Putin i Zełenski: dwa teatry

Z jednej strony naga klata, mata, strzelba i martwe tygrysy. Z drugiej – człowiek, który całym sobą mówi: „jestem taki jak wy”. I nawet prezydent Macron chce się za niego przebrać.

28.03.2022

Czyta się kilka minut

Okolice stadionu Łużniki po wiecu poparcia w 8. rocznicę aneksji Krymu. Moskwa, 21 marca 2022 r. / TWITTER / A1 BREAKING
Okolice stadionu Łużniki po wiecu poparcia w 8. rocznicę aneksji Krymu. Moskwa, 21 marca 2022 r. / TWITTER / A1 BREAKING

Pisanie o wojnie w kategoriach widowiskowych czy wprost teatralnych ma ogromną tradycję. Od początku historii wzajemnemu zabijaniu się dla osiągnięcia celów politycznych nadawano kształt wyrazistego gestu, pamiętnej sceny, narzucających się obrazów, przesłaniających realność śmierci i cierpienia, ale i żywiących się nimi. Nie przez przypadek w wojskowości używa się terminów „teatr wojenny” i „teatr działań wojennych”.

Agresja Rosji na Ukrainę przekształciła właśnie ten kraj w TDW (wojskowi uwielbiają takie skróty). Jest to też wojna, w której niezwykle intensywna, nieprzerwana wręcz walka na przedstawienia wydaje się niemal równie ważna jak działania militarne. Oczywiście strony toczące wojny od wieków wykorzystywały dostępne w danym czasie media do tworzenia przedstawień mających przekonać o słuszności ich racji, nadających wzniosłe i szlachetne znaczenia działaniom wynikającym z walki o całkiem przyziemne interesy, napędzanym przez żądzę mordu i gwałtu.

W przypadku wojny w Ukrainie zupełnie nowym elementem jest technologiczna łatwość i powszechność dostępu do narzędzi tworzenia przedstawień dających się szybko i w skali globalnej rozpowszechniać. To pierwszy tak duży konflikt transmitowany nie przez telewizję, ale za pośrednictwem mediów społecznościowych. Ich rozproszony przekaz, który daje możliwość bycia blisko wydarzeń, sprawia, że przedstawienia wojny nabierają znamion niekwestionowalnej bezpośredniości. Mówiąc w skrócie – oglądamy „na własne oczy” wojenne tragedie, czasem wręcz sceny walk, ostrzeliwania cywilów, bombardowań. Zapewne przesadą byłoby stwierdzenie, że ta wojna przekazywana nam jest w całości na żywo, równolegle z setek źródeł, a też i na pewno nie są to źródła w pełni „niezależne”. Niemniej jednak po raz pierwszy mamy do czynienia z tak wieloma przedstawieniami docierającymi do nas z głównych scen TDW.

Ta wielość łączy się z paradoksem mediów społecznościowych polegającym na tym, że właściwe im rozproszenie, mnogość i wielość osłabiają ich siłę rażenia. Wiadomo to od dawna: skoro praktycznie każdy może stworzyć przy ich pomocy własne przedstawienie, wyrazić własną opinię, to pojedyncze wystąpienia nie mają wielkiej mocy. Dopiero ich zebranie w rosnące sumy lajków i subów wytwarza rzeczywistych protagonistów social mediów – influencerów, youtuberów, celebrytów.

Wojna nie zniosła tego paradoksu, ale go wręcz wzmocniła. Media społecznościowe od początku wytwarzają jej bohaterów – od obrońców Wyspy Węży, których odpowiedź na żądanie poddania się stała się hasłem bojowym wszystkich wspierających Ukrainę, po małą Amelkę Anisowicz śpiewającą w schronie piosenkę z disnejowskiej „Krainy lodu”. Nie ulega jednak wątpliwości, że najważniejszym protagonistą tej spektakularnej wojny okazał się prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski.

Sługa narodu

Wszyscy już chyba wiedzą, ale na wszelki wypadek powtórzmy: szanowany powszechnie bohater, zanim został politykiem, był odnoszącym sukcesy kabareciarzem, telewizyjnym satyrykiem i celebrytą wygrywającym pierwszą edycję ukraińskiego „Tańca z gwiazdami”. Jego polityczna kariera rozpoczęła się od roli w ogromnie popularnym serialu „Sługa narodu”, opowiadającym historię nauczyciela, który zostaje prezydentem, bo do sieci trafiło zrobione z ukrycia nagranie, jak bez ogródek, nieparlamentarnymi słowami opisuje sytuację w kraju. To niewiarygodny, choć prawdziwy przykład przejścia sytuacji fikcyjnej w realność politycznych decyzji: Zełenski w teatrze spektakularnej polityki rozegrał scenariusz napisany dla niego wcześniej na potrzeby telewizyjnego show.


Tadeusz Iwański: Oto jak prezydent Ukrainy przestał być sympatycznym Wową z medialnym uśmiechem, a stał się liderem Ukrainy.


Czy da się znaleźć wyrazistszy przykład właściwego Społeczeństwu Spektaklu zatarcia granicy między fikcyjnym widowiskiem a spektaklem rzeczywiście sprawowanej władzy? Wprawdzie już kariera Donalda Trumpa zasadzała się na podobnym mechanizmie, ale Trump jednak był występującym w mediach miliarderem i biznesmenem, z powodzeniem celebrytującym swoją postać, a następnie wykorzystującym ­medialną ­popularność do zdobycia władzy. Zełenski zaistniał na scenie politycznej dzięki odgrywanej przez siebie jawnie fikcyjnej roli, w którą nie tyle sam się wcielił, co ona wcieliła się w niego.

Po zdobyciu władzy stanął przed testem swojej realnej sprawczości, rozumianej zarówno jako skuteczność działania, jak i dowiedzenie swojej samodzielności. Paradoksalnie to pierwsze było łatwiejsze, bo energiczne zarządzanie sceną polityczną, na czele z mocnym rozpoczęciem od rozwiązania parlamentu, stanowiło weryfikowalny dowód tego, że Zełenski rządzi. Ale dowiedzenie, czy rządzi sam, czy też – o co często go oskarżano już w kampanii – jest marionetką wspierającego go oligarchy i potentata medialnego Ihora Kołomojskiego, byłoby już o wiele trudniejsze. ­Wybuch wojny sprawił, że cała ta gra przestała być ważna, a ­prezydent Zełenski stanął przed zupełnie innym testem.

Patrząc w kategoriach czysto teatralnych trzeba jasno powiedzieć, że przywódca Ukrainy nie ma warunków psychofizycznych na wielkiego bohatera. Nie jest może bardzo niski (170 cm), ale też cała jego fizyczność kojarzy się raczej z sympatycznym chłopcem, może trochę łobuzem, ale na pewno nie żadnym herosem (może z wyjątkiem Spidermana, zwłaszcza w najnowszej wersji Toma Hollanda). Trudno sobie wyobrazić, by – jak jego antagonista – paradował z nagą klatą i strzelbą w ręku, zabijał tygrysy czy pokonywał przeciwników na macie. Ma tak zwany uroczy uśmiech, żywe oczy i giętkie, drobne ciało komika, którym był przez długie lata. I być może właśnie dlatego jego przedstawienie okazało się skuteczniejsze niż imperialny teatr Putina.

Wbrew pozorom doświadczenie kabaretowe nie przeszkodziło, ale właśnie bardzo pomogło prezydentowi Ukrainy w stworzeniu przekonującego przedstawienia wojennego. Jego sukcesy estradowe potwierdzały i zarazem rozwijały talent i umiejętności bezpośredniego, szybkiego oddziaływania na publiczność, błyskawicznego wyczuwania jej oczekiwań.

Zełenski już w latach 90. występował w zespole z powodzeniem biorącym udział w bardzo popularnych w krajach poradzieckich turniejach grup kabaretowych. Znane też w Polsce (choć oczywiście w o wiele mniejszej skali), wymagają one nie tylko poczucia humoru, sprawności językowej, aktorskiej, piosenkarskiej itp., ale także, a nawet przede wszystkim – zdolności improwizacyjnych. Sukces zależy tu nie od umiejętności stworzenia spójnej postaci i równie spójnego przedstawienia ukazującego przekonujący obraz świata, ale od skuteczności w tworzeniu paradoksalnych „oczekiwanych zaskoczeń”.

To rzecz pozornie drobna, a niezwykle ważna: słaby kabareciarz to ten, który znając oczekiwania publiczności, odpowiada na nie w stu procentach, tworząc w ten sposób występ zbudowany ze schematów i stereotypów. Może nawet cieszyć się popularnością funkcjonującą według zasady inżyniera Mamonia, że najbardziej podoba nam się to, co świetnie znamy. Ale prawdziwy mistrz kabaretu i estrady wyczuwa jeszcze niesformułowane oczekiwania widzów i w danej sytuacji zaspokaja je, wypowiadając i ucieleśniając, a niekiedy inicjując ich przekroczenie.

Ten talent i ta umiejętność (naprawdę rzadkie) odegrały wielką rolę w tworzeniu postaci Wołodymyra Zełenskiego jako przywódcy walczącego narodu. Czyż nie z kabaretowego turnieju pochodzi jego słynna już odpowiedź na propozycję wywiezienia przez Amerykanów z kraju? Kwestia „Nie potrzebuję podwózki. Potrzebuję amunicji” brzmi jak napisana przez bardzo utalentowanego scenarzystę, sprawnie wykorzystującego kontrast między powagą sytuacji a kolokwialnością języka. Ma lakoniczną celność kabaretowej repliki i jednocześnie ogromną moc memogenną. A przy tym językiem codzienności wypowiada postawę heroicznej walki do końca i – było nie było – przyjęcia na siebie ryzyka śmierci.

W bardzo charakterystyczny i dla Zełenskiego, i dla walczącej Ukrainy sposób wielkie uczucia i wartości wypowiadane są bez patosu i wzniosłości. Zastępuje je kolokwialny język, czasem nawet zadziornie wulgarny (jak w odpowiedzi udzielonej przez żołnierzy z Wyspy Węży rosyjskiemu okrętowi). Ukraińcy oczywiście posługują się też patosem, ale ich walka od początku ukazywana jest jako prowadzona przez zwykłych ludzi, mówiących codziennym językiem i zachowujących się w sposób daleki od oficjalnego.

Dzięki temu nieustannie potwierdza się i utrwala obraz obrońców jako działających w sposób spontaniczny, naturalny, a nie wynikający z określonych funkcji czy profesji. Nawet jeśli – jak prezydent – rzeczywiście je pełnią, to działają przede wszystkim „jako ludzie”, co oczywiście sprawia, że widzimy ich jako podobnych do nas. To nie zawodowi żołnierze i politycy bronią Ukrainy, ale „tacy sami zwykli ludzie jak my”. Prezydent Zełenski pokazujący się w wojskowej bluzie czy podkoszulku jest jednym z tych zwykłych ludzi broniących swoich domów, a więc robiących to, co oczywiście też byśmy na ich miejscu zrobili. Jego nieheroiczne warunki fizyczne świetnie się w takiej roli sprawdzają, nadając autentyzmu powadze bronionych wartości i funkcji głowy państwa.

Performans guerilla

Drugi kluczowy aspekt prezydenckiego przedstawienia, który wprost został wypowiedziany w słynnej odmowie „podwózki”, to bliskość. Zełenski pozostając w Kijowie przyjął pozycję protagonisty, który nie jest samotnym herosem walczącym w imieniu wspólnoty (jak bohaterowie westernów lub... polskiego dramatu romantycznego), ale reprezentantem zbiorowości, z którą pozostaje w ścisłym związku opartym na identyczności sytuacji zagrożenia. Prezydent jest na miejscu, a właściwie na miejscach, bo pojawia się w wielu różnych punktach. Ma oczywiście swój gabinet, z którego wygłasza przemówienia adresowane do rodaków i rozmaitych gremiów międzynarodowych, ale co chwila wrzuca też do sieci filmy i zdjęcia pokazujące go na tle różnych miejsc Kijowa, w otoczeniu obrońców, w szpitalu z rannymi. Nie tworzy więc widowiska umieszczonego na reprezentacyjnej scenie, ale porusza się w sposób nieprzewidywalny, pokazując się to tu, to tam.

Jeśli sięgnąć po analogie teatralne, to przedstawienia prezydenta Ukrainy porównać można do teatru guerilla, teatru „partyzanckiego” popularnego w kręgu amerykańskich twórców i aktywistów lat 60. i 70. Jego zasadą było zacieranie granic między sztuką a rzeczywistością społeczną poprzez tworzenie przedstawień o charakterze happeningów, artystycznie przygotowanych interwencji czy demonstracji. ­Teatr ­guerilla odwoływał się chętnie do gatunków estradowych – kabaretu, rewii, ludowych festynów.

Przedstawienia tworzone przez prezydenta Zełenskiego mają podobny charakter, choć oczywiście są zakorzenione bezpośrednio w realności wojny, której on nie musi – jak amerykańscy buntownicy – dopiero swoim widzom uzmysławiać. Z teatrem guerilla łączy je bliskość twórców i odbiorców, a także pewne ubóstwo środków, rezygnacja z widowiskowości i literackości, i znów – z dążenia do zbudowania całościowego obrazu rzeczywistości. Teatr działań wojennych prezydenta Ukrainy posługuje się dramaturgią numerów, istnieje nie jako całościowa reprezentacja, ale jako seria występów o różnym charakterze i tonacji, choć generalnie tej samej wymowie.

Przedstawienia Wołodymyra Zełenskiego mają tymczasem charakter nakłuć, interwencji, reakcji. Nawet jego oficjalne przemówienia jako głowy państwa tracą w swojej wielości cechy oficjalnego stanowiska, a są raczej formułowane i wypowiadane z wnętrza dynamicznie rozwijających się wydarzeń. Prezydent walczącego o przetrwanie państwa nie ma możliwości zachowania dystansu koniecznego do zbudowania „prawdziwego” teatru.


Zełenski: oto człowiek, który dorósł do szekspirowskiej roli, który swoją rolę niespodzianie, bohatersko przerósł - czytaj więcej w felietonie Jana Klaty.


Mąż i bracia

W swojej bliskości, dynamice, ubóstwie i nieciągłości przedstawienia Wołodymyra Zełenskiego mocno kontrastują ze spektaklami tworzonymi przez jego przeciwnika i imiennika Władimira Putina. Ten uczeń wielkiego znawcy „prawdziwego” teatru i reżysera totalnych widowisk Józefa Stalina od lat rozwijał w nowoczesnej formie i przy pomocy nowoczesnych mediów spektakle imperialnej potęgi – monumentalne widowiska wielkiej skali, w których centrum był zawsze on sam – uosobienie skupionej, „męskiej” woli i mocy. Co ciekawe, Władimir Putin też nie ma warunków fizycznych do odgrywania postaci heroicznej i też całkiem skutecznie przekształca ten brak w korzyść pozwalającą mu na tworzenie postaci nie oddalonego władcy, ale kogoś bliskiego – patriarchalnego męża. Właśnie męża, a nie ojca, co wydaje mi się zasadniczą różnicą między Putinem a Stalinem.

Stalin grał „batiuszkę” – pozornie dobrotliwego ze swoim wąsem i fajką, ale przecież surowego i jeśli trzeba, niepobłażającego niegrzecznym dzieciom, poddanym. Putin, zachowując tę samą strukturę patriarchalnej władzy męskiej i wodzowskiej, przybliża się do wspólnoty, którą pozornie traktuje bardziej po partnersku – jak stereotypowy mąż żonę. Nie poucza, ale otacza opieką i zapewnia materialny byt, przyjmując na siebie trud mierzenia się z wszystkim, co poza wspólnym domem – Rosją. Wspólnota ma się tym domem zająć, wychować dzieci, tak jak mąż tego chce, a on w zamian uśmiechnie się i prześle półnagą fotkę z wyprawy na ryby z kolegami.

Występując w monumentalnych dekoracjach Kremla, nawet kontrast między swoją niewysoką i w sumie dość drobną figurką a rozległymi przestrzeniami i wielgachnymi złotymi wrotami, zza których się wynurza, rozgrywa Putin jako część mężowskiego spektaklu. Ten wielki i wspaniały dom nie świadczy przecież o jego osobistej wielkości i wspaniałości, ale stanowi dowód na wielkość i wspaniałość Rosji, której razem z narodem służy.


Jak myśli Putin: Władca Rosji nie ma odwrotu. Położył na szalę los swój i swojego kraju, musi iść dalej. 


Kontynuacją i zarazem syntezą tego monumentalnego teatru był wiec poparcia zorganizowany w rocznicę aneksji Krymu, 18 marca, na stadionie na Łużnikach. Takie wiece z nie tak odległej przeszłości dobrze w Polsce znamy, więc nie trzeba tłumaczyć ich propagandowego charakteru. Znamienne jednak, że wiec urządzono na stadionie piłkarskim – arenie finału mistrzostw świata, które odbywały się w Rosji. Wybór wiązał się zapewne z koniecznością powiązania masowości ze względnym poczuciem kontroli, jakie daje arena sportowa o wyraźnych granicach. Ale w efekcie powstało przedstawienie nawiązujące do spektakli kibicowskich, w których „naszych” popiera się bez względu na to, w jakim stylu i z jakim skutkiem grają (do tej retoryki nawiązywały też wiecowe hasła).

Władimir Putin występujący w stroju dalekim od oficjalnego (puchowa kurtka na gruby golf) pozornie odwoływał się do performansów codziennej bliskości Zełenskiego, ale w istocie konsekwentnie tworzył ich przeciwieństwo. Pojawił się wszak na płycie stadionu nawet nie jak kapitan, ale jak trener (tej funkcji najbliższy był jego kostium i styl gry), który tłumaczy kibicom reprezentacji narodowej swoją strategię, licząc w zamian na gorący doping.

Zarówno jako mąż i jako trener Putin ustawia wspólnotę w całkiem wygodnej dla niej roli – grupy pozostającej na marginesie wypadków, niebiorącej w nich udziału. Być może dlatego wojna w Ukrainie nie zburzyła jego teatru – chyba nawet nim jak dotąd nie zatrzęsła. Mąż wdał się w jakąś awanturę – to się mężom zdarza i nie jest żony sprawą się mieszać, nawet jeśli wolałaby, żeby zamiast gdzieś tam się tłuc, posiedział trochę w domu. Wcześniej czy późnej wojna dotrze jednak także do kuchni i wtedy dopiero okaże się, na ile przedstawienie Putina zachowa skuteczność i czy mąż nie stanie wobec groźby rozwodu.

Dla obserwatorów zewnętrznych przedstawienie Putina jest oczywiście zakłamane i fałszywe, bo oni dobrze wiedzą, „co tata robi poza domem”. Obserwatorzy zewnętrzni nie mają też wątpliwości, kto wygrywa tę wojnę na froncie spektakularnym. Ale to nie dla nich w istocie Wołodymyr Zełenski tworzy swój mistrzowski partyzancki performans. Jego adresatami są Ukrainki i Ukraińcy mierzący się z – nieprawdopodobną jeszcze niedawno – agresją. To im pomaga przetrwać jako narodowi, reprezentując go, ale zarazem przedstawiając siebie nie jako ojca i nie jako męża, ale jako brata.

Na pewno pamięta, że w narodowym hymnie Ukrainy najczęściej powtarzające się słowo to właśnie „bracia”. To przy jego pomocy określa się wspólnotę skierowaną w obiecaną przyszłość. Przedstawiając się konsekwentnie jako brat, ­prezydent Zełenski podtrzymuje i wspólnotę, i obietnicę, a jego wciąż chłopięca, choć zmęczona twarz samym swym wyglądem umacnia wiarę, że „Szcze nam, brattia mołodiji, usmichneťsia dola!”.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor w Katedrze Performatyki na UJ w Krakowie. Autor książki „Teatra polskie. Historie”, za którą otrzymał w 2011 r. Nagrodę Znaku i Hestii im. Józefa Tischnera oraz Naukową Nagrodę im. J. Giedroycia.Kontakt z autorem: dariusz.kosinski@uj.edu.pl

Artykuł pochodzi z numeru Nr 14/2022