Cyniczni na starcie

Co skłoniło młodych humanistów do urządzenia nauce żałobnego marszu?

19.07.2015

Czyta się kilka minut

„Czarna procesja nauki” pod bramą główną Uniwersytetu Warszawskiego, 10 czerwca 2015 r. / Fot. Rafał Guz / PAP
„Czarna procesja nauki” pod bramą główną Uniwersytetu Warszawskiego, 10 czerwca 2015 r. / Fot. Rafał Guz / PAP

Zebrało się ich dwustu, może więcej. Ubrani w żałobne barwy, punktualnie o 12.30 ruszyli spod bramy Uniwersytetu Warszawskiego. Nieśli transparenty: „Naukowcy to nie stachanowcy”, „Chcemy stanowić o sobie”, „Studentów chcemy kształcić, nie produkować”. Pod Kancelarią Premiera złożyli czarną flagę i apel do Ewy Kopacz: „Żądamy natychmiastowego wdrożenia pakietu antykryzysowego dla polskiej uczelni”.

„Czarną procesję polskiej nauki”, w której przeszli studenci, doktoranci i młodzi pracownicy nauki, zorganizował Komitet Kryzysowy Humanistyki Polskiej (KKHP). – Chcielibyśmy, aby polski rząd wreszcie zdał sobie sprawę z powagi sytuacji – mówiła reprezentująca go Monika Helak, doktorantka z UW.

Czarna dziura

Aleksander Temkin jest doktorantem w Instytucie Filozofii UW. Drobny, ze skupionym spojrzeniem ukrytym za grubymi szkłami. Przyznaje, że całym zamieszaniem jest już trochę zmęczony. – Utrzymuję się ze stypendium doktoranckiego. Mam żonę, która również studiuje filozofię. Pracuję w nie lepszych warunkach niż większość ludzi, którzy protestowali w Warszawie. „Czarna procesja” to była metafora. Nawiązywaliśmy do wydarzeń z 1789 r., kiedy to mieszkańcy miast królewskich przeszli ulicami Warszawy, domagając się od króla przywrócenia praw stanu mieszczańskiego. Nasza procesja była udana, i – co najważniejsze – przebiła się do opinii publicznej.

Marsz był elementem trzydniowego ogólnopolskiego protestu naukowców, który polegał m.in. na wywieszeniu przez niektóre wydziały czarnych flag. – Nasz przekaz był jednoznaczny – zapala się Temkin. – To nie był jakiś „sygnał ostrzegawczy”, to było pokazanie całkowitej delegitymizacji polityki rządu wobec szkolnictwa wyższego.

W swoim manifeście KKHP kreśli ponury obraz polskiej nauki: pogrążonej w biurokracji, dyskryminującej słabszych, zmuszającej naukowców – a zwłaszcza humanistów – do niezdrowej konkurencji i rywalizacji o cenne granty. KKHP proponuje trzy podstawowe rozwiązania. Po pierwsze, „stworzenie systemu bodźców finansowych, które zwiążą finansowanie jednostek z oceną prowadzonych w nich badań”. Po drugie, „zachowanie potencjału dydaktycznego i naukowego instytutów”. Po trzecie, „wprowadzenie wielomodelowego systemu oceniania lub parametryzacji”. – Jeśli system się nie zmieni, jeszcze bardziej wzrośnie poziom wykluczenia społecznego, zwłaszcza na prowincji, całe połacie kraju będą intelektualną i społeczną czarną dziurą – wylicza Aleksander Temkin. – Polska będzie krajem montowni i call centers.

Biedauniwersytety

Dyskusja o kondycji polskiej nauki, a zwłaszcza nauk humanistycznych i społecznych, toczy się nie od dziś. Donośnym głosem w debacie stał się artykuł Mai Chodzież (to pseudonim) w Magazynie Świątecznym „Gazety Wyborczej”, w którym autorka opisywała rok z życia świeżo upieczonej „doktorki” po „Ważnym Uniwersytecie”. Dwanaście miesięcy po obronie było dla niej czasem bezskutecznego szukania pracy, nieudanych prób uzyskania pieniędzy na projekty naukowe, ale przede wszystkim – pasmem upokorzeń. Młoda „doktorka” utrzymuje się z głodowego wynagrodzenia w dorywczych pracach, a kiedy spotyka się z ciągłymi odmowami ze strony Alma Mater – wymiotuje ze stresu.

Andrzej Leder, filozof z Polskiej Akademii Nauk, przekonywał, że dziś naukowiec musi przede wszystkim gonić za publikacjami, projektami i punktami, marnując czas, który – jak kiedyś Immanuel Kant, przez lata niepublikujący nawet artykułu, a będący pracownikiem akademii – powinien poświęcić na rozmyślania i badania. Dziś model kantowski byłby niemożliwy, bo humanista musi swoją wiedzę „usprawiedliwiać”, dowodzić jej użyteczności. Właśnie taka „kultura nieufności”, zdaniem Ledera, jest przyczyną kryzysu nauki.

Jednym z symptomów kryzysu jest upadek etosu nauczyciela akademickiego. – To straszny zawód, którego nikomu nie polecam – mówi Aleksander Temkin. – Dusimy się na uniwersytecie. Nasi najzdolniejsi przyjaciele nie mają tu czego szukać, rezygnują i wyjeżdżają za granicę. Moje pokolenie jeszcze przez wiele lat nie będzie miało szans na zatrudnienie. Zresztą nie tylko moje. Według różnych wyliczeń z powodu stanu finansowego uczelni przez następne osiem lat nie będą tworzone nowe etaty. Będziemy mieli biedauniwersytety.

Niżej od sprzątaczki

Monika Helak, studentka czwartego roku socjologii Międzywydziałowych Studiów Humanistycznych na UW, szła w jednym z pierwszych szeregów „czarnej procesji”. – Problem ze statusem młodego naukowca polega na tym, że nie zapewnia on obecnie właściwie żadnych gratyfikacji – mówi. – Przyjmowanie wielu kandydatów na studia doktoranckie opłaca się uniwersytetom, bo doktorant daje dużo wyższą dotację z budżetu niż np. student na licencjacie. To dlatego prestiż doktoranta spada. Niektóre wydziały z założenia nie wypłacają stypendiów, doktorant musi się utrzymywać z innej pracy niż naukowa, a w swoim zakładzie jest wykorzystywany jako darmowa siła robocza. Możliwość napisania rozprawy doktorskiej staje się więc przywilejem dla tych, którzy mogą sobie pozwolić na wieloletnią pracę za darmo. Tracimy w ten sposób wiele utalentowanych osób, które wolą wyjechać za granicę niż uprawiać naukę w Polsce. Sama myślałam o karierze naukowej, ale ciągle nie jestem na to zdecydowana. Wielu moich znajomych podziela te wątpliwości i z dużym żalem, ale jednak rezygnuje.

Problemem dla młodych mogą być nawet drobne, ale dające się we znaki luki w przepisach. Katarzyna Suwada, doktor socjologii po Polskiej Akademii Nauk, odpadła w ostatnim etapie konkursu na staż „Fuga”, finansowany przez Narodowe Centrum Nauki. Program umożliwia podjęcie stażu po obronie pracy doktorskiej, ale wyłącznie w jednostce mieszczącej się w innym województwie niż macierzysta uczelnia kandydata. A Katarzyna studiowała równocześnie w Warszawie i Krakowie, więc największe ośrodki akademickie w Polsce są dla niej zamknięte. Doktorat obroniła w marcu. Może i nie powinna się martwić, że od tamtego czasu szuka pracy na uczelni, w końcu to „na razie” kilka miesięcy. Ale i tak trudno jej powstrzymać myśl: „co dalej?”. – Jeśli przez rok, dwa nie zostanę zatrudniona, wypadnę z systemu. Tak naprawdę już teraz jestem poza nim. Publikuję artykuły i jeżdżę na konferencje z afiliacją mojej uczelni, ale w sensie formalnym nie jestem z nią związana – tłumaczy. I chociaż całe życie marzyła o pracy na uniwersytecie, na razie zaczepiła się w Głównym Urzędzie Statystycznym. Jest urzędniczką państwową. – Jak wielu moich przyjaciół po doktoracie liczę się z wyjazdem za granicę – dodaje.

Doktorzy i doktoranci spoza Warszawy zastrzegają anonimowość w obawie przed konsekwencjami. Boją się utraty zatrudnienia, bo żaden nie pracuje na etacie. Doktor filozofii, zatrudniony na umowie czasowej w uniwersytecie na północy kraju, opowiada: – Szedłem w procesji, bo czuję się zawiedziony. Moja mama, pielęgniarka tuż przed emeryturą, opowiada sąsiadkom, że „wykładam”, „robię kolokwia i egzaminy”, „wpisuję zaliczenia”. Sąsiadkom szczęki opadają, bo nie mogą sobie wyobrazić, jak można wyjechać z małego miasteczka i „zrobić karierę na uniwersytecie”. Teraz, kiedy to mówię, to śmiać mi się chce. O jaką karierę chodzi? Ludzie nie wiedzą, że czuję się gorszy od studenta na licencjacie. Dostaję nieco więcej niż pensję minimalną, mam podstawowe ubezpieczenie zdrowotne i emerytalne. Powinienem uważać się za szczęściarza, ale nim nie jestem. Inaczej to sobie wyobrażałem po pięciu latach nauki, zdawania egzaminów z najtrudniejszymi profesorami, czterech latach pisania 400 stron pracy doktorskiej, bycia na każde zawołanie i łapania się dorywczych zajęć. Po prostu chciałbym zarabiać więcej i być w miarę pewnym, że od następnego października będę miał za co żyć.

Doktorantka filologii polskiej na dużym uniwersytecie: – Na pierwszych zajęciach usłyszeliśmy: „W hierarchii jesteście niżej niż pani od sprzątania”. Pani profesor mówiła to z uśmiechem, jako anegdotę, którą powtarzała pewnie wszystkim rocznikom. Zaraz dodała: „Przecież nikt was do doktoratu nie zmusza”.

Naukowy Dubaj

– Przeraża nas wizja Polski z dwoma, trzema ośrodkami akademickimi. A do takiej sytuacji niedługo może dojść – mówi Aleksander Temkin. – W jaki sposób faworyzuje się większe uczelnie? Choćby poprzez uzależnienie dofinansowania z budżetu od liczby studentów. Toruń, Szczecin, Białystok mogą stawać na głowie, ale i tak pod tym względem Warszawy nie wyprzedzą. Ponadto, jeśli spojrzymy na mapę projektów grantowych finansowanych z Narodowego Centrum Nauki, to zobaczymy, że 80 proc. pochodzi z Warszawy, Krakowa i Poznania.

Organizatorzy „czarnej procesji” twierdzą, że w Polsce dąży się do modelu finansowania mniejszych, regionalnych uczelni przez samorządy. A to – wskazują – oznacza dla nich zapaść, bo samorządy w większości i tak są już zadłużone. – Obawiamy się, że ostatecznym celem centralizacji nauki jest doprowadzenie do sytuacji, w której konieczna będzie prywatyzacja niektórych uczelni. Podczas różnych spotkań rozważa się tę możliwość otwarcie. Oficjalnie nazywa się to „konsolidacją uniwersytetów z udziałem podmiotów prywatnych” – mówi Temkin. Rzeczywiście, pomysł prywatyzacji padł na jednym z posiedzeń Rady Głównej Nauki i Szkolnictwa Wyższego, organu przedstawicielskiego środowiska akademickiego i instytucji opiniodawczej, m.in. dla rządu.

Aleksander Temkin wskazuje także na wadliwość systemu grantowego. – Nie jesteśmy całkowitymi przeciwnikami grantów, ale nie mogą one być podstawą finansowania nauki – twierdzi. – Rząd wyznaje kult konkurencji, również w nauce. Panuje przekonanie, że to lek na wszystko, więc odpowiedni jest system, w którym wygrywają najlepsi. Ale jeśli o poziomie naukowca ma świadczyć umiejętność pozyskiwania pieniędzy, to jest to smutny absurd. W efekcie uniwersytet staje się szkołą konformizmu. To jak z kluczem kategoryzacyjnym na maturze z polskiego: studenci muszą dopasować swój projekt do oficjalnego wniosku grantowego tak samo, jak maturzyści swoje odpowiedzi do standardu wyznaczonego przez komisję.

Organizatorom „czarnej procesji” nie podoba się sytuacja, w której młodzi humaniści zmuszeni są publikować po angielsku. – Artykuły w zagranicznych czasopismach są wyżej punktowane, a to się przekłada na ewentualny grant – mówi Aleksander Temkin. – W takiej sytuacji dużo łatwiej mają ścisłowcy, bo nie pracują w zawiłościach języka jak humaniści. Tak powstaje „naukowy Dubaj”: naukowcy produkują artykuły na obcy „rynek”. A czym się stanie język, w którym nie będzie się rozwijała myśl humanistyczna? Taki język będzie się degradował, a z nim – cała narodowa kultura.

Uniwersytet podzielony

Nie wszyscy są tego zdania: środowisko akademickie jest podzielone także w ocenie obecnego stanu szkolnictwa. Aleksander Temkin przyznaje, że organizatorzy „czarnej procesji” narobili sobie wielu wrogów. Tuż przed ich protestem dr Michał Bilewicz, psycholog z UW i starszy kolega Temkina, opublikował artykuł „Dlaczego nie pójdę w czarnej procesji?”. Jego zdaniem teza o nierównościach między dużymi i małymi ośrodkami akademickimi jest nieprawdziwa. – Małe ośrodki stawiające na budowanie silnego potencjału naukowego mają się całkiem dobrze – mówi „Tygodnikowi”. – Np. socjologia na UMK w Toruniu czy psychologia na SWPS we Wrocławiu uzyskały wysoką kategorię A+ w parametryzacji, a więc także potężne środki finansowe. Wiele wydziałów na UW czy UJ nie ma kategorii A+. Ucierpią tylko najsłabsze ośrodki, które stawiały na dydaktykę i całą kadrę zbudowały na profesorach dojeżdżających na zajęcia na dzień lub dwa z dużych uczelni. Na szczęście patologia wieloetatowych profesorów została już ograniczona.

Bilewicz nie zgadza się również z krytyką systemu grantowego. – Oceny dokonywane przez NCN są jakościowe, oparte na analizie dorobku, robione zwykle przez zagranicznych recenzentów. Rozumiem, że niektórzy woleliby nie poddawać swojego dorobku jakiejkolwiek ocenie. W proteście Komitetu Kryzysowego Humanistyki widzę raczej nieufność wobec nauki jako takiej. Tylko tak można wyjaśnić lęk przed oceną projektów badawczych czy dorobku – twierdzi.

Bilewicz, sygnatariusz manifestu „Obywatele Nauki”, przyznaje jednak, że w szkolnictwie wyższym trzeba wiele zmienić. – Nadal wielu pracowników naukowych jest zatrudnionych na umowach śmieciowych – mówi. – Powinniśmy od tego odejść. Można kogoś zatrudnić na próbny, dwuletni kontrakt (ale z umową o pracę), a potem na umowę na czas nieokreślony. To wymaga jednak porządnych konkursów. A te są niemal zawsze ustawione pod konkretną osobę. Porządnie pracujący naukowcy powinni mieć stabilne warunki zatrudnienia.

A co o postulatach KKHP sądzi ministerstwo nauki? Resort zgadza się, że nauka i szkolnictwo są „kluczowe w polityce państwa polskiego”, a „inwestycja w ten obszar to inwestycja w przyszłość”. Wyjaśnia, że wiele zostało już w tym obszarze zmienione, m.in. o 6 proc. podniesiono nakłady na szkolnictwo, ruszyły też prace nad poprawą warunków rekrutacji pracowników naukowych.

Starzy-młodzi

Doktor filozofii: – Moja przyszłość jest niepewna. Nie wiem, czy kiedy skończę przedmiot, a studentów będzie znów za mało, nie stanę się zbędny. Czasami zamienię słowo ze studentami. To ludzie z innego, lepszego świata. Imponują mi. Mają po 20 lat i wiedzą, że jak nie poproszą mnie o skrócenie zajęć, to spóźnią się do pracy, w której zarobią więcej ode mnie. Zastanawiam się, jak to robią, że są tacy zaradni? Co prawda na zajęciach przysypiają i robią referaty z Wiki- pedii, ale na ich poziom przestałem zwracać uwagę. Co im po poziomie, skoro na swoim dorabianiu wychodzą lepiej niż ja na dłubaniu w książkach?

Doktorantka filologii polskiej: – Od promotora od razu usłyszałam: „Ale wie pani, że w nauce nie ma pracy?”. No wiem. Wszyscy to wiemy. Cwaniacy, przebiegli, na konferencjach mówimy tylko o tym, gdzie nałapać punktów, z kim rozmawiać, żeby taka rozmowa zaprocentowała w przyszłości. Uczymy się papierologii. Jak napisać wniosek, żeby został przyjęty. Jesteśmy cyniczni już na starcie. Starzy-młodzi. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, z „Tygodnikiem” związany od 2011 r. Autor książki reporterskiej „Ludzie i gady” (Wyd. Czerwone i Czarne, 2017) o życiu w polskich więzieniach i zbioru opowieści biograficznych „Himalaistki” (Wyd. Znak, 2017) o wspinających się Polkach.

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2015