Pod lawiną zarzutów

Akcje górskie analizujemy z zapałem i kompulsywną potrzebą wydania wyroku. A w ratownictwie nie ma dobrych decyzji, tylko te, które się dobrze kończą.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

Marcin Błeński, Gruzja, sierpień 2018 r. / MACIEJ STĘPNIAK
Marcin Błeński, Gruzja, sierpień 2018 r. / MACIEJ STĘPNIAK

Marcin Błeński jest ratownikiem medycznym i wysokościowym od 17 lat. W środowisku znany po prostu jako „Medyk”. Zawsze robił coś z linami, zawsze towarzyszyły mu góry, choć przez cztery lata pracował w ratownictwie morskim. Jego firma Medyk Rescue Team prowadzi specjalistyczne szkolenia dla służb i instytucji, szkoli m.in. GOPR. Równolegle działa fundacja, której najważniejszym projektem jest „Bezpieczny Kazbek”.

Rozmawiamy przez telefon, bo Marcin jest w Gruzji na wysokości 3653 m n.p.m. Tam znajduje się Meteo – budynek dawnej stacji meteorologicznej, który dziś jest bazą wypadową dla wszystkich zdobywców Kazbeku (5053 m n.p.m.). To jeden z najwyższych i najpopularniejszych szczytów Kaukazu, więc dookoła budynku w sezonie powstaje osiedle namiotów. Przy dobrej pogodzie z bazy widać szczyt.

– Zaczęło się w 2014 r. Wraz z grupą ratowników szukaliśmy ciała Piotra Bogdanowicza, który zginął na Kazbeku rok wcześniej – wspomina Błeński. – Rok później, już jako Medyk Rescue Team, szukaliśmy polskiej turystki. Byliśmy na miejscu kilka dni po jej zaginięciu. W obu przypadkach bez skutku. Jest takie powiedzenie, że Kazbek nie oddaje ciał. W ciągu trzech lat na górze zostało czterech Polaków. We współpracy z ambasadą w Tbilisi postanowiliśmy, że warto jakoś temu zaradzić.

W Meteo i na podejściu wkrótce stanęły znaki: „Kazbek nie lubi singli. Zwiąż się liną i załóż raki”. Napis był w kilku językach, największą czcionką po polsku. Zdjęcia tablic szybko rozniosły się w internecie. Dlaczego stanęły akurat na Kaukazie?

– Dzięki tanim lotom w Gruzji jest coraz więcej polskich turystów. A Kazbek przyciąga ich jako jeden z łatwiejszych i tańszych pięciotysięczników. Nie ma trudności technicznych, nie trzeba się wspinać.

W Meteo polskie namioty często stanowią większość. A na naszych blogach podróżniczych do dziś można znaleźć relacje z wejścia na Kazbek w dżinsach, adidasach i skarpetkach zamiast rękawiczek.

– Ludzie lekceważą góry, między innymi przez takie wpisy – zauważa Błeński. – Skoro innym się udało, to mnie pewnie też. A Kazbek często takich błędów nie wybacza. Mówimy o pięciotysięczniku, który wymaga dobrej kondycji, sprzętu, aklimatyzacji. Pięciotysięczniku z nieprzewidywalnym, szczeliniastym lodowcem. Pogoda bywa szalenie niestabilna. Przy słońcu i czystym niebie Kazbek może wydawać się łatwy. Tylko że góra łatwa i góra bezpieczna to dwie różne rzeczy.

Dodatkowym ryzykiem jest fakt, że pod Kazbekiem nie działa skuteczny system ratownictwa górskiego. Ratownicy za każdym razem muszą podchodzić z miasta, z wysokości 1730 m n.p.m. To znaczy musieli, bo ostrzegawcze tablice były tylko pierwszym etapem projektu „Bezpieczny Kazbek”.

Robimy herbatę

Co roku od 2016 r. polscy ratownicy pełnią trzymiesięczny dyżur w bazie pod Kazbekiem. Wszyscy pracują za darmo, zmieniają się co dwa, trzy tygodnie. Fundacji Medyka udało się zdobyć profesjonalny sprzęt górski i ratowniczy. W namiocie obok jest całe ambulatorium: leki, nosze, defibrylator, aparatura diagnostyczna.

Marcin Błeński: – W sezonie 2018 mieliśmy około 300 interwencji. Większość przypadków to choroba wysokościowa. Niektórzy już na wysokości Meteo (3653 m) mają poważne objawy, choćby obrzęk płuc. Mamy sprzęt i leki, dzięki którym możemy im pomóc. Dużo też rozmawiamy z turystami o ich planach, pokazujemy, jak zrobić aklimatyzację.

– Zabraniacie wejścia na szczyt, gdy ktoś jest ewidentnie nieprzygotowany?

– Nie. Ale doradzamy, jak zrobić to najbezpieczniej, opowiadamy o zagrożeniach. Często sami rezygnują.

Doradzali także mnie, gdy w 2017 r. szczęśliwie i przy dobrej pogodzie wchodziliśmy na szczyt. Do polskich ratowników każdy przychodzi po leki, po badania, po dokładną prognozę. Gdy zapytać Marcina o codzienność w bazie, odpowie, że głównie robią herbatę. Tutaj to akurat ważne, bo wysokość wysusza. Każdą kroplę wody trzeba przegotować. Gdy w nocy źródła przymarzają, na śniadanie topią śnieg. W bazie zazwyczaj jest pięciu ratowników. Gdy trzeba, idą do góry.

– Każdego roku mamy kilkanaście większych akcji. W ubiegłym mieliśmy porażenie piorunem na samym szczycie. To był Rosjanin, który prawdopodobnie zatrzymał się krążeniowo i oddechowo. Jego koledzy go reanimowali i udało się przywrócić funkcje życiowe. Miał całkowite lewostronne porażenie, nie był w stanie iść. Wypadek był o 11, nasi ratownicy dostali informację dopiero pięć godzin później. Z bazy natychmiast wyruszyła ekipa ze sprzętem. Trafili na burzę, lider akcji zarządził odwrót. Sam lider z jednym gruzińskim przewodnikiem wyszli do góry na lekko, żeby pomóc turyście przetrwać noc. Przynieśli śpiwory, medycynę, sprzęt i rano improwizowali transport w dół. Wtedy też druga ekipa wyszła im na spotkanie z noszami. Do bazy dotarli o 10.50, 24 godziny po wypadku.

– A śmigłowiec?

– W całej Gruzji jest tylko jeden, należy do straży granicznej. Korzystamy z niego, gdy pozwala pogoda i maszyna jest do dyspozycji.

2018 r. był pierwszym od wielu lat sezonem bez ofiary śmiertelnej na Kazbeku, a 2019 ma szansę być drugim (trwa do końca września).

Koszt gotowości

22 sierpnia piorun uderzył w kopułę szczytową Giewontu. Na szczycie zginęły cztery osoby, a 157 było rannych. W akcję zaangażowanych było ponad 180 osób, m.in. TOPR, GOPR i 23 zastępy straży pożarnej. Nad Giewontem krążył TOPR-owski Sokół i cztery śmigłowce LPR.

Proszę Błeńskiego, by wyobraził sobie, że to on siedzi w dyżurce TOPR i dostaje telefon z Giewontu. Co się robi w takim momencie?

– Trzy rzeczy muszą wydarzyć się równolegle. Pierwsza: trzeba jak najszybciej mieć oczy na miejscu. Szpicę, mały zespół, który oszacuje, co się wydarzyło. Druga: wzywa się wszystkich ratowników. Trzecia: uruchomienie całego systemu, dyspozytorni pogotowia, straży, ośrodków zarządzania kryzysowego. Taką akcję trzeba traktować jak zdarzenie masowe. To jest nie do ogarnięcia przez jedną osobę, trzeba od początku myśleć o logistyce. Choćby o jedzeniu dla ratowników. Trzeba ustalić punkty koncentracji, w tym wypadku jeden był na Hali Kondratowej, drugi przy szpitalu w Zakopanem, gdzie straż postawiła namioty. Trzeba od razu zadysponować śmigłowce, żeby rannych odwieźć możliwie najdalej od miejsca zdarzenia.

W ciągu 20 minut od pierwszego telefonu z centrali TOPR wyjechał pierwszy zastęp ratowników. Jeszcze przez pół godziny pogoda nie pozwalała na start śmigłowca. Akcja w rejonie Giewontu trwała ponad sześć godzin.

Przy poważnych wypadkach górskich w debacie publicznej zawsze wraca temat odpłatności za ratownictwo górskie. Obowiązkowe ubezpieczenia, które pokryją koszty akcji, mają nie tylko poprawić sytuację słabo opłacanych ratowników, ale też być zachętą do odpowiedzialnej i bezpiecznej turystyki. Cena za start śmigłowca może być straszakiem na brawurę i brak rozwagi. Z drugiej strony bez opłat i pytania o zasadność wyjeżdżają na akcję karetki, wozy strażackie i policyjne, a także WOPR. Dlaczego góry miałyby zostać z tej puli wyłączone?


Czytaj także: Ratujemy wszystkich - rozmowa z ratownikiem TOPR, Andrzejem Górką


Marcin Błeński mówi: – Ten system, który mamy obecnie, ze wszystkimi jego wadami, funkcjonuje. Rewolucyjne zmiany będą szkodliwe. Ale warto robić powolne kroki w kierunku tego, żeby ludzie ponosili część odpowiedzialności za to, co robią w górach.

Jak dodaje, odpłatność akcji nie może być jedynym źródłem finansowania TOPR i GOPR. Koszty samej akcji to bowiem promil potrzeb tych służb. Największym kosztem jest utrzymanie gotowości. Najważniejsze jest zapewnienie ratownikom takiego finansowania, żeby ten śmigłowiec był w ogóle gotowy do startu.

Decyzja kierownika

Błeński: – TOPR powstał w 1909 r. Mamy jedną z najdłuższych tradycji ratownictwa górskiego na świecie, to jest etos TOPR-owca. Społeczeństwo od stu lat jest przyzwyczajone, że ratownik górski wyjdzie w każdą pogodę i będzie działał w każdych warunkach.

Słowo „etos” nie jest bezzasadne. Model ratownictwa górskiego w Polsce jest unikatem na skalę światową. W Alpach turysta bez ubezpieczenia po akcji ratowniczej otrzymuje astronomiczny rachunek. Na tym różnice się nie kończą.

Błeński: – W Alpach jest nie do pomyślenia, by ratownik wyszedł w nocy albo w nielotną pogodę. Większość akcji realizuje się tam z użyciem śmigłowca. Alpejskie podejście stawia przede wszystkim na sprawność i bezpieczeństwo ratownika. TOPR często dalej chodzi na piechotę. Zdarza się, że z narażeniem życia. Niewielka wysokość naszych Tatr stworzyła zupełnie inny model ratownictwa.

Inny czasem znaczy lepszy, czasem gorszy. 30 grudnia 2001 r. grupa TOPR-owców szła do turystów na Szpiglasowej Przełęczy pomimo trzeciego stopnia zagrożenia lawinowego. Podcięli lawinę, w której zginęło dwóch ratowników: 24-letni Bartek Olszański i 29-letni Marek Łabunowicz. Po tamtej sprawie na TOPR spadła fala krytyki, a ojciec Olszańskiego skierował sprawę do prokuratury (śledztwo zostało umorzone).

Nie wspominam o tym bez powodu. 18 lat później, równolegle z tragedią na Giewoncie, toczyła się akcja TOPR w Jaskini Wielkiej Śnieżnej. Dwóch grotołazów, którzy eksplorowali trudno dostępne partie, zostało uwięzionych przez nagły przypływ wody. Swoją pomoc w akcji zaoferowała Grupa Ratownictwa Jaskiniowego przy Polskim Związku Alpinizmu. GRJ skupia ochotników, którzy nie funkcjonują w strukturach profesjonalnych służb ratowniczych. Są świetnie wyszkoleni i mają większe doświadczenie speleologiczne (sam kurs speleologiczny trwa w Polsce ponad rok). Lepiej znali też kluczowe partie jaskini. Istniała szansa, że będą w stanie dotrzeć do uwięzionych grotołazów szybciej niż TOPR-owcy, wykorzystując korytarze, którymi szli poszkodowani.

TOPR nie zdecydował się skorzystać z tej pomocy. Ciała grotołazów zostały odnalezione po kilku dniach. W międzyczasie naczelnik TOPR Jan Krzysztof zawiesił akcję (pomimo tego, że nie odnaleziono drugiego ciała), jednak na drugi dzień ją wznowiono.

Problem w tym, że prawo nie pozwalało włączyć GRJ do tej akcji. Ustawa o bezpieczeństwie i ratownictwie w górach mówi, że ratownictwo górskie mogą wykonywać tylko podmioty mające zgodę ministra spraw wewnętrznych.

Przypadki współpracy ratowników amatorów i profesjonalnych służb można znaleźć za granicą – choćby akcja w jaskini Riesending, w której wzięło udział około 700 osób. W takim zresztą celu powstała GRJ. W Polsce też mieliśmy takie przypadki pomimo ograniczeń prawnych. Po udanej akcji ratunkowej w Jaskini Niedźwiedziej w 2015 r. jej kierownik Zbigniew Jagielaszek (GOPR) mówił: „Prowadziłem wiele akcji ratunkowych. Ta była zdumiewająca pod względem dyspozycyjności i zaangażowania. (...) Bardzo pomocni byli speleolodzy z Grupy Ratownictwa Jaskiniowego PZA”.

Dlaczego wtedy można było włączyć GRJ do akcji, a teraz nie? Jak mówił słynny speleolog Andrzej Ciszewski w Radio Zachód: – To zawsze jest autonomiczna decyzja kierownika akcji.

A także jego odpowiedzialność. Zbigniew Jagielaszek brał na siebie całe ryzyko w związku z udziałem ratowników GRJ.

Model norweski

W pewnym sensie Jan Krzysztof podjął decyzję przeciwną do tej z 2001 r. Może miał ją w pamięci. Zdecydował się dbać o bezpieczeństwo ratowników, być może kosztem poszkodowanych. Finał jest jednak ten sam. 26 sierpnia do zakopiańskiej prokuratury wpłynęło zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez TOPR podczas akcji w Wielkiej Śnieżnej. Prywatna osoba zarzuca im nieudzielenie profesjonalnej pomocy. Wnioski są cztery.

Po pierwsze, w górach bardziej niż gdzie indziej potrzebujemy znaleźć winnego. Po burzy na Giewoncie niektórzy winili krzyż (dane pokazują, że w Giewont uderza tyle samo piorunów co w inne tatrzańskie szczyty), niektórzy łańcuchy, inni turystów. Przy akcji w jaskini winimy Jana Krzysztofa. I tak samo winilibyśmy go, gdyby zdecydował się zaangażować ratowników GRJ i któryś z nich został ranny lub zginął. Kiedy się czyta dyskusje w sieci, wygląda jakby w Jaskini Wielkiej Śnieżnej były wraz z ratownikami miliony Polaków. Akcje górskie analizujemy z zapałem i kompulsywną potrzebą wydania wyroku, zupełnie inaczej niż wypadki samochodowe i utonięcia. Nie ma dobrych decyzji, są tylko te, które się dobrze kończą.

Wniosek drugi: TOPR też popełnia błędy. Przedwczesną i zaraz odwołaną decyzję o zawieszeniu akcji trzeba traktować jako błąd. Być może jest ich więcej. Tylko że te błędy warto analizować na spokojnie, po zakończeniu akcji. Samo GRJ zdecydowanie odcina się od złożonego do prokuratury zawiadomienia.

W ich oświadczeniu czytamy wniosek trzeci: „Chcemy podkreślić, że akcja w Wielkiej Śnieżnej jest ogromnym wyzwaniem dla całego środowiska i instytucji ratowniczych. Tak złożona akcja ratownicza powinna być punktem wyjścia do dyskusji na temat zasad i możliwości współdziałania w przyszłości”. Prawo powinno umożliwiać współpracę profesjonalnych ratowników z amatorami, których umiejętności i wiedza mogą być kluczowe dla czyjegoś życia.

Wniosek czwarty formułuje Marcin Błeński: – Poza alpejskim i tatrzańskim jest jeszcze trzeci model ratownictwa górskiego – norweski. Nazywa się edukacja. Norwegia, jako najbogatszy kraj Europy, stwierdziła, że nie stać jej na osobną służbę ratowniczą. W zamian każdy obywatel jest od podstawówki szkolony z tego, jak przetrwać w górach. Jak poruszać się na nartach. Uczy się dzieciaki, jak zachować się przy wpadnięciu do przerębli. Zachęca się, żeby chodziły po zamarzniętych jeziorach. Niektóre przychodzą do szkoły z kolcami lodowymi na szyi (to narzędzie przypominające dwa śrubokręty o krótkich trzpieniach, spięte linką – nosi się je na szyi i w razie wpadnięcia do przerębla pomagają wydostać się z na lód). Uczy się, że w góry pakuje się tak, by w razie wypadku przetrwać trzy dni. W efekcie praktycznie nie ma ofiar wśród Norwegów w górach. Od ratowników z Norwegii słyszałem, że jeśli mają zgłoszenie zaginięcia dziecka, to sprawdzają narodowość. Jeśli dziecko pochodzi z Norwegii, czekają dobę, aż samo wróci. Kiedyś ratownicy po dobie znaleźli 12-letnią dziewczynkę. Była przebrana w suche ciuchy, miała wykopaną jamę śnieżną, którą oznakowała nartami, a czekoladę podzieliła na trzy kolejne porcje. ©

Projekt „Bezpieczny Kazbek” można wesprzeć na https://pomagam.pl/bezpiecznykazbek

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter „Tygodnika Powszechnego”, członek zespołu Fundacji Reporterów. Pisze o kwestiach społecznych i relacjach człowieka z naturą, tworzy podkasty, występuje jako mówca. Laureat Festiwalu Wrażliwego i Nagrody Młodych Dziennikarzy. Piękno przyrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 38/2019