Radio wszystkich świętych

Patrzę na nią, jak porusza się drobnym szuranym kroczkiem wewnątrz własnego losu. Wewnątrz tego domu, który miał ich chronić, miał przypominać domy utracone, ale ich uwięził. Ja się ich wszystkich boję, mówi. Kogo?, pytam.

24.05.2011

Czyta się kilka minut

Jaka to męka, mówi rano. Szura i postękuje. Otwiera drzwi i wpuszcza poranne światło. Jaka, pytam. Że tak musisz jeździć, odpowiada. Mówię, że lubię. Ona nigdy w życiu, a teraz to już w ogóle. Nigdy nigdzie. Raz do sanatorium ze czterdzieści lat temu. Czterdzieści? Więcej. Ze trzy razy syna odwiedzić. Tyle.

Teraz tylko dziesięć kroków w tę i dziesięć z powrotem z tym szuraniem. Jakby ciało w końcu dało za wygraną ze strachem przed nieznanym. Jakby strach je w końcu przeżarł. Przesuwa się szu-szu-szu. To mordęga, mówi, z tymi jazdami. Ile to kilometrów. Czterysta, odpowiadam. Wcale nie tak dużo. Jutro Gdańsk, potem Poznań. Jezu, mówi, odwraca się, idzie z porannego światła w głąb domu. Idzie do kuchni, która zrobiła się z biegiem czasu jakaś mała. Ona też się zmniejszyła. Idę za nią, wciągając nieruchomą woń domu. Jestem za duży, żeby się swobodnie obracać. Dlatego wolę siedzieć godzinami na werandzie i patrzeć na ogród, na drzewa, które rosną tutaj, odkąd pamiętam. Jestem za duży, żeby swobodnie obracać się we wnętrzu i w tym znieruchomiałym od lat zapachu.

Robię sobie kawę i wychodzę w światło poranka. Idzie za mną. Słyszę szu-szu-szu. Mówi, żebym założył kapcie, bo się zaziębię. Odpowiadam, że nie lubię, nigdy nie lubiłem i nie miałem. Tak jak zawsze lubiłem jeździć i jeździłem. Patrzy na moje bose stopy i widzę, jak wstrząsa nią dreszcz. Jest bezradna. Może tylko mówić, żebym nie chodził boso i tyle nie jeździł. Nie w nocy, nie wtedy, kiedy jest zimno, w ogóle.

Już tylko to może dla mnie zrobić. Dreptać w ślad za mną, gdy się zjawiam, i powtarzać, że się zaziębię. Nic więcej. Opatulona w swetry w środku sierpnia. Dziesięć kroków w tę i z powrotem. Wkoło. W żaden sposób nie może dostać się do mojego życia. Tylko te kapcie i czy w samochodzie, gdy tak jadę, jest wystarczająco ciepło. Mówię, że to nie ma sensu, że już nic się nie zmieni. Chyba że gdy osiągnę jej wiek, zacznę marznąć i zacznę się bać, i wtedy opatulę się i przestanę wychodzić z domu. Wcale nie słucha. Przysiada w słońcu. Weranda jest od wschodu.

Od początku nie chciała tutaj mieszkać. Chciała gdzieś w środku miasta, w jakimś betonie, na którymś tam piętrze. Zawsze to powtarzała. Pamiętam. Wychodziłem wtedy z domu i włóczyłem się po jesiennych polach. Wierzby, woda stojąca w zapadliskach, zapach października. Daleki odgłos miasta. Chciała w jakimś mrowisku. Żeby za ścianą ktoś był. Żeby się po prostu odkręcało kaloryfery, a nie ten koks, jego ostry zapach wionący z piwnicy i to pilnowanie pieca. Może już wtedy marzła. I bała się tych ścieżek wiodących przez zarośla do sklepu, do autobusu. W końcu w jej rodzinnej wsi domy stały jeden obok drugiego. Płot w płot. A tutaj zaraz krzaki i potem las.

Nie po to się ucieka ze wsi, żeby żyć w zaroślach i wieczorami nasłuchiwać. Na początku nie było nawet płotu. A tam na wsi był. I żadnych obcych. Tylko Cyganie nad rzeką dwa razy do roku. Jak kiedyś Tatarzy i trzeba było przeczekać, przetrzymać, zamykając kury i ściągając pranie i garnki z płotów. Dwa razy do roku na piaszczystych wygonach nad rzeką. Teraz wydeptuje swoją ścieżynkę między kuchnią, pokojem i werandą. Jak na tamtym podwórku, otoczonym ze wszystkich stron zabudowaniami, sąsiadami i płotem, że się żaden Cygan nie prześlizgnie.

Tutaj są sami obcy. I wciąż ich przybywa. Budują coraz większe domy. Rano stoją w korku przy kolejowym przejeździe. Stoją potulnie jak owce w coraz droższych samochodach. Ale ona na szczęście już tego nie widzi, ponieważ wydeptuje swoją ścieżynkę tylko wewnątrz swojego życia. Nie widzi tego kapitalistycznego armatniego mięsa. Sama była mięsem komunizmu. Pięćdziesiąt lat temu. Porwanie i wydziedziczenie. Jak ćmy do światła. Lud wywiedziony z jednej niewoli w drugą. Z nicości tych gumien ogrodzonych sztachetami w otchłań miasta. Z pustyni w puszczę. Z przeszłości od razu w przyszłość bez żadnej teraźniejszości, w której można się schronić, w której można zamieszkać. Wracaliśmy tam od czasu do czasu.

Miałem trzy lata, siedziałem w pyle podwórka i ugniatałem kacze gówna pomieszane z piaskiem. Były jak plastelina. Nie chciałem się niczym innym bawić. Siła pierwotnej materii. Piach. Dym. Nawóz. To im zabrano. Musieli się przebierać, musieli udawać. Kogo? Tych wszystkich, których już nie było. Wszystkich umarłych. Zagłodzonych, zastrzelonych, spalonych w piwnicach miasta, utopionych w kanałach, spalonych w piecach. Ich mieli zastąpić. I tych, co przeżyli, ale się nie nadawali, bo mieli pańskie muchy w nosie. No więc przybyli na miejsce umarłych. Może dlatego przez całe życie było jej zimno. Okręca się szalem, owija nerki, opatula. Pyta, czy mam ciepło w samochodzie. Mówię, że mam. Mówię, żebyśmy tam pojechali, do tej wsi, do jej resztek, które powoli pochłania pełznący grzyb miasta. Ale odmawia. Nie ma tam już nikogo. Wszystko, czego potrzebuje, przechowuje w pamięci. Dawnych żywych i umarłych.

Mówię, że w samochodzie mogę zrobić tak ciepło, jak mi się podoba. Że latem mogę zrobić chłodno. Że gdy jestem zmęczony, to mogę nawet zrobić w nim kawę. Chciałbym ją zabrać, ale to raczej nie wchodzi w grę. Wsiadanie, wysiadanie, zginanie stawów, postoje w obcych miejscach. Chciałbym ją zabrać, ale to utopia. Przemawia do własnej pamięci. Tylko ja potrzebuję jeszcze jakichś obrazów i wciąż się wybieram. I po co tak jeździć, mówi, i pewnie ma rację. Pewnie w końcu okaże się, że miała rację z tym siedzeniem na miejscu, z tą ostrożnością, tym przyczajeniem jak mysz pod miotłą. Z tym lękiem przestrzeni.

Do kościoła mieli siedem kilometrów przez sosnowy las. Szli obok wozu przez głęboki piach. Po kostki, z butami w ręku. Jak Żydzi przez pustynię. Do tej swojej coniedzielnej ziemi obiecanej na dwunastą w południe. Przez suchy las, przez piach, przez te nędzne gleby, kurz i wiatr. Trzeba było oszczędzać konia, więc dopiero pod koniec, na jako tako ubitym wsiadało się na wóz. Mój dziadek jak Mojżesz wiodący swój lud i jak Mojżesz nieugięty w swojej wędrówce. Z ziemi egipskiej, z domu niewoli. W każdą niedzielę. Przez całe życie. Skrzypienie wozu, koński pot, piach. Od święta na ławkę z surowej deski rzucało się złożony koc, jakąś derkę w rudawym kolorze. Zasklepieni w starodawnym czasie, którego kolista ścieżka wiodła ku wieczności. Siedem kilometrów w jedną i siedem z powrotem. Na północny wschód od Warszawy.

Teraz też dziesięć kroków do okna w kuchni wychodzącego na zachód i dziesięć z powrotem na werandę, by na chwilę przycupnąć w słońcu. Kawałek dalej jest płot i drzewa, na które kiedyś się wspinałem. To dziwne uczucie, wciąż zastawać ją w tym miejscu. Jakby wciąż należała do tego starego świata, >

> który się nie zmieniał. Chociaż go porzuciła. Jak wszyscy wygnańcy tamtych lat, których ciałami i krwią karmił się komunizm. Pamiętam pierwsze wigilie, gdy w domu jedliśmy z jednej miski. Tu stał barszcz, tu ziemniaki, tam kapusta. Nabieraliśmy łyżkami. W mieście. Samotni jak emigranci. Życie po omacku. Trzeba było podpatrywać. Jakże obca musiała być. Jakże wszyscy musieli być obcy. Cały ten naród. Jakby skądś kiedyś uciekł i nigdy nie zaznał schronienia. Tak jest do tej pory. Cały czas w drodze, niby w pogoni, niby w ucieczce. Masz sto dwadzieścia gazet, w których piszą, za kogo masz się przebrać, żeby się nie wyróżniać, żeby nie czuć wstydu. Żeby zmyć tę hańbę pochodzenia cholera wie skąd. Patrzę na nią, jak porusza się drobnym szuranym kroczkiem wewnątrz własnego losu. Wewnątrz tego domu, który miał ich chronić, miał przypominać domy utracone, ale ich uwięził. Ja się ich wszystkich boję, mówi. Kogo?, pytam.

No ich wszystkich, co tu przyjeżdżają. Przecież nikt tutaj nie przyjeżdża. No, ale ich, tych żółtych wszystkich. Przecież w ogóle nie wychodzisz, odpowiadam. Bez wychodzenia się boję, odpowiada. Nie mam pojęcia, kiedy mogła tam być ostatni raz. W tym badziewnym kwartale między stadionem, a Targową. Z dworca odjeżdżają autobusy na wschód. Kierowcy klną i manewrują z duszą na ramieniu. Tyłem pomiędzy straganami, budami, stosami, naręczami, pomiędzy klientelą tej tęczowej taniochy. Afryka i Azja. Czujni faceci bez przerwy skanują tłum. Tutaj jest ostrożnie i nie ma targowego żywiołu. Nikt nie jest u siebie. Gdyby naprawdę tu weszła, umarłaby ze strachu. Tak jak oni drżą i każdy z nich wolałby pozostać niewidzialny. Autobusy na wschód, na północny wschód, tak samo jak czterdzieści lat temu.

Ale wtedy było pusto. Tylko na godzinę, na pół przed odjazdem niebieskich jelczy na betonowych wysepkach gromadził się tłum. Wokół pustka i tylko ten ścisk przy drzwiach, żeby się wepchnąć. Autobus ciemny w środku od ciżby odjeżdżał i znowu robiło się pusto i cicho aż do następnego kursu w stronę Sokołowa, Siemiatycz albo Międzyrzeca. Rozkłady jazdy ktoś kaligrafował czarną farbą nitro na małych żółtych tabliczkach. Niedaleko stał kiosk ze smażoną kaszanką, kiełbasą i piwem.

Teraz Wietnamczycy coś pichcą w ciasnocie straganowych zaułków. Dym, swąd i zapach ich przypraw. Nie ma pojęcia, jak tu jest, ale przecież jakoś sobie wyobraża to miejsce, z którego odjeżdżaliśmy niebieskim jelczem czterdzieści lat temu. Ci wszyscy Żółci i Czarni ze swoimi towarami, ze zgiełkiem swych języków, tą swoją obcością, od której truchleje na odległość, wsuwają się niczym półprzejrzysty obraz pomiędzy nią a tamte dni, gdy z fibrową walizką czekaliśmy na autobus. Wokół stały handlarki drobiu i sera powracające do swoich wiosek.

My też powracaliśmy. Na dwa tygodnie, na miesiąc, na letnie wakacje, na święta, na odpust. Do poprzedniego życia. W oddali wysokim nasypem przetaczały się żółto-niebieskie pociągi. Wiozły robotników. Ich ciała uprowadzone gdzieś z wsiowych wygonów, z minionego w przyszłe. Rozsiewali kwaśny zapach. Dostawali fabryczne kraciaste koszule, w których potem chodzili na co dzień. Flanela nasiąkała potem. Mięso dla miasta. Całe składy z Tłuszcza, z Nasielska. Przyszłość żywiła się mięsem. Zawsze tak jest. Na wojnę, na rewolucję, na zmianę systemu wiezie się pociągami ciała z peryferii. Potem przebiera w nowe tanie ubrania.

Oni tam mają buty po dwadzieścia złotych, mówi. Coraz więcej rzeczy będzie po dwadzieścia złotych, odpowiadam. Mnie już nic nie jest potrzebne, mówi spokojnie i nawet się trochę uśmiecha. Myślisz, że będą jeszcze tańsze, pyta. Na pewno, odpowiadam.

W 1968 r. - tak mi się wydaje - miała maleńki flakonik wody kwiatowej. Nazywała się "Biały bez". Gdy wychodziliśmy z domu do kościoła albo z wizytą do rodziny, lekko skrapiała nią kołnierz palta. Potem brała odrobinę na palec i dotykała mojej głowy, skroni, czoła. Jakby mnie namaszczała na pomazańca nowoczesności, w którą za chwilę mieliśmy wyjść i za pomocą czerwonych autobusów i tramwajów przemieszczać się w jej brzuchu, w jej nienasyconym wnętrzu na Wolę, na Pragę, na Brudno. Kilka lekkich dotknięć, coś jak znak krzyża, żeby nikt nie rozpoznał naszego barbarzyństwa. Naszego zwierzęcego zapachu. Flakonik był wysmukły, miał czarną etykietkę i złoty napis. Chyba tak. Siedem pięćdziesiąt albo jakoś tak. Kupowało się to zwyczajnie w kiosku. Potem kilka kropel przed wyjściem w świat. Wszyscy tak robili. W przedpokoju, ukradkiem, niepewnie.

Całe miasto pogan, cały kraj barbarii. Jedni w lęku przed drugimi, że się wyda. W strachu, że wyjdzie ta odwieczna słoma z butów. Udawanie. Gra. Przebieranki. Miała palto z kołnierzem z jakiegoś czarnego futerka. Było bardzo miękkie w dotyku i pachniało tym białym bzem. Było prawdziwe, bo pod miękkością włosa dało się wyczuć sztywną, byle jak wygarbowaną skórę.

Na starych zdjęciach widzę ją w czymś takim. Uśmiecha się do obiektywu. Kartoniki mają maleńki format, jakieś pięć na siedem, i ozdobnie ząbkowane krawędzie. Stoimy na tle drewnianego domu i musi być późna jesień, bo na drzewach nie ma liści, ale nigdzie nie widać śniegu. Dzień jest pochmurny. Może po prostu Wszystkich Świętych i przyjechaliśmy tam, gdzie leżą zmarli. W mieście nie mamy jeszcze nikogo i nie ma dokąd pójść, więc co roku wracamy na odludny, piaszczysty cmentarz. Patrzę na fotografię i widzę ziąb tamtych lat. Bez samochodów, z lodowatymi autobusami, z wyczekiwaniem na wygwizdowach. Ale jej nie jest zimno. Patrzy w obiektyw i uśmiecha się nieśmiało. Na głowie ma chustkę.

Nagrobne lampki były wtedy z grubego szkła. Zielone, czerwone, białe. Po wszystkim można ich było używać jako szklanek, ale nie sądzę, by ktoś tak robił. Chyba że grabarze. Wychodzi na werandę i pyta, czy chcę zupy. Nie, mówię, jest rano, wystarczy kawa. Ale zjedz coś, mówi. Odpowiadam, że tak, ale nie teraz. Musisz coś jeść, mówi. Wtedy mówię jej, że ludzie już nie są tacy głodni jak kiedyś. Puszcza to mimo uszu i mówi: odgrzeję ci. Wzdycham: jak chcesz, ale wystygnie. Drepcze do swoich garnczków na gazowej kuchence.

Kto wie, może tęskni do czasów, gdy ludzie zasiadali za stołem, by się najeść. O jednej porze i przy jednym stole. Latem w letniej kuchni unosił się rój much. Stół stał przy jedynym oknie. Dla mnie to były wakacje, ale reszta przychodziła naprawdę głodna. Jedli po cichu, bez gadaniny, która była przywilejem sytych i miała nadawać tej zwierzęcej czynności pozór czegoś wyższego. Wśród much i bez słowa. Byłem na wakacjach, ale podejrzewałem, że tak właśnie wygląda życie.

Pod koniec lata wracałem do domu i w chłodnym pokoju, przy okrągłym stole wydawało mi się, że wszyscy coś udajemy. Tylko cisza była podobna. Teraz też. Gdy się budzę, słyszę radio w jej pokoju. Nic więcej. Gdzieś w oddali przejeżdża pociąg. Tak będzie przez wiele godzin. W chłodnym cichym domu, który kiedyś stał na odludziu. Zaraz za furtką zaczynały się zagajniki, zajęcze wygony. Wśród zarośli stała czarna, przejrzysta woda.

Wychodziłem rano i wędrowałem przed siebie. Była jesień. Pachniało chłodem, mgłą i wilgocią. Nie było tych wszystkich domów. Miasto jeszcze nie podpełzło. Wracałem przemoczony i musiałem się przebrać przed pójściem do szkoły. Nasłuchuję radia przez ścianę i pociągów. Teraz jeżdżą szybko i jest ich wielekroć więcej. Miasto pełznie ze wszystkich stron. W domu jest cicho i chłodno jak kiedyś, ale z oddali nadciąga już zgiełk. Ona też go nasłuchuje. Przez mury, przez resztki zagajników, przez powietrze.

Szuka tych dawnych, pojedynczych dźwięków, które przechowała w pamięci. Wtedy każdy z nich oznaczał jakąś znaną rzecz. Te dzisiejsze nie znaczą już nic. Dlatego tuż po przebudzeniu włącza swoje radia. Jedno ma przy łóżku, drugie w kuchni. Radio Maryja, Radio Józef, Radio Wszyscy Święci. Wstaje i drepcze między swoimi rozgłośniami. To lepsze od nienazywalnego zgiełku świata. Słucha też cywilnych stacji. Przyjeżdżam i mówi mi, gdzie tam co było o mnie.

Czasami wydaje mi się, że słucha wszystkich programów. Opowiada mi, co powiedziała lewica, a co prawica. Nie chcę o tym rozmawiać i ma zawiedzioną minę. Mówię: mamo, proszę. Ale ona ma dobre serce i wpuszcza tych mentalnych szemrańców do domu. Cygana by nie wpuściła, Żółtego też nie, ale ich wpuszcza. Dlatego ilekroć zaczyna, mówię: mamo, proszę. Chcę, żeby mówiła o tym, co było. Z teraźniejszością poradzę sobie sam.

Przyjeżdżam i nasłuchuję ciszy w tym domu, który kiedyś stał na odludziu. Budzę się rano w chłodnym pokoju i myślę o tym, jak się tutaj znaleźliśmy. Ona, on, ja, one. Przyjeżdżam i sieję niepokój w ich życiu. Przesiadam się. Odpoczywam w połowie drogi. Odsypiam. Zostawiam auto i jadę na lotnisko, żeby polecieć w jakieś pizdu, o którym ona nie ma nawet pojęcia.

Do końca chce mojego szczęścia, żeby mi było dobrze i żebym był taki jak inni. Synku, chciałabym, żebyś na zachód jeździł, mówi. Mama - jak ja mam na zachód jeździć? Z tej nadbużańskiej równiny? Z tych piasków, w które waliły pioruny? Z tych wądołów ze stojącą zielonkawą wodą? Mamo, dokąd ty mnie wysyłasz? Zdrajcę ze mnie chcesz uczynić? Podrzutka jakiegoś? Przecież jesteś mądra, a mówisz jak te wszystkie psiuty z gazet, z telewizora: on nie lubi zachodu, on jest antyzachodni, ten śmierdziel jeden i jeszcze dzikusa udaje, żeby go tam chcieli słuchać. Naszą młodą liberalną demokracją gardzi i chce tutaj brudu i Tatarii jakiejś, lekceważy nasze zdobycze społeczne, intelektualne, nasz wysiłek cywilizacyjny oraz postmodernistyczne projekty, bo tylko syf mu w głowie, rozpad, żeby mu starymi oponami palili i żeby bydło srało, gdzie popadnie, i nic go nie obchodzi wyzwolenie wyklętych mniejszości, ponieważ jest zwykłą świnią, która tarza się w nieczystościach przeszłości i ryje w brudzie zacofania. I jeszcze pieniądze za to bierze.

Mamo, jesteś mądrą kobietą i pozwól swojemu synowi podróżować tam, gdzie go prowadzą instynkt i serce. Jego świat nie ma stron. Pamiętasz, gdy miałem sześć lat, wychodziłem z domu i szedłem przed siebie, błąkałem się po mokradłach, wracałem zabłocony i szczęśliwy. Zostaw psiutom z gazet strony świata. One muszą żyć w tyranii kierunków. W lęku przed wschodem i w pożądaniu, kompletnie zresztą jednostronnym, zachodu. Mamo, one wiedzą tylko tyle, ile gdzieś przeczytały. Przyjeżdżam niezbyt często, a ty mi z jakimś zachodem. Sama najdalej na zachód byłaś w miejscowości Płoty na Pomorzu Zachodnim, ponieważ siedziałem tam w więzieniu. I nie masz dość tego całego zachodu? Sama szeptałaś na widzeniu, że wszyscy strażnicy wyglądają jak gestapowcy.

Wiedziałaś, co mówisz. Ale pragnę ci przypomnieć, że gestapo przyszło do nas z zachodu i chciało zastrzelić twoją mamę, a moją babkę, stawiając ją pod drewnianą ścianą chałupy. Tylko się łaskawie rozmyśliło i z jakichś nieodgadnionych powodów schowało swojego P38 z powrotem do kabury. Ze wschodu natomiast przyszło, to znaczy przypłynęło Bugiem ruskie żołnierstwo w pasiastych podkoszulkach i handlowało z twoim ojcem, a moim dziadkiem, cukrem i samogonem, rabując przy okazji kury.

Tak sobie rozmawiamy, gdy wpadam kolejny raz w drodze, w przesiadce, przykucam w przelocie i patrzę na to jej dreptanie przy kuchni z garnczkami i patelenkami, w których pichci od wieków to samo, i wystarczy, że posmakuję kęs i już cofam się o dziesięciolecia, zapadam w pamięć, wracam do początków, wracam na wschód, chociaż nigdy go nie opuszczałem, ponieważ tylko głupcom może się wydawać, że prawdziwe życie jest gdzie indziej. A prawdziwe życie zawsze jest tu, w samym środku. Czasami próbujemy się oddalać, próbujemy się oderwać, uciec, ale to zawsze jest sprężysta spirala, dlatego wracamy jak odpustowa piłka na gumce. Chyba że wyrwiemy sobie kawał żywego mięsa i staniemy się martwi z upływu krwi, bo to nigdy nie zaschnie.

W końcu macha ręką i mówi zrezygnowana: a kto by tam za tobą nadążył. Ma rację. Sam nie nadążam, a co dopiero ona z tym swoim szu-szu, z tym włóż kapcie, bo mogę zmarznąć jak czterdzieści lat temu, i tym zjedz coś, bo wciąż rosnę.

A to przecież ja chcę ją udziecinnić, chcę, by mi opowiadała o tym wszystkim, co zapamiętała z najdalszych lat. O niemieckich trupach w choinie, o tym, że dziadkowi właściwie spodobał się komunizm, tylko czujność babki Julii ustrzegła go przed wstąpieniem do partii. I wciąż o tym, że wolność przypłynęła łodziami, barkami i kanonierkami ze wschodu. A każdym razie sytuacja, gdy nikt do babki Julii nie celował bez powodu z P38, czy co tam to gestapo miało na wyposażeniu. A w każdym razie sytuacja, gdy przestano odczuwać pogardę zachodu i samemu można było nieco popogardzać wschodem. Tymi, co łapali te kury i gotowali z pierzem. Może nie była to prawdziwa wolność, ale przecież nikt tutaj nie był przygotowany do prawdziwej wolności. Bo co by z nią w ogóle zrobił.

Co w ogóle można zrobić z wolnością, żyjąc między wschodem a zachodem. Nic nie można zrobić przecież. Pomiędzy strachem i pogardą. I lubię, jak mi ona o tym mówi. O tym, jak Niemcy chcieli zastrzelić jej brata, bo nie zszedł z drogi przed nadjeżdżającym motocyklem. Ponieważ był głuchoniemy. Ale znowu nie zastrzeli, bo ktoś się znalazł, zasłonił i wybronił kalekę.

Lubię, jak opowiada o swoim bracie, który wycinał z papieru konie i biegał z nimi piaszczystym gościńcem, a konie były piękne, prawie żywe i miały rozwiane grzywy. Chcę, żeby o tym mi mówiła. Jak raz przychodziła śmierć, a raz wolność poprzebierane za Niemców i Ruskich. Nad zieloną rzekę toczącą swoje wody ze wschodu. A nie, żebym tłukł się na zachód. Tak.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2011