Puzzle ludzkiego losu

Samuel Maoz, reżyser filmu „Fokstrot”: Dbam o swojego widza. Wiem, że przyszedł do kina zobaczyć film, a nie mój proces oczyszczania się z kolejnej traumy.

04.09.2018

Czyta się kilka minut

Samuel Maoz ze Srebrnym Lwem – Wielką Nagrodą Jury za film „Fokstrot” podczas 74. Festiwalu Filmowego w Wenecji. 9.09.2017 r. / FOT. Xinhua / eyevine/EAST NEWS

Anna Żurowicz: Pana filmy potrzebują długiego procesu „inkubacji”. Biorą się z traumy, jak osobiste doświadczenia czołgisty wykorzystane w filmie „Liban”, czy godzina grozy, którą przeżył pan lata temu jako ojciec i która dała impuls do nakręcenia „Fokstrota”. Co się wówczas zdarzyło?

Samuel Maoz: Pewnego dnia postanowiłem wdrożyć system wychowawczy, który nauczyłby moją starszą córkę punktualności. Regularnie bowiem spóźniała się na autobus do szkoły i brała taksówkę, co kosztowało nas fortunę. Wpadłem w szał, oznajmiając jej, że jeśli tym razem nie zdąży na autobus, po prostu spóźni się do szkoły, gdyż nie zamierzam płacić za taksówkę. Wyszła więc na autobus, biegła za nim, nawet machała do kierowcy. Kiedy odjechał, wsiadła w następny. Ja natomiast włączyłem radio i dotarło do mnie, że wysłałem córkę na śmierć. Autobus, do którego miała wsiąść, wyleciał w powietrze wraz z terrorystą, który znalazł się na pokładzie. Nie mogłem się do niej dodzwonić, linie były przeciążone, wszyscy dzwonili do bliskich. Po godzinie, najdłuższej w moim życiu, gorszej niż chwile grozy na wojnie w Libanie, córka wróciła do domu. Podobne doświadczenie ma ojciec z filmu „Fokstrot”. Uświadomiłem sobie, że jedynym sposobem, by przerobić tę lekcję pokory, będzie film.

Czego jeszcze nauczyła pana ta lekcja?

Niczego, absolutnie niczego. Wciąż zastanawiam się, co by było, gdyby jednak córka wsiadła do tego autobusu. I jaki błąd wówczas popełniłem. Istnieje bowiem rodzaj wyrwy, niezbadanej przestrzeni pomiędzy rzeczywistością, nad którą panujemy, i tą, nad którą nie jesteśmy w stanie zapanować. Nazwijmy ją losem. Zacząłem więc pisać historię o tajemnicy, jaką pozostaje nasz los. Opowieść o ojcu i synu, którzy żyją w oddaleniu i mają swoje sekrety. Każdy w tej rodzinie jest przekonany, że jego tajemnice nie są znane innym, ale los, niczym niewidzialna nić, wiąże ich ze sobą na zawsze. W tle jest jeszcze wojna, która stanowi codzienność Izraela. W moim kraju trudno o bardziej naturalną scenerię.


RECENZJA ANITY PIOTROWSKIEJ: Samuel Maoz zaprasza do emocjonalnego fokstrota: krok w przód, krok w bok, krok w tył... Dostajemy naraz wszystkie odcienie rozpaczy, a za chwilę, za pomocą wisielczego humoru, następuje gwałtowne rozładowanie.


Tłumaczy pan, że nie jest to komedia o wojnie. Jest jednak w tym obrazie ogromna moc ironii, umiłowanie paradoksu, bliskie również Polakom, by wspomnieć tylko filmy Kieślowskiego, które często poprzez śmiech czy zaskoczenie miały rozbroić sytuację.

Dbam o swojego widza. Wiem, że przyszedł do kina zobaczyć film, a nie mój proces oczyszczania się z kolejnej traumy. Wiem też, że chcę opowiedzieć coś, co i dla mnie pozostaje tajemnicą, zmierzyć się z niewiadomym. A przy okazji opowiedzieć coś o moim kraju, nie używając języka mediów, lecz metafory. Stąd nie jest to opowieść o konkretnym chłopcu na froncie, na którego w domu czekają rodzice i siostra, ale o tajemnicy ludzkiego przeznaczenia.

Najpierw buduje pan filmowy portret rodziny we wnętrzu i opowiada o żałobie.

Ojciec przypomina sobie, że gdy odwoził syna do jednostki, zajmowały go służbowe maile zamiast rozmowy z synem. Matka zadaje sobie pytanie, dlaczego nie oznajmiamy codziennie światu radości z posiadania dziecka. Dopiero kiedy go już nie ma, zaczynamy komunikować, czym jest jego brak. Faktycznie, początkowo jest to historia żałoby. Rodzice chłopca, każde z nich na swój sposób, muszą stawić czoła wiadomości o jego śmierci.

Film wyraźnie dzieli się na trzy wątki: ojca, syna i matki. Każdy z nich ma inną kolorystykę, rytm, charakter. Podobnie jak w „Libanie” (któż nie pamięta ujęcia czołgu na polu słoneczników), przemawia pan przede wszystkim obrazem. 

Moim zamysłem było przedstawienie każdego wątku w innej stylistyce. Stąd koncepcja, by ojciec, który jest realistą, człowiekiem raczej chłodnym, zdystansowanym i poukładanym, poruszał się w eleganckim, minimalistycznym, zgeometryzowanym wnętrzu mieszkania. Sekwencje matki to ciepło, prawda, kuchenne czynności, które podtrzymują żar domowego ogniska. Czerwone owoce granatu, którymi zdobi ciasto, są barwną plamą kontrastującą z ascetyczną kolorystyką sekwencji ojca.

W wątku syna, niezwykle dynamicznym i wizualnie wyrafinowanym, wprowadził pan sceny rysunkowe, odrealniające sytuację. To rysunki z jego dziennika zdradzające rodzinną tajemnicę.

Chodziło o pogłębienie metafory. Rysunkowa opowieść o zamianie przechowywanego od pokoleń rodzinnego skarbu na kopię „Playboya” ma moc wyzwolenia z okowów tradycji, będącej często piętnem - niczym znak X rysowany przez syna na twarzy ojca.

Epizod z metalowym kontenerem, w którym mieszkają młodzi żołnierze na punkcie kontrolnym, jest zupełnie surrealistyczny. Bohaterowie grają w gry komputerowe, słuchają muzyki, nudzą się. Nie przynależą tam. Czy starał się pan powiedzieć, że wojna nie pasuje już do młodego pokolenia?

Wojny tam nie ma. Istnieje na ekranach ich laptopów. Ale jednocześnie nie widać jej końca. I to cały paradoks.

Tę nieustającą wojnę sfilmowała Susan Sontag w dokumencie „Promised Lands” („Ziemie obiecane”) z 1974 roku. Jeden z jej rozmówców mówi, że paradoks Izraela polega na tym, że zrodził się z Holokaustu. Pan jest dzieckiem Holokaustu. Jak to wpłynęło na pana życie?

Dorastałem wśród ludzi, którzy przeżyli obozy koncentracyjne. Nauczyciele w szkole podwijali latem rękawy koszul, a my, dzieciaki, dostrzegaliśmy wtedy obozowe numery wytatuowane na ich przedramionach. Moja mama całe życie powtarzała, że nie mogę być słaby. Nie wolno mi było przynieść do domu gorszej oceny, bo wypowiadała zdanie, którego nie znosiłem: „To po to przeżyłam Auschwitz, by mój syn...”. Końcówka zdania była zawsze inna, odpowiednia do sytuacji. Już jako dorosłemu człowiekowi nie wolno było mi poddawać się depresyjnym uczuciom po powrocie z wojny. Z tego samego powodu. To rodzaj piętna, niczym ów znak X na twarzy ojca z „Fokstrota”. Bez względu na to, co w życiu osiągniesz, jakiego statusu się dorobisz, ile zwycięstw odniesiesz, pozostaniesz dzieckiem Holokaustu. 

Portretuje pan armię, zwyczaje funeralne i rodzaj ukonstytuowanej hipokryzji związanej z większą dbałością o poległych niż żywych.

Pokazuję armię, bo tylko armia w Izraelu interesuje wszystkich. I dotyczy absolutnie wszystkich. Poprzez jej sportretowanie miałem szansę sprawić, by moi rodacy odnaleźli własne odbicie na filmowym ekranie.

Tytułowy fokstrot, którego tańczą rodzice chłopca, nie jest chyba dobrym prognostykiem dla rozwoju sytuacji w Izraelu. Istota tego tańca polega na tym, że jego kroki prowadzą tańczącego do punktu wyjścia. To pesymistyczny wniosek.

Mój film jest jak puzzle, którymi gram z widzem. Ile widz zechce w nim odnaleźć, tyle sensu z niego wyciągnie. Ale faktycznie, zaintrygował mnie ten taniec, jego geometria. Podoba mi się też samo brzmienie słowa fokstrot – to całkiem zgrabny tytuł dla filmu. Poza tym sceny tańca często zapewniały filmom miejsce w historii kina.

Jest w „Fokstrocie” scena, w której otwarcie zaczerpnął pan z historii kina. Żołnierz patrzy na horyzont, niczym Gustav von Aschenbach w filmie „Śmierć w Wenecji”, a w tle pobrzmiewa symfonia Gustawa Mahlera. Czy to hołd dla Luchino Viscontiego? Jakich ma pan mistrzów?

Liczyłem, że tym sposobem film zyska zaproszenie na festiwal w Wenecji! (śmiech). Hmm, nie chciałbym nikogo pominąć, ale faktycznie Włosi: Fellini, Antonioni, są dla mnie inspiracją. I również Tarkowski.

A jak interpretować scenę tańca żołnierza z bronią, która stała się wizytówką „Fokstrota”?

Dla mnie to taniec z losem. Czyli życie.

Czy kolejna, po Złotym Lwie za „Liban”, nagroda wenecka sprawi, że okres inkubacji pana następnego filmu będzie krótszy?

Los pokaże. Wciąż powtarzam, że nie jestem tylko reżyserem. Piszę teraz książkę, maluję, wychowuję córki. Po prostu żyję.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]