Racja bez ratio

Adiunkt na polskiej uczelni nie tylko nie jest członkiem klasy średniej, ale próbuje nie należeć do warstw plebejskich: zarabia poniżej średniej krajowej!

14.01.2013

Czyta się kilka minut

W noworocznym numerze „TP” ukazała się polemika Michała Bilewicza z prof. Ireneuszem Krzemińskim, broniącym prawa naukowców do pracy na kilku uczelniach. W zgrabnym chwycie retorycznym Bilewicz zwrócił się bezpośrednio do czytelników, podkreślając, że jako płatnicy podatków są niejako pracodawcami osób, o których mowa. Ale zapomniał dodać, że również pracownicy naukowo-dydaktyczni płacą podatki, a więc generują swój fundusz płac. Pomijając to drobne przeoczenie, należy jednak zadać pytanie, dlaczego badacze pracują na kilku uczelniach i czy rzeczywiście nie powinni tego robić.

Autor tekstu „Nauki aspołeczne” zakłada jako rzecz zrozumiałą samą przez się, że relacje między pracownikiem naukowym a pracodawcą oraz między samymi uczelniami są podobne do tych, jakie panują w korporacjach i między nimi. Stąd właśnie uniwersytety, akademie, szkoły wyższe to dla niego „rynek usług akademickich”, wiedza to „produkt”, a kształcenie to „sprzedawanie”. Zdaniem Bilewicza prowadzenie przez jednego wykładowcę podobnych wykładów to „podwójna sprzedaż tego samego produktu”. Sprawę komplikuje kwestia prawa autorskiego – konspekty i treści wykładów stanowią bowiem własność macierzystej jednostki badacza.

KONFLIKT INTERESÓW

Bilewicz zakłada, że pracownik badawczy na obu (bądź wszystkich) uczelniach prowadzi ten sam wykład. Nie musi to być, i zwykle nie jest, prawdą. Naukowiec jest proszony o prowadzenie wykładu ze swojego obszaru badawczego i swojego pola kompetencji – nie oznacza to żadną miarą „identyczności” podawanych treści. Zresztą, utalentowany dydaktyk nie prowadzi zajęć „identycznych” nawet w ramach jednej uczelni, ale żywo reaguje na to, co studentów frasuje. Każda grupa – rzecz chyba jasna dla psychologa społecznego – ma swoją dynamikę.

Celem wykładowców jest zapoznanie studentów z najnowszym stanem badań i wiedzy, poddanie tych ustaleń pod dyskusję, ewentualnie postawienie nowych tez do dalszych weryfikacji (w moim odczuciu istotą wspólnego wysiłku studentów i mojego jest poszukiwanie pewności przez zanurzenie się w wątpieniu, ale to już inna historia). Zatem wykładowca zwykle nie jest „twórcą” w takim sensie, w jakim jest nim pisarz, malarz czy wynalazca... Po prostu systematyzuje i przekazuje wiedzę dostępną ogółowi. Wątpliwe jest zatem i to, że pracownik taki, łamiąc zasadę konkurencyjności, „obniża szanse macierzystej uczelni na rynku usług akademickich”. Sądzę, że dobry, kompetentny i zaangażowany wykładowca podnosi szanse każdej uczelni, a pracownik leniwy, niedouczony i pozbawiony talentu dydaktycznego je obniża. Tout court.

Zatem także pojęcie „konfliktu interesów” nie mieści się w słowniku osób, które myślą o uprawianiu nauki jako poszukiwaniu Prawdy. Że jednak jest to podejście dojmująco popularne, dane mi było usłyszeć kilka miesięcy temu, gdy na naukowej konferencji zablokowana została promocja wznawianego czasopisma naukowego dlatego właśnie, że było ono dla innego „konkurencją”! Dlaczego – można zapytać – „konkurencją”, a nie „partnerem w poszukiwaniu prawdy, rozważaniu racji, odważnym wnioskowaniu i w społecznej pracy nad formowaniem pokolenia wstępującego”?

MICHALE, BÓJ SIĘ BOGA!

Gdy Bilewicz pisze, że „szansa na polski Cambridge, Heidelberg czy Ann Arbor jest zaprzepaszczona”, ma się ochotę wykrzyknąć: „Eureka!”. Gdy jednak postuluje jednoetatowość, bo w czasie swoich pobytów w USA i w Niemczech „nie spotkał nikogo, kto by łączył pracę na państwowym uniwersytecie z wykładami u konkurencji albo etatem w branży badań komercyjnych”, należy spytać, co pozwala mu tak beztrosko ekstrapolować wnioski z najbardziej zamożnych i kulturowowzorczych obszarów na postkomunistyczny kraj, mozolnie wypracowujący jako takie bezpieczeństwo finansowe. Czyżby autor uwierzył w retorykę „zielonej wyspy”? Wskazywać może na to kolejna część artykułu, w której konstatuje on – raz jeszcze fetyszyzując amerykańskie wzorce – iż „dla amerykańskiego profesora jest oczywiste, że konsumpcją nie dorówna finansiście z Wall Street ani nawet politykowi. Jest częścią klasy średniej, ale nie wyższej”.

Michale! Bój się Boga! Ze swymi zarobkami adiunkt na polskiej uczelni nie jest członkiem klasy średniej i próbuje nie należeć do warstw plebejskich! Zarabia poniżej średniej krajowej! Nie równa się z menedżerami z Wall Street, ale z hydraulikiem, od którego zarabia zwykle mniej, nadto zaczyna zarabiać później, dłużej się bowiem kształci... Wedle podsłuchanej ostatnio rozmowy zarabiam dokładnie tyle, ile wykwalifikowany cukiernik w Podkarpackiem – z tym że koszt przedszkola mojego syna w Warszawie pochłania 28 proc. mojej pensji, dokładnie tyle, ile czynsz za mieszkanie. Edukacja córki również nie chce się stać darmową. Inny drobny przykład: roczny zakup „TP” pochłania 3 proc. mojej miesięcznej pensji.

Być może, gdybym zrobiła imponującą karierę akademicką, mogłabym dodatkowo korzystać z grantów badawczych. Problem w tym, że granty uzyskują zwykle naukowcy poruszający się w dominującym modelu badawczym i zajmujący się tymi zagadnieniami, które się akurat – jak by to ujął Bilewicz – „sprzedają”. Nauka też ma swoje mody. Nie wszystkim one odpowiadają. Wedle opinii licznej, choć mało przebojowej mniejszości, dominujący paradygmat badawczy i sposób publikowania jest korporacyjnym, reprodukcyjnym, prymitywnym i społecznie kontrproduktywnym działaniem, zapoznającym ducha wiedzy.

Zresztą te same ośrodki badawcze, w które zapatrzony jest Bilewicz, rewidują swoje stanowisko w sprawie tzw. Listy Filadelfijskiej i dostrzegać zaczynają patologie, które ona generuje. Nie ma grantów na platońskie „drugie żeglowanie”.

PRAWO DO GODNOŚCI

Bilewicz uważa, że tylko zatrudnienie na jednym etacie pozwala „tworzyć dorobek uznany międzynarodowo”, a osoby pracujące na dwóch etatach to co najwyżej „gwiazdy lokalnej sceny naukowej”. Życząc autorowi, aby jego gwiazda nigdy nie zbladła i aby dane mu było rozsławić imię Polski, a przede wszystkim własne na wszystkich znaczących uniwersytetach zachodnich, zaznaczę tylko, że nie wszyscy marzą o karierach międzynarodowych, ani też społeczeństwo nie ma prawa wymagać od badaczy, że takie zrobią. Podobnie jak ja nie mam prawa wymagać od wzmiankowanego cukiernika, by zabłysnął w amerykańskim show kulinarnym.

Po drugie, publikacje „gwiazd lokalnych” też odznaczają się odwagą, precyzją i odpowiedzialnością za słowo. Być może Bilewicz nie traci czasu na tak nieznaczącą lekturę, zajęty „poważną naukową rywalizacją”. I tu kolejna niespodzianka: nie wszyscy chcą rywalizować. Niektórzy wolą wiedzieć, co jest racją, a nie, kto ją ma...

„Nauki aspołeczne” wieńczy stwierdzenie: „podwyżki pensji powinny pojawić się dopiero wtedy, gdy naukowcy zrezygnują z chałtur. (...) Tylko wtedy mamy prawo żądać godziwego wynagrodzenia. Wlewanie do dziurawego dzbana nie ma sensu – może co najwyżej zwiększyć frustrację podatników”. Trudno skomentować taki melanż arogancji i ignorancji, ale odpowiadam: każdy człowiek ma prawo do godziwego wynagrodzenia od chwili podjęcia pracy, a nie po tym dopiero, jak spełni szereg warunków. Godne wynagrodzenie jest prerekwizytem zaangażowania zawodowego, a nie odwrotnie. Tylko jeśli możemy komuś zaoferować godne warunki płacy – godne, czyli odpowiadające jego rzeczywistym kwalifikacjom oraz umożliwiające utrzymanie się – możemy w ogóle zatrudniać. To podstawowa zasada wszelkiej etyki pracy.

Nadto, gdy pensja adiunkta niemal nie umożliwia związania „końca z końcem”, pojawia się pytanie, jak miałby wyglądać czas oczekiwania pomiędzy zawieszeniem pracy na innych uczelniach a mgłą owianymi podwyżkami. Oczywiście, luksusowe wakacje można odłożyć, ale już żołądki i bieżące rachunki czekać nie będą.

Bilewicz nie wspomina też o tym, że praca naukowo-dydaktyczna zakłada stałe kształcenie, które w niewielkim zakresie jest finansowane przez pracodawcę. Tylko nieliczne uczelnie zapewniają konsultację językową czy translacyjną pracownikom przygotowującym artykuły zagraniczne. Koszt takiej usługi może przekraczać nawet 50 proc. miesięcznej pensji, a od liczby publikowanych artykułów zależy być albo nie być adiunkta. Oczywiście problem ten w mniejszym stopniu dotyczy badaczy publikujących artykuły empiryczne, których konstrukcja – nie tylko językowa – jest względnie prosta, ale już prowadzenie subtelnych wywodów teoretycznych wymaga biegłości, jaką nieliczni uzyskują nawet we własnym języku.

W sumie: wynagrodzenie adiunktów w nawet dowolnym skojarzeniu nie konotuje słowa „godność”. Między poziomem wykształcenia młodego naukowca, wysiłkiem włożonym w jego zdobycie i kosztami, jakie w związku z tym ponosił i ponosi, a jego wynagrodzeniem zionie przepaść. 


Dr JUSTYNA MELONOWSKA jest psychologiem i filozofem. Absolwentka Wydziału Psychologii UW i Szkoły Nauk Społecznych Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, adiunkt w Instytucie Psychologii Stosowanej Akademii Pedagogiki Specjalnej w Warszawie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2013