności. Był ich. Teraz biali sprowadzili go do miłych melodyjek. Miles nie lubi białych. Czuje, że biali nim pogardzają. Uważa, że zajmują się kradzieżą muzycznych pomysłów czarnych. Mieli ukraść nawet rock’n’rolla, przypisując jego autorstwo Elvisowi Presleyowi, choć tak naprawdę zapoczątkował go czarny Chuck Berry.

Miles Davis, "Out of the Blue"

Nawet gdy Davis był już znanym i bogatym muzykiem, wciąż spotykał się z dyskryminacją. Jeżdżąc sportowym, drogim autem, często bywał zatrzymywany przez policję. Zawsze w jednym celu - żeby sprawdzić, komu je ukradł. Policjantom nie mieściło się w głowach, że czarny mógł mieć coś takiego legalnie.

Davis wiedział jedno: nie chce grać dla białych. Denerwowało go, że Louis Armstrong, którego grę uwielbiał, uśmiecha się wciąż na koncertach. Był przekonany, że robi to tylko po to, by przypodobać się białym. Davis chciał grać swoją, czarną muzykę. Czarny, prawdziwy jazz.

Pierwszym, który zaczął wydzierać jazz z dominacji białych, był Charlie "Bird" Parker, młody saksofonista, grający z niespotykaną do tej pory werwą. Odwagą w przełamywaniu konwencji wprawiał słuchających w osłupienie. W drugiej połowie lat 40. trudno było wyobrazić sobie bardziej ekscytujące przeżycie niż udział w koncercie Parkera. Miles był wtedy młodziutkim muzykiem, mieszkającym w prowincjonalnym East St. Louis, który marzył o koncertowaniu z największymi. To było prawdziwe wydarzenie, gdy Parker zajechał z zespołem do miasteczka. Wtedy zdarzył się cud: rozchorował się trębacz zespołu Birda. Nie mogąc znaleźć zastępstwa, Parker wybrał 18-letniego Davisa. Miles złapał szansę i sprawił, że nie była tylko krótką przygodą. Wyjechał z muzykami do Nowego Jorku. Ich współpraca trwała kilka lat i pozwoliła mu współtworzyć nowoczesny jazz. Razem zapoczątkowali rewolucję i stworzyli nowy gatunek jazzu - bebop, który zrywał z tanecznością i melodyjnością swingu. Jazz stał się poważniejszy, bardziej intensywny i dynamiczny, a nawet hałaśliwy.

Gra z "Birdem" była dla Milesa zwieńczeniem marzeń, jednak z czasem pojawiły się między nimi różnice. Parker zmierzał ku autodestrukcji, tracił rozum od heroiny, popadał w długi. Dilerom niejednokrotnie opowiadał, że rachunki pokryje młody Davis. Nie płacił swoim muzykom, a jego pozycja była tak wysoka, że ci właściwie nigdy się nie upominali. Miles był inny. Kiedy po kilkukrotnych protestach nadal nie dostał zapłaty, podszedł do stolika, przy którym siedział Parker, i krzyknął: "Oddawaj moje pieniądze!". Wziął w dłoń butelkę, rozbił ją o stół i przyłożył Charliemu Parkerowi do szyi. Dostał zapłatę.

W końcu Miles zmęczony intensywnością bebopu i skłócony z Parkerem odszedł. Ciągnęło go do czegoś nowego, czuł, że tylko powiela wzorce mistrza. Chciał nowości, znów marzyła mu się rewolucja. Zaczął grać jazz spokojny, bardziej balladowy, o czystym brzmieniu, a przede wszystkim bardziej intelektualny. Taka była jego nowa płyta - "Birth of the Cool", okrzyknięta przez krytyków przełomem i początkiem nowego gatunku: cool jazzu. W formie tej rozsmakowali się przede wszystkim biali muzycy z zachodniego wybrzeża - Chet Baker czy Dave Brubeck, co nie mogło zadowolić Milesa Davisa. Mimo że już mówiło się o nim dużo i dobrze, czuł, że osiągnął za mało. Chciał więcej i lepiej. Wtedy zaczęły się poważne kłopoty.

Kind of Blue

Był rok 1950, Miles Davis siedział zmarnowany na krawężniku w Nowym Jorku. Oczy miał czerwone, z ust leciała mu krew. Odnalazł go przyjaciel jeszcze z East St. Louis, Clarke Terry. Davis tkwił po uszy w heroinowym nałogu, szlajał się po ulicach Harlemu, trudniąc się pracą alfonsa i dilera narkotyków. Brali wtedy wszyscy - Billie Holiday, Bud Powell, Chet Baker. Fama głosiła, że heroina pozwoli ci grać tak, jak gra Charlie Parker. Davis, choć twierdził, ze nigdy nie uwierzył w tę plotkę, też zaczął brać. Terry zabrał Milesa do swojego mieszkania, umył, nakarmił, kazał się przespać. Gdy Miles się obudził, splądrował mieszkanie kolegi. Wziął nie tylko pieniądze, ale i instrumenty, których pozbył się za bezcen w lombardzie.

Miles Davis, "So What"

Staczał się i w ostatniej chwili pojawił się ojciec. Zabrał go z Nowego Jorku z powrotem do rodzinnego miasteczka. Tymczasem Charlie Parker, któremu Miles tak bardzo chciał dorównać, zmarł w wieku zaledwie 34 lat. Lekarz dokonujący sekcji zwłok był przekonany, że ma do czynienia z osobą 60-letnią. To był wstrząs, który pozwolił Davisowi wyjść z nałogu.

Rzucenie heroiny miało jednak swoją cenę. Miles stał się introwertyczny i nieufny wobec świata. Zawsze był niezależny, wiedział, czego chce, ale od tamtego czasu stał się naprawdę lakoniczny, a wszystkie konflikty rozwiązywał przy pomocy pięści. Tak zmieniony wkroczył w jeden z najbardziej twórczych okresów w swoim życiu. Miał pomysły i wciąż chciał zmieniać muzykę.

Kiedy w 1959 r. wszedł do studia ze swoim zespołem (John Coltrane, Cannonball Adderley, Bill Evans, Paul Chambers, Jimmy Cobb), nie przypuszczał, że nagra najważniejszą płytę w historii jazzu. Po prostu przyniósł swoje szkice, wytłumaczył muzykom, o co mu chodzi, i po kilku godzinach materiał na "Kind of Blue" był gotowy. Żadnych powtórek, żadnych poprawek. Efekt był oszałamiający, swoboda, jaką uzyskali nieznani jeszcze wtedy saksofoniści John Coltrane i Cannonball Adderley, była czymś do tej pory niespotykanym. Krytycy byli zachwyceni. Płyta była przełomowa, gdyż zmieniła zasady improwizacji, które odbywać się miały, opierając się na skali, a nie jak do tej pory na akordach.

Fala fusion

Sukces "Kind of Blue" sprawił, że wszyscy muzycy, którzy uczestniczyli w nagraniu, stali się gwiazdami i założyli własne zespoły. Miles Davis musiał iść dalej. Zmuszony do poszukiwania nowych muzyków skompletował skład, który przeszedł do historii jako "wielki kwintet Milesa Davisa" (Wayne Shorter, Herbie Hancock, Ron Carter, Tony Williams).

Tymczasem wokół zmieniał się cały świat, nie tylko muzyka. Nastała wielka eksplozja rocka lat 60. Davis osobiście znał wielu muzyków rockowych. Szczególnie cenił Jimiego Hendrixa. Pewnego dnia zadzwonił do niego agent Hendrixa i poprosił o spotkanie. Chciał, żeby Miles nauczył Jimiego konstruowania utworów. Davis zostawił mu trochę nut i zadzwonił następnego dnia, żeby o nich porozmawiać. Okazało się, że Hendrix nie czyta nut. Mimo to Miles uważał go za geniusza. Po latach wspominał: "Wpłynął na mnie, a ja na niego. Tak właśnie powstaje wielka muzyka. Wszyscy wszystkim coś pokazują, a potem każdy rusza w swoim kierunku".

Miles Davis i John Coltrane, "Kind of Blue"

Po spotkaniu z Hendrixem muzyka Milesa nie była już taka sama. Zafascynowały go elektryczne gitary i pianina o rockowym brzmieniu. Zaczął grać na nich jazz. Nie bał się nowinek, przeciwnie, korciły go. "Ach ci puryści, co w kółko gadają, że instrumenty elektryczne zniszczą muzykę - mawiał. - Muzykę zniszczy zła muzyka, a nie instrumenty, po które muzycy sięgają". Dzięki elektryczności w jazzie powstała zupełnie nowa muzyka - jazz-rock, czyli fusion. W tej stylistyce Davis nagrał dwa słynne albumy - "In a Silent Way" i "Bitches Brew", oba w 1969 r. Dokładnie dziesięć lat po "Kind of Blue" znów zmienił bieg jazzu.

Flirt z rockiem umożliwił Milesowi dotarcie do szerszej publiczności. Jeździł już tylko w wielkie trasy, za które dostawał pieniądze, o jakich nie śnił do tej pory żaden czarny muzyk. Znów jednak pojawiły się problemy z narkotykami, tym razem głównie za sprawą mieszanki kokainy i szampana. Do tego rozwijająca się paranoja: jest zima, do auta wpadło kilka płatków śniegu, przy drodze stoi policja. Miles zauważa śnieg, jego biały kolor kojarzy mu się z kokainą i niczym innym. Jest przekonany, że ktoś podrzucił mu narkotyk do auta, że policja o tym wie i że zaraz go złapią. Zatrzymuje ferrari na środku skrzyżowania, wybiega i ucieka aż do najbliższego budynku. Wpada do windy, jedzie na 6 piętro, wchodzi do zsypu i siedzi tam skulony przez trzy godziny.

Do tego doszło wypalenie zawodowe. W 1975 r. rzucił trąbkę w kąt na najbliższe kilka lat. Przez ten czas głównie oglądał telewizję. Przyjaciół, którzy przychodzili go odwiedzić, nie wpuszczał.

Chwycę to

Ostatnia dekada to już inny Miles. Wrócił do gry, ale nowe płyty zbierały słabsze recenzje. Podjął współpracę z Marcusem Millerem, z którym nagrał przede wszystkim album "Tutu". W tym czasie błyskotliwą karierę robił Wynton Marsalis, tradycjonalista, który publicznie kpił z nowych albumów Davisa, odmawiając im bycia prawdziwymi nagraniami jazzowymi. Davis chorował na cukrzycę, wyglądał źle, miał problemy z mówieniem. Mimo surowych nakazów lekarzy nie stosował rygorystycznej diety. "Za to już nie piję, nie palę, nie zażywam narkotyków - deklarował w ostatnich zdaniach swojej autobiografii. - Czuję się dobrze, bo jeszcze nigdy nie miałem takiej weny twórczej. Wiem, że najlepsze dopiero przede mną. Prince mówi czasem o trafieniu w ten rytm, złapaniu właściwej nuty i pulsacji, i ja też mówię, że »też to chwycę«, bracie, będę się starał, żeby moja muzyka chwyciła to, chwytała to zawsze, jak długo będę grał. Chwycę to. Za jakiś czas". Rok później, 28 września 1991 r. zmarł w wieku 65 lat w wyniku udaru mózgu.

Miles Davis, "Bess, You Is My Woman Now"

Przez ostatnie 20 lat jazz nie przeszedł żadnej wielkiej rewolucji. Sam Miles pozostaje w dalszym ciągu punktem odniesienia dla współczesnej muzyki. Co jednak wydaje się najważniejsze, gdy rzucić okiem na światową czołówkę aktualnego jazzu, wszyscy najwięksi są jego wychowankami, których sam wyszukał i zatrudnił. Co pozostało po Milesie? Herbie Hancock, Wayne Shorter, Marcus Miller, John Scofield i wielu innych.

Wszystkie cytaty pochodzą z książki "Miles. Autobiografia", Warszawa 2006.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2011