Puzzle i domino

W swoim nowym filmie Skolimowski perfekcyjnie odtwarza wytarty schemat.

18.10.2015

Czyta się kilka minut

Kadr z filmu „11 minut” / Fot. MATERIAŁY PRASOWE
Kadr z filmu „11 minut” / Fot. MATERIAŁY PRASOWE

Zdrada, zazdrość, przeznaczenie” – krzyczy plakat reklamujący „11 minut”. To ostatnie słowo wydrukowano najwyraźniejszą, a zarazem najmniejszą czcionką, jakby posiadało wątpliwy potencjał sprzedażowy.

Tymczasem w filmie Jerzego Skolimowskiego, będącym polskim kandydatem do Oscara, wszystko ma charakter ostateczny. Wszystko zmierza ku nieuchronnemu końcowi, choć w przeciwieństwie do nas żaden z bohaterów nie ma o tym pojęcia. Cały seans sprowadza się właściwie do nerwowego oczekiwania na finał.

Wypada on rzeczywiście spektakularnie, ale czy film mówi nam coś więcej niż to, że wszyscy umrzemy, że nie znamy dnia ani godziny, a innego końca świata nie będzie?

77-letni reżyser połączył osobiste wyznanie z efektowną formą. Rozgrywający się w Warszawie – mieście, które sprawia wrażenie, jakby ciągle dopiero się stawało – film jest jak bomba zegarowa. Ustawiona, oczywiście nieprzypadkowo, na godzinę siedemnastą. Finałowe odliczanie obejmuje jedenaście minut i ta jedenastka również ma znaczenie symboliczne: jeden z epizodów rozgrywa się na 11. piętrze hotelu, a zbliżający się w stronę wieżowca samolot przypomina o zamachach z 11 września.

Skolimowski z imponującym wigorem nakręca cały ten mechanizm. Czy żona biorąca udział w castingu do zagranicznego filmu zdradzi męża z reżyserem? Czy zazdrosny małżonek zdąży zapobiec zdradzie? Czy karetka pogotowia przybędzie w porę do rodzącej? A może najpierw trzeba będzie pomóc umierającemu obok mężczyźnie? Ten wyścig z czasem, raz przyspieszany, raz spowalniany, sugeruje wielką metaforę – jakby miał być dla bohaterów wyścigiem z własnym przeznaczeniem. Zwłaszcza że patrzymy na tę gonitwę z wielu perspektyw: człowieka, Boga, nawet psa. Co chwila zmieniają się też narzędzia patrzenia: Skype, smartfon, kamera przemysłowa... Ale każdy z epizodów, każdy z ludzkich losów, niezależnie od ich dynamiki, okazuje się w końcu maleńkim pikselem na policyjnym monitorze. Kiedy jeden z nich się zepsuje, natychmiast posypie się cała reszta.

Wszystkie elementy pracują tu bez zarzutu na rzecz zawartej w scenariuszu koncepcji, zwłaszcza świetnie zrytmizowany montaż Agnieszki Glińskiej, budowany na kontrastowych zderzeniach, czy złowrogie pomruki ścieżki dźwiękowej autorstwa Pawła Mykietyna. Nad tym wszystkim jednak za bardzo ciąży autorski koncept, całkowicie wypreparowany z życiowej tkanki. Zbyt często przypomina nam o swej obecności wszechmocny artysta, który układa swoje puzzle, by w finale zamienić je na domino i zmieść ze stołu gestem demiurga. Nawet jeśli jest to obecność wysoce ironiczna. Jak w scenach, w których niczym Pan Bóg wysyła swoim bohaterom (i nam) rozmaite znaki: a to skazi warszawskie niebo tajemniczą czarną plamką, a to sprawi, że ni stąd, ni zowąd włączy się telewizor, to znów pośle do pokoju gołębia, który rozbije się o lustro. W pewnym momencie słyszymy nawet jego ostrzegawczy głos, zaś scena samobójstwa na moście zobaczona oczami starego malarza okaże się niczym więcej jak częścią pracującego nieopodal planu filmowego. Życie jednak wymyka się podobnym „ustawkom”. I o tym właśnie mówi nam film Skolimowskiego, choć jednocześnie na poziomie realizacyjnym zdaje się temu przeczyć.

„11 minut” brzmi jak wyraz rozpaczy: akt tworzenia, opowiadania historii, pociągania za sznurki w wykreowanym przez siebie świecie okazuje się próbą ucieczki od tej najbardziej oczywistej i najbardziej okrutnej prawdy, że bardzo niewiele w życiu od nas zależy.

Skolimowskiego zabawa w Boga miałaby jednak większą siłę, gdyby dla swojej pesymistycznej wizji spróbował stworzyć bardziej oryginalny język, a nie wykorzystywał pomysły wielokroć już w kinie eksploatowane: przez Krzysztofa Kieślowskiego (zwłaszcza w „Czerwonym”), przez scenopisarsko-reżyserski duet Guillerma Arriagi i Alejandra Gonzáleza Iñarritu, przez Paula Haggisa w „Mieście gniewu”... Kilka lat temu po podobną formułę mozaiki ludzkich losów złączonych filozoficzną puentą sięgnął zdolny polski debiutant Paweł Borowski w filmie „Zero”. Od twórcy „Rysopisu”, który w latach 60. i 70. był jednym z bardziej wyrazistych reżyserów kina nie tylko polskiego, od laureata weneckiego Złotego Lwa za „Essential Killing”, oczekiwalibyśmy czegoś więcej niż układania puzzli. A raczej ich misternego rozsypywania – w imię diagnozy, jak bardzo jesteśmy ślepi i jak bardzo ślepy jest nasz los. ©


„11 MINUT” – reż. Jerzy Skolimowski. Prod. Polska/Irlandia 2015. W kinach od 23 października.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2015