Ptaki powrotne

Co dziesiąty młody Polak po doktoracie przebywa za granicą. Czy mają po co wracać?

25.01.2011

Czyta się kilka minut

Homing w języku biologii oznacza dążenie ptaków wędrownych do powrotu tam, gdzie się urodziły. Zdolność lotu do pierwszego gniazda.

Mus

Joanna Kufel, fizyk z wykształcenia, dziś profesor biologii, wyfrunęła z Polski w 1989 r. Na uczelni panował marazm. Co mógł zrobić młody pasjonat z perspektywą dożywotniego zastygnięcia w akademickim muzeum figur woskowych? - Mógł się powiesić albo uciec - mówi Joanna Kufel, wtedy kończąca studia na Uniwersytecie Warszawskim. Uciekało się sposobem chałupniczym. Żadnych "Erasmusów" ani "Koperników" nie było, komputery widywało się w telewizji, więc ręcznie, przez kalkę, na ślepy traf pisało się podania do instytucji naukowych na świecie. Odpowiedzieli ze Szwecji, że zapraszają na letni staż. Stypendium dawali w wysokości ichniego zasiłku dla bezrobotnych - takich pieniędzy Joanna w życiu nie widziała. Gdy wróciła, na próbówki mówiła "ependorfy", na mikrolizaty "miniprepy", polski przeplatała z angielskim, śmiali się z niej. Magisterkę zachciało się jej robić z biologii. Ale wtedy nie było studiów interdyscyplinarnych. Chodziła, błagała. Jakoś się udało.

Doktorat robi z marszu, w Szwecji, bo akurat są wolne miejsca dla doktorantów w tym samym laboratorium, co wtedy na letnim stażu. Przez pierwsze trzy lata harówka bez żadnych wyników. Szef, gdy się wścieka, rzuca krzesłami. Joanna wspomina: - Na czwartym roku wyniki się posypały, zaczęliśmy się z szefem akceptować. Na piątym to już w ogóle sielanka. Doktorat wypalił.

Po pięciu latach szwedzkiego hartowania ani myśli o powrocie. Jako postdok (w nomenklaturze akademickiej osoba po doktoracie) aplikuje o posadę w dobrym ośrodku. Na sześć lat ląduje na Uniwersytecie w Edynburgu. To okres lotu wznoszącego. Bo czego więcej potrzeba? David Tollervey, sława, ideał jako szef i mentor, w dodatku podobny do Harrisona Forda. Uczenie się stylu uprawiania nauki, który wychodzi naprzeciw pragnieniu poznania. Warunki materialne, które pozwalają na smakowanie życia. Szkockie góry.

Joanna o ewentualnym powrocie do Polski, która gdzieś za tymi górami dobijała się do UE: - Nie było powodu obniżać lotu.

Lot 30-letniej Anny Pliseckiej z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, dziś doktora prawa, też zaczął się z musu: - Kończyłam studia w Warszawie. Pani profesor, która przejęła katedrę po profesorze, u którego pisałam pracę magisterską, zabroniła mi składać podanie o studia doktoranckie. Taka odmowa to w polskim systemie norma. - Jeśli profesor nie uważa kogoś za swojego ucznia, to nie ma otwartego naboru na studia doktoranckie - wyjaśnia prawniczka. - Za to bez problemu dostają się na nie dzieci jego lub kolegów.

Tymczasem jest rok 2003. Anna rozsyła podania do zagranicznych uczelni. Studia doktoranckie z porównawczej historii prawa oferują jej dwie: w San Marino i we Frankfurcie nad Menem. Po doktoracie zaczyna pracę na uniwersytecie w Amsterdamie. Tu z roku na rok spotyka coraz więcej utalentowanych młodych Polaków: prawników, logików, socjologów, którym również uniemożliwiono robienie doktoratów w kraju. Fruwają nad całą Europą. Jeden z kolegów Anny, który się nie dostał na studia doktoranckie w Warszawie, został z miejsca przyjęty na Sorbonę.

Wybór

Przypadek wypchnął z gniazda 34-letniego Szymona Świeżewskiego, dziś doktora z Instytutu Biochemii i Biofizyki PAN, gdzie zajmuje się dociekaniem znaczenia kwasu nukleinowego RNA w ekspresji genów. Na drugim roku studiów doktoranckich jedzie z plakatem na konferencję do Heidelbergu. Taki plakat z wynikami doświadczeń wiesza się na ścianie, staje obok i czeka: a nuż ktoś się zainteresuje. Szymon: - Okropnie się wstydziłem, bo miałem tylko jeden wynik. Ale wieść o nim dotarła do pewnej pani profesor z Wielkiej Brytanii. W laboratorium był postdok, który pracował nad tym samym doświadczeniem już rok, i nic mu nie wychodziło. Spytała: "Jak ty to zrobiłeś?". A ja: "Jak mnie zaprosicie, to pokażę".

Norwich we wschodniej Anglii to zapyziała mieścina z jednym z najlepszych instytutów roślinnych na świecie. Tu Świeżewski powtarza swoje doświadczenie. Dostaje propozycję stażu podoktorskiego: - Nie miałem żadnej wizji kariery. Zgodziłem się.

Postdokowi żenić pasję z codziennością, wbrew temu, co się sądzi, na Zachodzie też łatwo nie jest, zwłaszcza gdy ma rodzinę. Pasa zaciskało się jak diabli: żadnego kina, knajpy, tylko praca. Dopiero po paru latach, jeśli przyjmą go gdzieś na pozycję profesora-asystenta, pasa się popuszcza. A przyjmą, gdy będzie miał znaczące publikacje.

- Bywało, że wybieraliśmy między naprawą samochodu a wizytą u dentysty - potwierdza Marcin Nowotny, absolwent chemii UW, doktor z Międzynarodowego Instytutu Biologii Molekularnej i Komórkowej, którego do opuszczenia gniazda sprowokowała ciekawość. W 2003 r. świeżo po doktoracie jedzie jako postdok do laboratorium Narodowego Instytutu Zdrowia (NIH) na przedmieściach Waszyngtonu. NIH to instytucja rządowa z gigantycznym budżetem: na granty i badania przeznacza równowartość jednej trzeciej budżetu Polski. - Miałem tylko jeden cel - mówi. - Nauczyć się metody tzw. krystalografii białek.

Ta metoda, powszechnie stosowana na Zachodzie, a w Polsce obecna wówczas tylko w kilku ośrodkach, pozwala uzyskać ogromną ilość informacji na temat położenia atomów w cząsteczce białka. Dzięki temu można również tworzyć leki najnowszej generacji.

Kontakt z Ameryką to dla Nowotnego wstrząs: tak inna jest kultura uczenia. Jej podstawa: praktyczne używanie wiedzy. Na jej zgłębianiu spędza pięć lat.

Fruwający nad Europą przyznają, że lot za ocean niesie z sobą jakąś determinantę nieodwracalności. Stamtąd trudniej się wraca. Dom w zasięgu dwóch godzin lotu nie traci konturów, na taką odległość łatwiej odfrunąć choćby dla intelektualnej higieny.

W 2008 r. 30-letnia dziś Anna Brożek, pianistka, filozofka, wybiera Salzburg na miejsce pohabilitacyjnego stażu: - Z jednej strony chciałam pracować pod kierunkiem prof. Paula Weingartnera, którego prace ceniłam. Z drugiej, Salzburg i jego okolice to jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi, i wiadomo, czym jest dla muzyka: siedzibą Mozarteum.

Część stażu spędza w Wiedniu, gdzie odbywa kwerendy archiwalne, realizując dwa duże projekty naukowe: pierwszy o wiedeńskich latach Kazimierza Twardowskiego, twórcy Szkoły Lwowsko-Warszawskiej, i drugi - o filozoficznej teorii pytań.

- W Oksfordzie było mi jak u Pana Boga za piecem - uśmiecha się Natalia Letki, doktor socjologii z UW, która w słynnym Nuffield College pisała doktorat, a potem odbywała staż podoktorancki. - Własne biuro wyposażone w najnowszej generacji komputer i oprogramowanie, środki na książki i konferencje. I ten szczególny zapach biblioteki, umieszczonej w wieży przedzielonej kilkoma piętrami. Niebywała jej organizacja: otwierało się książkę, znajdowało przypis do innej, a ta inna na półce tuż, w zasięgu ręki. I jeszcze codzienny kontakt z najwybitniejszymi naukowcami świata, dyskusje przy kawie, intelektualna wieża Babel.

Co musiało się zdarzyć, że Natalii Letki zachciało się sfrunąć z oksfordzkiego pieca? Co się zdarzyło, że inni też obrali powrotny kurs?

Czubek

W łańcuchu przyczyn i następstw pierwszeństwo trzeba oddać odkryciu, którego dokonali posłowie I kadencji Sejmu III RP, stwierdzając, że na koncie odziedziczonego po PRL Funduszu Rozwoju Nauki i Techniki są ogromne - jak na owe czasy - pieniądze. Sejm postanawia utworzyć dwie fundacje: Fundację na rzecz Nauki Polskiej (FNP) i Fundację Kultury. Każda dostaje równowartość 95 mln dolarów.

- Kiedy tylko Fundacja powstała, próbowano jej te pieniądze odebrać. Ale według polskiego prawa fundacje, nawet powołane przez państwo, są prywatne - tłumaczy prof. Maciej Żylicz, biolog molekularny z Międzynarodowego Instytutu Biologii Molekularnej i Komórkowej, prezes FNP. - Więc prof. Maciej Grabski, mój poprzednik, wpadł na pomysł, żeby zainwestować pieniądze Fundacji na wolnym rynku. Tak jej zasoby zostały pomnożone siedmiokrotnie.

FNP przetrwała zakusy na swój majątek. A po wstąpieniu Polski do UE popłynęły z Brukseli fundusze strukturalne, zasilając Fundację sumą ok. 100 mln zł rocznie, która trafia do naukowców w formie stypendiów i grantów.

O Fundacji w środowisku powiada się: fenomen, cud. Nie ma tu biurokracji, złotych klamek ani gabinetów z palmami; kawałek niepolskiej rzeczywistości w polskich realiach, instytucja, która wymknęła się wszechwładzy archaicznego systemu i funkcjonuje poza nim. Prof. Żylicz: - My jesteśmy jak czubek na szczycie piramidy, daleko od jej podstaw.

W łańcuchu przyczyn i następstw istotnych dla tych wydarzeń pojawia się kolejna sprzyjająca okoliczność: doświadczenie samego Żylicza, który z nastaniem wolnej Polski wraca tu po wielu latach pobytu w USA. Dziś przyznaje: - Tak naprawdę nie wiedziałem, dlaczego wróciłem. Wiem to dopiero teraz.

To wiedza z dystansu, perspektywy. Jej punkt zwrotny: stworzenie własnego zespołu, którego w latach 90. zazdroszczą mu koledzy w Ameryce, bo wygrywał w światowej konkurencji. W 1999 r. Fundacja na rzecz Nauki Polskiej przyznaje uczonemu nagrodę za publikacje o białkach opiekuńczych, zwanych też przyzwoitkami, bo zapobiegają niekorzystnym połączeniom w komórce. Maciej Żylicz przemierza drogę, którą odtwarzają dzisiejsi powracający, jest jej symbolem.

Kiedy w 2005 r. zostaje prezesem Fundacji, wiadomo już, że co najmniej 10 proc. polskich doktorów przebywa za granicą. Według danych Środkowoeuropejskiego Forum Badań Migracyjnych aż 54 proc. naukowców wciąż pracujących w Polce chce wyjechać. - To i tak za mało - ocenia badacz. - Powinni wyjeżdżać. A najlepsi powinni wracać.

W Fundacji podejmują, zdawałoby się, ryzykowną operację: wypychają z gniazda uzdolnionych młodych naukowców, fundując im roczny staż w najbardziej prestiżowych uczelniach na świecie. Tak rodzi się program "Kolumb", którego główne przesłanie brzmi: "zobaczcie, jak tam jest, nawiążcie kontakty i wykorzystajcie to doświadczenie na polskim gruncie". Jest ono obecne we wszystkich programach tworzonych w FNP. "Homing/Powroty" i "Homing/Plus" to nazwy jednego z nich.

Odwrót

Na przełomie tysiącleci wydaje się, że wznoszący lot Joanny Kufel jest zagrożony. Musi wracać do Polski z ważnych powodów rodzinnych. Ale wtedy wydarza się coś, co zdeterminuje jej naukowy los na nadchodzące dekady.

Wellcome Trust to potężna brytyjska instytucja charytatywna, której donator, sir Henry Wellcome, chemik, farmaceuta, przeznaczył gros majątku na rozwój nauki. Gdy Joanna Kufel dociera do życiowego zakrętu, akurat uruchamiają tam programy adresowane dla naukowców z Europy Wschodniej. Szkocki etap zaowocował: ma w dorobku publikacje, w głowie pomysły; aplikuje o grant. I wygrywa. Jest jedną z pierwszych beneficjentek programu. Dostaje ogromne, jak na tamte czasy, pieniądze. - Miałam za nie stworzyć od podstaw laboratorium w Warszawie, zaangażować kilkuosobowy zespół, kupić najnowocześniejszy sprzęt. Bałam się. Po 13 latach nieobecności nikogo tam nie znałam. "Jak znajdę ludzi do pracy?", myślałam bez przerwy. Pamiętam horror bezsennych nocy. Wróciłam.

Zdumienia powrotu: wszędzie komputery, enzymy i odczynniki do badań (gdy wyjeżdżała, można było o tym marzyć), dawna infrastrukturalna pustynia teraz utkana przyczółkami oazy. Dawny marazm - ruchem. Jeszcze nie oświecenie, już nie średniowiecze. Ludzie (Joanna wylicza: profesorowie, doktoranci, przyjaciele, którzy radzili, kto zdolny, kogo warto skaperować; panie z Biura Obsługi Badań, zwane pieszczotliwie Bobiankami, które stawały na głowie, żeby obsłużyć jej grant, bo takiej sumy nikt tu jeszcze nie widział) całkowicie bezinteresowni.

Rezultat powrotu: jedno z najlepszych w kraju laboratoriów od tropienia RNA, gdzie rozszyfrowuje się molekularne mechanizmy funkcjonowania komórek, co prowadzi do poznania genezy wielu chorób.

Motyw rodzinny to w lotach powrotnych impuls numer jeden. Nagle dowiadują się, że ciężko zachorowała matka i mogą skazać ją na samotność odchodzenia; że dzieci nie zrozumieją w oryginale "Pana Tadeusza"; że umkną im wigilie z karpiem w galarecie (spróbujcie kupić karpia w Ameryce!) i weekendy na kolanach dziadków. Natalia Letki: - Wiedziałam, że urodzę dzieci, i że, choć jestem dwujęzyczna, w Polsce na innym poziomie komunikacji zdołam porozumieć się z pediatrą czy nauczycielem. No i zależało mi, żeby moje dzieci były Polakami.

Szymon Świeżewski: - Mam liczną rodzinę. Nie chciałem, żeby została rodziną brytyjską.

Anna Brożek: - Jakkolwiek niemodnie by to zabrzmiało, jestem patriotką, szanuję mój kraj i jemu przede wszystkim chcę służyć.

I motyw obcości: tak, pracujesz w międzynarodowym towarzystwie, znasz język, ale w pubie, gdy tubylcy przerzucają się slangowymi wyrażeniami, albo na imprezie, gdy śmieją się z niuansów świeżo wydanej prozy, uświadamiasz sobie, że jesteś i pozostaniesz o b o k.  Wśród swoich, na swoim, także w pracy czujesz się pewniej, masz prawo więcej wymagać: od instytucji, współpracowników, państwa.

Ale w rozmowach o powrocie pojawia się jeszcze jeden wątek: znacznie zdolniejsi niż na Zachodzie studenci, frajda ich uczenia. Nie miał co do tego wątpliwości prof. Weingartner, który niedawno na zaproszenie Anny Brożek gościł w Polsce z cyklem wykładów. Nie miał prof. Żylicz, gdy dwie dekady temu odfruwał ze Stanów. Nie ma prof. Kufel: - To nasza żyła złota. Tylko później system zamienia ją w piasek lub żyła wycieka za granicę.

Zderzenie

Kiedy rok temu prof. Izabela Wagner z Instytutu Socjologii UW publikuje wyniki badań przeprowadzonych wśród "Kolumbów", wychodzi na jaw, że większość z nich po powrocie (wraca 90 proc.) przyznaje się do depresji. Opuszczenie gniazda okazało się mniej bolesne niż powrót. Boli zderzenie z polskim tempem pracy i brakiem zaangażowania w nią.

- To nowi ludzie w starych obyczajach - ocenia Marta Łazarewicz z FNP, gdzie badano powracających z programu "Homing". - Mają zachodni rozpęd, wizję tego, co chcą robić, i nasilony krytycyzm, bo w ich życiu wydarzyło się coś granicznego. Problem w tym, że prawie zawsze wracają na uczelnię, z której wyjechali, a z perspektywy szefa nadal są tymi samymi nieopierzonymi młodzieńcami. Jeśli szef nie znajdzie dla nich nowej roli, nie pozwoli na samodzielność, frustracja narasta.

Problemem jest też zawiść. Bywa: ktoś, kto dostał stypendium i był współautorem liczącej się publikacji, traci biurko i musi pracować na parapecie.

Prof. Maciej Żylicz przyczyn upatruje w przepaści cywilizacyjnej, której istota kryje się w odmiennej filozofii nauki. Podczas gdy w USA 80-90 proc. pieniędzy wydawanych na naukę kieruje się na granty, których tematykę wyznacza aplikujący, u nas (także w niektórych krajach UE) narzuca się ją odgórnie. - W tym pierwszym modelu nagradza się innowacyjne myślenie i najlepszych, w tym drugim: pozostawanie trybikiem w zdalnie kierowanym zespole i bierność. Żeby się rozwijać, naukowiec musi być wolny - przekonuje uczony.

W obowiązującym wciąż prawie o stopniach i tytułach na stanowisko profesora nadzwyczajnego lub wizytującego nie wolno zatrudnić Polaka, który na dorobek w postaci publikacji, wdrażanych wyników badań i jakości wprowadzanych projektów pracował za granicą (choć można cudzoziemca). To jawna dyskryminacja - alarmują działacze Niezależnego Forum Akademickiego z Krakowa - służąca upokarzaniu wybitnych uczonych przez kolegów stojących wyżej w tytularnej hierarchii, lecz o nieporównywalnie mniejszym dorobku. Przed kilkoma laty świat akademicki zbulwersowała historia prof. Zbigniewa Żylicza (brata Macieja), pioniera medycyny paliatywnej, który za zasługi w tej dziedzinie otrzymał najwyższe odznaczenie państwowe w Holandii, gdzie pracował przez ćwierć wieku, a któremu w Polsce zaproponowano stanowisko profesora nadzwyczajnego na AM w Bydgoszczy pod warunkiem, że... zrzeknie się polskiego obywatelstwa.

Kilka dni temu FNP zakończyła badanie przebywających za granicą (głównie w USA) polskich naukowców, których większość wyjechała ponad 10 lat temu. Aż 70 proc. przyznało, że byliby skłonni rozważyć powrót, ale jako jeden z najważniejszych warunków wymieniają poważne traktowanie publikacji i zmianę przepisów dotyczących pozycji profesora i habilitacji. W Polsce jest tylko jedno takie miejsce, gdzie te warunki są spełniane.

W Międzynarodowym Instytucie Biologii Molekularnej i Komórkowej - drugiej poza FNP instytucji, której na początku wolnej Polski udało się uchwałą Sejmu wyplątać z sideł systemu - profesorami zostają nawet dwudziestoparolatkowie bez habilitacji. Bo są bardzo zdolni. - Każdego ministra szkolnictwa wyższego namawiałem, by wspierał tworzenie działających na podobnej zasadzie instytutów w całej Polsce. Nie powstał ani jeden - ubolewa Maciej Żylicz.

Zmiana się szykuje. Zgodnie z nową ustawą o szkolnictwie wyższym (leży w Sejmie) będzie można zatrudnić na etat profesora osobę bez habilitacji, prowadzącą zespół badawczy co najmniej pięć lat. Ale projekt oprotestowały Konferencja Rektorów Akademickich Szkół Wyższych i związki zawodowe.

Od powrotnego lotu odstrasza bieda. Gdy Wellcome Trust rozesłał do swoich stypendystów ankiety m.in. z pytaniem o poziom wynagrodzenia, Joanna Kufel nie mogła kliknąć żadnej rubryki z przedziałkami cyfr - jej pensja była za niska. Zderzenie z materialną stroną systemu każdy lot sprowadza na ziemię. - Kiedy przyjechałam do Poznania, okazało się, że pensja adiunkta nie wystarcza na wynajęcie mieszkania. Zaproponowano mi miejsce w akademiku - opowiada Anna Plisecka. - Rozumiem, że nie pracujemy dla pieniędzy, ale naukowiec chodzący ze studentami pod prysznic to nie najlepsza rekomendacja zawodu.

Innym radzi się: weź drugi etat albo lepiej dwa. Ale wtedy z pracy naukowej nici.

Gdy w pierwszym konkursie European Research Council (ERC) wygrało trzech młodych Polaków, okazało się, że żaden nie chce realizować swego projektu w Polsce. "Dlaczego?" - spytali ich w FNP. "Bo byśmy byli na pensji adiunkta". Zrobiono burzę mózgów, wymyślono wabik: gdy ktoś zdobędzie taki grant, to za powrót do Polski może dostać z Fundacji do 10 tys. zł stypendium miesięcznie, podobnie jak młody szef zespołu we Francji czy Anglii.

Wyrywanie fruwających bogatszym to praca żmudna, metodyczna. W programie "Welcome", na który wpadli w Fundacji, żeby ściągać do kraju wybitnych uczonych, oferuje się przez pięć lat taką samą pensję, jaką mają na Zachodzie. Młody człowiek wyłowiony do zespołu badawczego przez szefa, który wygrał konkurs, dostaje na rękę 3 tys., a jeśli jest postdokiem - 5 tys. zł. Oprócz tego zachowuje uczelniane uposażenie. A jeśli jesteś sławą, co to - jak prof. Stanisław Karpiński, światowej klasy biotechnolog - sfrunęła po długich latach, możesz przenieść z Zachodu zespół i mieć ­20-30 tys. zł pensji.

Warunki zatrudnienia każdego, kto wygrał w programie "Welcome" (decyduje międzynarodowa, akredytowana przy FNP komisja), prof. Żylicz negocjuje osobiście z rektorem uczelni, na której projekt ma być realizowany. Mówi: - On wam przynosi 6-7 mln zł. Co mu za to dacie?

Zwykle te negocjacje, nieraz bardzo trudne, wielowątkowe, kończą się pomyślnie. To chwile, kiedy wolność spotyka się z systemem.

Plusy

Szymon Świeżewski (grant z FNP i znanej europejskiej organizacji naukowej EMBO) uwija się przy remoncie pomieszczeń, w których powstaje jego laboratorium do podglądania tajemnic kwasu nukleinowego. To jeszcze jedna konsekwencja zderzenia: za granicą naukowiec nie musi pilnować hydraulika, czy dobrze przykręcił kran, bo do obsługi naukowej jest cała infrastruktura. Tu jest trochę po partyzancku, odświętna feta miesza się z grozą poniedziałku. Ale Szymon decyzji o powrocie ani przez sekundę nie żałował. - Coś za coś. W Anglii nie miałbym szans na takie granty jak tutaj. Tam oferta jest uboższa, bo konkurencja silniejsza. Tu jest nas garstka.

- Możliwości, jakie teraz stwarza Polska, są wyjątkowe - zgadza się Marcin Nowotny. Wygrał konkurs na szefa laboratorium w silnej międzynarodowej konkurencji i ma teraz granty z Wellcome Trust i EMBO. - Pracujemy na najlepszym sprzęcie, głównie z pieniędzy europejskich. Taki sam miałbym w Stanach.

Żadnego szoku zderzenia Nowotny więc nie przeżył. Co jakiś czas spotyka się na kolacji z podobnymi sobie grantowcami. Nazwali się Grupą Wsparcia Anonimowych Kierowników Labów - tak ich niewielu, że mieszczą się przy dużym stole. Wymieniają doświadczenia, pomysły, mówią, co ich wkurza. Z życia pozazawodowego Marcina najbardziej wkurzają w Polsce łamiący przepisy kierowcy i psie odchody na chodnikach - jedno i drugie w Stanach niezauważalne. Poza tym jest OK.

Natalii Letki (najpierw laureatka programu "Homing", teraz za duży grant europejski z powołanym przez siebie zespołem bada stosunek do dóbr publicznych obywateli z 15 krajów postkomunistycznych) z czasów oksfordzkich najbardziej brakuje środowiskowych rozmów, twórczej krytyki. Gdy pojechała przedstawić swój projekt grantowy do Brukseli, zorientowała się, że choć ma wszystko napisane, to nie umie o tym mówić.

Nie było z kim go tu przegadywać. - Ten brak rozmowy naukowca osłabia - mówi. Jednak z powrotu bardzo się cieszy. Bo po 1989 r. polska socjologia, przedtem na czele światowego peletonu, wyhamowała. Nie doszło do międzypokoleniowego przekazania pałeczki, niewielu socjologów publikuje po angielsku. A świat nadal intryguje, co mają do zaoferowania. - Zainteresowanie moimi badaniami jest ogromne. W Polsce, paradoksalnie, jestem lepiej widoczna, otrzymuję mnóstwo propozycji współpracy ze znanych zagranicznych ośrodków. Tak jak się spodziewałam planując powrót.

- Tu jest biedniej niż na Zachodzie, ale pod wieloma względami bardziej bogato - uzasadnia powrót Anna Brożek, która z "homingowego" grantu zajęła się teorią zdań rozkazujących i z własną grupą badawczą zamierza zrekonstruować filozoficzne i logiczne podstawy teorii imperatywów, a także zbadać ich zastosowanie w różnych dziedzinach, m.in. wojskowości i... ruchu drogowym. - Przede wszystkim bogatsze niż w Austrii jest środowisko filozoficzne, bo nieporównanie liczniejsze i bardziej zróżnicowane.

Ale w pojęciu "bardziej bogato" kryje się jeszcze coś niemierzalnego: świadomość uczestnictwa w dziedzictwie własnego kraju. Niedługo ukaże się jej płyta z nienagranymi dotąd w komplecie mazurkami Romana Maciejewskiego. To też pokłon dziedzictwu.

Joanna Kufel na pytanie, czy powrót nie ograniczył jej dostępu do smaków naukowego i osobistego życia, po chwili zastanowienia odpowiada: - Nie. To nadal lot wznoszący.

Wizja

- Tyle że wysiłki FNP to kropelka w morzu potrzeb naszej nauki - zauważa Anna Plisecka. Dzięki grantowi Fundacji nie musi mieszkać w akademiku i bada, jak w Cesarstwie Rzymskim radzono sobie z problemem dwujęzyczności, przed którym teraz stoi UE: wyrażania własnego porządku prawnego w językach prowincji, które wcześniej tego porządku nie znały. Już teraz kontaktują się z nią zaciekawieni prawnicy z Europy.

W Fundacji nie mają złudzeń: takie warunki pracy i życia jak na Zachodzie mogą zapewnić ok. jednemu procentowi najlepszych z najlepszych. Pozostali mocują się z systemem albo przed nim kapitulują. A w tym systemie wydaje się z budżetu państwa na naukę 27 euro rocznie w przeliczeniu na obywatela (w przeciętnym kraju "starej" UE - 10 razy więcej).

- Dlatego postanowiliśmy drążyć system od dołu - zapowiada prof. Żylicz i wyjaśnia, jak to się będzie odbywać. - Mamy przeszło 6 tys. laureatów naszych stypendiów. To już ogromne środowisko, tylko zatomizowane, każdy w innym instytucie. Chcemy, żeby się poznali, wymieniali poglądy, tworzyli lobby nacisku na polityków. Pomożemy im.

Prezes FNP uważa, że proces kruszenia systemu jest nieodwracalny, bo każdy, kto wyjechał i wraca, przenosi tu doświadczenie wolności i ukształtowany przez nią sposób myślenia o nauce. To myślenie będzie zagarniać kolejne przestrzenie skostniałej struktury. Powstanie masa krytyczna. - Może to trochę utopijne - przyznaje Maciej Żylicz - ale gdy rozmawiam z tymi młodymi ludźmi, dochodzę do wniosku, że w utopii jest jakaś siła.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2011