Przewodnik po świecie bez katedr

Powodem samozadowolenia chrześcijan, a tym samym powolnego zaniku duchowej energii Kościoła, jest zanik dyspozycji do zadawania pytań. Czytajcie Turowicza.

04.01.2014

Czyta się kilka minut

Jerzy Turowicz, zdjęcie niedatowane / Fot. Archiwum Jerzego Turowicza
Jerzy Turowicz, zdjęcie niedatowane / Fot. Archiwum Jerzego Turowicza

„Człowiek musi myśleć”

Jerzy Turowicz, 1932 r.


Dzieło Jerzego Turowicza onieśmiela. Wydane przed kilkoma tygodniami trzy grube tomy, w sumie ponad 2,5 tys. stron, to zaledwie fragment pisarstwa wieloletniego redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Można jednak w tekstach Turowicza odnaleźć pewien wspólny mianownik, nazwany zresztą przez samego autora „wspólnym, choć odległym korzeniem”. Jest nim nieustannie przewijający się przez zdania Turowicza niepokój o losy świata, a dokładniej – o los ludzkiego indywiduum i ludzkiej wspólnoty w świecie, który zaznał cywilizacyjnych, kulturowych i ekologicznych katastrof. Eksperymenty sztuki XX wieku były dla Turowicza zapisem stanu kultury podszytej dogłębnym niepokojem, a wiek niepokoju, pisał Redaktor w 1951 r., nie buduje katedr; wyraża bowiem epokę, „która jest epoką przejściową, bezkształtną, epoką poszukiwania, bezradności i niepokoju”.

Te trzy tomy to nieprzemijający program dla chrześcijanina i Kościoła, szczególnie aktualny dziś.


Źródłem owego niepokoju jest zwrot nie tylko światopoglądowy, ale przede wszystkim egzystencjalny, wiążący się z wielką rolą i misją chrześcijaństwa. Tuż po wojnie Turowicz pisał w „Tygodniku”: „Sięgnięcie do korzeni współczesnego kryzysu europejskiego odkrywa nam jako najgłębszą i najistotniejszą jego przyczynę tylko to jedno: odejście od chrześcijaństwa”.

Chodzi zatem o relację między Bogiem, człowiekiem i światem, o relację, która wtedy jest prawdziwa, gdy nadaje światu „ludzkie” oblicze, nie w znaczeniu poddania go całkowicie kontroli człowieka, lecz przeciwnie – wypracowania takiej więzi, która ustanowiłaby rodzaj braterstwa między trzema wielkimi partnerami.

Nie o władzę rzecz idzie, choć problem władzy i relacji z nią nie daje o sobie zapomnieć, lecz o braterstwo właśnie. Paradoksalnie, chrześcijaństwo poprawia niedoskonałą spuściznę Oświecenia: wszak z wielkiej obietnicy triady rewolucji francuskiej deficyt braterstwa odczuwamy najsilniej, i chrześcijaństwo, o którym przez całe życie myśli i marzy Jerzy Turowicz, ma owemu deficytowi zaradzić. „Zadaniem Kościoła – czytamy w tekście z 1985 r. – jest także dążenie do przekształcenia społeczności ludzkiej w społeczność braterską”. Trudno o jaśniejsze sformułowanie.

Niemal 50 lat po wojnie, w 1993 r., wrażenie kryzysu stało się jeszcze silniejsze: „Świat – w pół wieku po Hiroszimie i Oświęcimiu – rozdarty jest wojnami i niesprawiedliwością społeczną, podkopywany przez rozmach cywilizacji konsumpcyjnej i samobójcze niszczenie środowiska naturalnego, słowem: znajduje się w stanie głębokiego kryzysu cywilizacyjnego”. Nim padnie propozycja terapii, Turowicz poczyni zastrzeżenie, że stawką nie jest ani potępienie cywilizacji technicznej, ani też zakwestionowanie jej osiągnięć. Jeśli chrześcijaństwo ma wypełnić swoją misję, jeśli ma dotrzymać zbawczej obietnicy porządkującej dzieje i nadającej im sens, nie może wycofać się ze świata, lecz dogłębnie go badając, musi zapytać, czy to, jak kształtujemy nasz świat i nasze sposoby obcowania z nim, dostatecznie świadczy o powadze, z jaką odnosimy się do spraw naprawdę istotnych.

Siłą chrześcijaństwa jest moc nieustannego odnawiania pytania. To zanik dyspozycji do zadawania pytań jest powodem samozadowolenia chrześcijan, a tym samym powolnego zaniku duchowej energii instytucji Kościoła. W przeprowadzonym przez Redaktora pod koniec 1988 r. wywiadzie, Leszek Kołakowski poszukiwał wyznacznika nastroju nowoczesnego człowieka, formułując swój pogląd w sposób zapewne nieodległy od myśli samego Turowicza: „Z jednej strony rzeczywiście życie umysłowe jest intensywne (...). A przy tym wszystkim, wszyscy mamy poczucie niepewności i poczucie braku nauczycieli ludzkości. (...) jest w filozofii współczesnej wielu ludzi wybitnie inteligentnych (...), a jednocześnie nie ma w tej chwili na świecie ani jednego żyjącego wielkiego filozofa, to jest nie ma ludzi, do których inni mogliby się zwrócić z zaufaniem jako do nauczycieli duchowych”.


Trwa więc proces dechrystianizacji świata polegający na jego – by tak rzec – egoizacji. Ta zaś przejawia się na wielu płaszczyznach, ale przede wszystkim oznacza ogniskowanie się ludzkiego indywiduum na własnych potrzebach. Turowicz wielokrotnie pisze o współczesnym świecie jako opanowanym przez „materializm praktyczny, egoistyczne dążenie do dobrobytu, postawę konsumpcyjną”, z którą „łączy się niewrażliwość na nędzę i potrzeby bliźnich”.

Nie można nie zauważyć ukrytych w tej diagnozie paradoksów wpisanych w los nowoczesnego człowieka.

Po pierwsze, zabiegając bezwzględnie o spełnienie własnych wygórowanych ambicji, dąży on do wykazania, poprzez znamiona wysokiego statusu, swej pozycji w społeczeństwie, nie zwracając wszelako uwagi na to, że takim postępowaniem niszczy tkankę owego społeczeństwa. Zmierza do celu, który zostaje po drodze rozmontowany.

Po drugie, zachłannie panosząc się w świecie, podporządkowując go sobie bezwzględnie i krótkowzrocznie, przestaje rozumieć, czym jest „świat”, o który powinno chodzić w ludzkich zabiegach. Jeśli polityka dzieje się „między” ludźmi, dzieje się w „świecie” i tego świata przede wszystkim ma dotyczyć, nie zaś wyłącznie niestałych, zmieniających się z pokolenia na pokolenie w zależności od możliwości techniki potrzeb i ambicji człowieka. Wydaje się nam zatem, że „świat” mamy do dyspozycji, gdy tymczasem zaczynamy żywić poważne obawy (przypomnijmy choćby wywołane przez człowieka nieobliczalne skutki zmian klimatycznych), że stoimy z coraz bardziej pustymi rękami.

Po trzecie, pewność siebie egoidalnego człowieka podszyta jest – jak przekonuje Kołakowski – brakiem zaufania, to zaś prowadzi jednostkę do fałszywego poczucia samowystarczalności. W świecie coraz bardziej powiązanym nitkami niewidzialnych sieci to, na co cierpimy, to kryzys więzi właśnie.

Oto ścieżka, na której spotykamy chrześcijaństwo. W rozmowie z Jerzym Turowiczem wybitny dominikański teolog Marie-Dominique Chenu, mówiąc o Kościele, posłuży się lapidarną formułą: „najpierw jest to wspólnota”. Rzecz jasna, jest i „hierarchia”, ale ta modyfikuje jedynie to, co najważniejsze. Jest tylko, powiada Chenu, „orzecznikiem, atrybutem”. A jeśli tak, rozważanie chrześcijaństwa, które – o ile ma być poważne, a o powagę tę zabiega Turowicz niestrudzenie przez całe swoje życie – musi być nieodróżnialne od chrześcijańskiego życia, musi brać pod uwagę wspólnotę, właściwy jej czas i miejsce.


O ile Kościół ma pomóc człowiekowi i odegrać rolę duchowego nauczyciela, musi przemawiać z wnętrza wspólnoty nie pouczająco, lecz współczująco. Będzie autentycznie prowadził człowieka wówczas, gdy nie będzie mu przewodził, ale towarzyszył. Ta tęsknota za Kościołem, który idzie nie przed nami, ale wraz z nami, oznacza przynajmniej dwie rzeczy. Najpierw szczególnie zdystansowany stosunek do wszelkiej hierarchiczności. A dalej to, że dopiero Kościół wcielony w autentyczną, a nie wyłącznie retoryczną wspólnotę może poznać faktyczne głębokie dramaty ludzkiego losu, a nie ich zideologizowane i po części wydumane awatary. Obie te okoliczności – będący źródłem pokory dystans wobec własnej władzy i hierarchiczności oraz empatyczne wcielenie się w los wspólnoty – sprawią, że Kościół będzie Kościołem „otwartym”.

Już w 1972 r. Turowicz pisał: „Skoro Kościół nie jest – przede wszystkim – instytucją hierarchiczną, ale wspólnotą ludzi odkupionych krwią Chrystusa, a przecież nie tylko chrześcijanie, ale wszyscy ludzie tą krwią odkupieni zostali, skoro jego zadaniem jest przekształcenie całej ludzkości we wspólnotę braterstwa, przyjaźni i miłości, to znaczy, że na Kościół nie można patrzeć jak na oblężoną fortecę odpierającą napór sił uderzających z zewnątrz o jego mury, że musi on zrezygnować ze stawiania na pierwszym miejscu obrony swych interesów uwarunkowanych historycznie przeszłością, bowiem jego jedynym prawdziwym interesem jest być obecnym wszędzie, jako ewangeliczny zaczyn, jako ferment, od wewnątrz powolną pracą przemieniający kształt świata”.

Trudno o celniejszy opis roli i zadania Kościoła. Taki bowiem Kościół będzie w stanie sprostać wyzwaniu historii, szczególnie tej najnowszej, która pozostawiła za sobą zgliszcza nie tylko miast, ale wartości uznawanych przedtem za nienaruszalne.

Mówiąc bardziej radykalnie: doktryna nie służy za podwyższoną scenę, z której spoglądamy na ludzki los, wyrokując z zewnątrz o tym, co dobre i złe; przeciwnie – doktryna towarzyszy losowi człowieka, wciela się w niego i w tym wcieleniu współzastanawia się nad tym, co złe i co dobre.

Tak pisał o tym Turowicz w 1945 r.: „Jeżeli w świecie ma zapanować jakiś nowy ład, jeśli ma panować między narodami, między warstwami społecznymi, między poszczególnymi ludźmi, to zarówno w swej ustrojowo-instytucyjnej formie, jak i w całej treści, którą stanowi kultura – będzie on możliwy tylko w oparciu o prawdziwą znajomość człowieka, jego natury i sensu jego istnienia”.

Powtórzmy: Kościół jest wcielony we wspólnotę ludzi, a skoro tak, to wydarzenia kształtujące dzieje, w swym zmiennym historycznie dynamizmie podsyconym nadzwyczajnym przyspieszeniem techniki (pisał o tym Turowicz już w 1951 r.), nie zawsze dadzą się skategoryzować wedle przekazanych przez doktrynalną tradycję formuł. Życie nieustannie przechyla się na stronę pytania, a tym samym pokazuje niewystarczalność dotychczasowych odpowiedzi. To właśnie otwartość na życie jako formę odnawiającego się zapytywania stanowi o odpowiedzialności myślenia.

Kiedy w latach 90. pojawi się w polskim piśmiennictwie debata na temat Kościoła „otwartego” i „zamkniętego”, Turowicz, zachowując szacunek dla poglądów zwolenników drugiego, opowie się zdecydowanie za pierwszym: „Obawiam się, że dzisiejszemu Kościołowi można zarzucić pewną bezradność wobec tego trudnego problemu. Nie wystarczy bowiem w spornych sprawach powtarzać, jakie jest stanowisko Kościoła oparte o depozyt wiary i dziedzictwo Tradycji, ale trzeba jeszcze dostrzegać istniejące problemy i pytania, na które nie ma odpowiedzi”.

Chrześcijaństwo otwarte pojmuje tradycję nie jako kompletny i gotowy, dany nam raz na zawsze obraz świata, ale jako podstawę, od której zaczynają się i z której wyrastają zmiany: „tradycja jest wartością i form, które służyły przez wieki, nie należy zbyt łatwo się pozbywać. Ale zmiana jest prawem życia. (...) Toteż niech nas zmiana w Kościele nie przeraża”.


Katolicyzm przyczyni się więc do odnowy świata wówczas, gdy podejmie trud rozpoznawania rzeczywistości w całym jej bogactwie zamiast wtłaczania jej w przygotowane z góry formy. Oznacza to prymat osoby nad literą doktryny, nie dlatego, by doktrynę zakwestionować, lecz by uznać, iż zachowuje ona swe znaczenie nie w akcie ferowania wyroku, lecz w akcie zrozumienia.

Kościół, oddajmy głos Turowiczowi, „pracuje nad żywym człowiekiem, nad każdą z osobna, konkretną, wcieloną duszą ludzką”, a jeśli tak, to wobec nieokrzepłego, nigdy „niegotowego” człowieka z góry zamknięte i zakrzepłe normy doktryny rychło okażą się zawodne. Zawiodą albo dlatego, że jednostka porażona ich bezlitosnym i nieempatycznym działaniem zrezygnuje z ich pomocy przy kształtowaniu swej postawy, albo dlatego, że poddając się owemu werdyktowi będzie żywić gorzkie podejrzenie, iż jej życie w całym jego skomplikowanym dramatyzmie zostało w jakimś podstawowym sensie brutalnie uproszczone: „jeśli chodzi o poszczególne momenty historii, jej epoki, to w każdej z nich istnieją żywi ludzie, żywe, jednorazowe, niepowtarzalne osoby ludzkie, dla których Kościół jest jedynym, choć nieraz nieznanym, źródłem pełnego życia”.

Źródło pełnego życia musi być także odkryciem wagi i znaczenia również jednorazowo danego nam czasu. Tym samym wszelki ideał, o ile nie ma stać się wyłącznie przesłoną ideologicznych poczynań, nie będzie zamykał, lecz przeciwnie – otwierał drogi nowych poszukiwań. Chrześcijaństwo jest trudem dążenia, a nie konstatacją stanu posiadania.

Jest stałym przekonaniem Jerzego Turowicza, iż „nie ma jednolitego, zawsze obowiązującego ideału, modelu, wzorca ludzkiego świata. To, jak świat powinien być »urządzony«, by człowiek mógł w nim żyć po ludzku, to sprawa, którą w każdej sytuacji cywilizacyjnej trzeba rozwiązywać na nowo i która zawsze, nawet w najpomyślniejszej koniunkturze, rozwiązana będzie w sposób niedoskonały, niezadowalający, chwilowy, nie »bez reszty«”.

Rozumienie chrześcijaństwa wyłącznie jako przekazu tradycji i zespołu doktrynalnie i bezrefleksyjnie stosowanych norm przenosi doświadczenie duchowe na płaszczyznę pozbawionego namysłu automatyzmu życiowego, a przecież chrześcijaństwo jest niczym innym, jak głębokim namysłem jednostki nad sobą, prowadzonym po to, aby mogła ona wycofać siebie z centralnego punktu, czyniąc miejsce światu i temu, co w tym świecie dzieje się między ludźmi.


Rzecz jest więc nie tylko w wartościach, ale nade wszystko w sposobie, w jaki wartości te będą kształtowały nasze życie. Turowicz wielokrotnie powie, że „podstawowy zestaw wartości chrześcijańskich prezentują błogosławieństwa z Kazania na Górze”, ale równie często przypomni, że wydarzenia naszego życia wyrastają z głębokiego i nie zawsze dla nas samych jasnego i zrozumiałego „tła”. Zadaniem prawdziwie chrześcijańskim jest owo skomplikowane emocjonalne i mentalne „tło” naszych uczynków niestrudzenie badać, bowiem mechaniczne stosowanie wobec nich przepisów sprawia, że wartości leżące u ich podstaw przestają być środkiem do otwierania ludzkiego życia na łaskę zrozumienia i braterstwa, nie odróżniając się niczym od kodeksowych paragrafów.

Nauka i praktyka Kościoła nie powinna w żadnym wypadku zejść do roli siły wtłaczającej ludzkie życie do upraszczających schematów, biurokratyzujących i pogrążających w stagnacji owo życie. Jeśli Kościół w przeświadczeniu Turowicza pracuje nad „każdym żywym człowiekiem”, przeto kodyfikacja i jurydyzacja owych norm sprawia, że nasze życie „martwieje”. Wraz z życiem martwieją wówczas i wartości, mające życiu służyć.

Gdy w 1992 r. toczy się w Polsce debata o zapisach ustawy medialnej, w której ma się pojawić zapis o wartościach chrześcijańskich, Turowicz komentuje: „Jako chrześcijanin oczywiście pragnę, by radio i telewizja respektowały te wartości, ale chyba nie na mocy ustawy”. Nie na mocy ustawy, bowiem wartości żyją wtedy, gdy z przekonania (a nie siłą zapisu kodeksowego) przenikają i formują nasze postępowanie. Dzieje się tak wtedy, gdy jesteśmy chrześcijanami z namysłu, a nie tylko z „paszportu”. To jeszcze jedna cecha chrześcijaństwa otwartego – przy całym szacunku należnym prawu, będzie ono przedkładało ducha sprawiedliwości nad martwą literę prawa. Duch obdarzony jest łaską wybaczania (choć przecież nie zapominania) przewin, litera natomiast nie wybacza nigdy, posuwając się aż do zadania śmierci.

Gdy w maju 1960 r. w komorze gazowej w więzieniu San Quentin stracony zostaje po 12 latach oczekiwania Caryl Chessman (jego sprawa wstrząsnęła opinią światową, przyczyniając się do nasilenia protestów przeciwko karze śmierci), Turowicz notuje: „Jest coś niedobrego w cywilizacji, która wyłączną wagę przywiązuje do ludzkiego wymiaru sprawiedliwości, zapominając o tym, że jest nad nią sprawiedliwość inna, wyższa i naprawdę ostateczna; cywilizacji, w której ślepe stosowanie litery prawa powoduje, że sprawiedliwość staje się okrutna i nieludzka, zabarwia się kolorem zemsty, w której nie ma miejsca na litość i przebaczenie”.

Taki sposób rozumienia i praktykowania wartości nadaje im walor tego, co Turowicz nazywa pięknie „radami ewangelicznymi”. Pojęcie „rady” odgrywa rolę zasadniczą, bowiem przenosi relację między indywiduum a wartościami z płaszczyzny podporządkowania, na której liczy się posłuszeństwo opatrzone sankcjami za wszelkie niedopełnienie lub próby niezależności, na płaszczyznę partnerstwa i towarzyszenia, gdzie prowadzi nas odpowiedzialność za nasze postępowanie, które nie tyle zostaje na nas wymuszone przez szacunek dla wartości, lecz które wyłania się z namysłu nad wynikającymi z niego konsekwencjami. Mówiąc krócej: pierwszy rodzaj relacji konstruuje świat jako spór o rację zawsze bezwzględnie nadrzędną wobec ludzkiego losu; drugi traktuje rzeczywistość jako rezultat troskliwego namysłu, a wówczas wartości wchodzą bezpośrednio w horyzont naszego bycia.


Nie o rację zatem tu chodzi, ale o czujne, czułe i odpowiedzialne rozpatrywanie świata. Bo to nie racja jest stawką w tej grze, lecz więź: „Miłość prawdziwa nie jest ślepa i bezkrytyczna, jej koniecznym korelatem jest odpowiedzialność”. Usytuowanie wartości w perspektywie więzi (a nie racji) jest obroną ludzkiej różnorodności, której uszanowanie jest podstawą do budowania świata bardziej ludzkiego. Inaczej „zbyt często dochodzi do głosu to, co można nazwać »antywartościami«, a mianowicie nietolerancja i agresja, jeśli nie nienawiść, odsądzanie ludzi inaczej myślących od czci i wiary, przypisywanie sobie monopolu na prawdę i słuszność, odmowa uczciwego dialogu i odrzucanie możliwości kompromisu, chęć narzucania swojego stanowiska”. To zdanie, zapisane przez Jerzego Turowicza w 1992 r., powinno wciąż służyć nam jako ostrzeżenie przed dysponentami racji, dla których prawda nie rozjaśnia mroku historii, lecz jedynie służy do pognębienia przeciwnika, tym samym mrok ów pogłębiając.

Kościół nie powinien być „polityczny”, bowiem jego misją jest stworzenie przestrzeni, w której człowiek znalazłby zachętę i możliwość doskonalenia samego siebie, a wołanie Kościoła o sprawiedliwość społeczną nie jest opowiedzeniem się za jednym konkretnym rozwiązaniem systemowym, lecz ma mieć moc sprzeciwu i niezgody na obecny stan świata.


Chrześcijaństwo pojmowane jako troska o więź sięga samych korzeni polityczności. Szanuje bowiem różnorodność i odpowiedzialność należące do wyznaczników ludzkiego świata. Chrześcijanin zatem jest tym, kto troszczy się o szczególny rodzaj związania ze światem, po to, aby „współpracując z łaską (...) pracować nad sobą, rozwijać się wewnętrznie, stawać się lepszym, starać się bardziej »być« niż »mieć«, sens życia upatrywać nie w dążeniu do szczęścia osobistego, ale w służbie drugiemu człowiekowi, (...) w dążeniu do »dobra wspólnego«, do tego, by świat stawał się bardziej ludzki”.

Niewątpliwa laicyzacja świata wynika w znacznej mierze z zarzucenia przez chrześcijan owego wezwania do odtworzenia pierwotnego znaczenia naszych starań. Obecnie oznaczają one zabieganie o osobiste szczęście drogą ekonomizacji wysiłków, zgodnie z którą chciałbym prześcignąć innych, osiągając maksimum powodzenia przy możliwie jak najmniejszym wkładzie własnym. Zasada ta wyznacza kierunek świata określony przez Turowicza jako „materializm praktyczny”, w którym dominuje „dążenie do życia ułatwionego, zanik pojęcia ubóstwa i ofiary”.

Starania chrześcijanina, o czym przypomina choćby biblijna przypowieść o trudnej i ciernistej drodze wiodącej do zbawienia, nie mogą w żadnym wypadku dokonywać się pod auspicjami ekonomii „najmniejszego wysiłku”, ta bowiem wyklucza pryncypium braterstwa, które dla chrześcijaństwa jest azymutem działania. W różnorodnych zabiegach Kościoła o wprowadzenie w życie miłości bliźniego chodzi o „przekształcenie społeczności ludzkiej w społeczność braterską, w której panuje sprawiedliwość i poszanowanie dla osoby ludzkiej i jej praw”.

Powtórzmy: niezbędnym krokiem rozpoczynającym owe starania o braterstwo i bardziej ludzki świat jest poważne potraktowanie przez jednostkę własnego losu, to zaś jest możliwe wtedy, gdy podejmie ona trud pracy nad sobą. Mówi o tym Turowicz wyraźnie już w 1951 r., utrzymując, że waga i przyszłość katolicyzmu „zależy niewątpliwie od samych katolików, od ich świadomości, poczucia odpowiedzialności i rozumienia istoty katolicyzmu, jak i istoty problemów współczesnych, współczesnego przełomu cywilizacyjnego”. Ta krytyczna refleksja musi być także udziałem samego Kościoła. Dopiero wtedy będzie mógł zwrócić się do nas w sposób, który jest przejmująco ludzki, a nie wyłącznie doktrynerski. „Kościół mówi człowiekowi: jesteś dojrzały, masz lata, zrozumiałeś, oto nadprzyrodzona społeczność złączona węzłem miłości, która gotowa dać ci wszelką pomoc. Jeśli więcej dostałeś, więcej się od ciebie będzie wymagać. Poza tym myśl i czyń, jak uważasz. Konsekwencje własnych czynów – dobre lub złe – poniesiesz sam”. 

Jerzy Turowicz „Pisma wybrane”, wybór i opracowanie Anna Mateja, Universitas 2013

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Literaturoznawca, eseista, poeta, tłumacz. Były rektor Uniwersytetu Śląskiego. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Członek Komitetu Nauk o Literaturze PAN, Prezydium Komitetu „Polska w Zjednoczonej Europie” PAN, Prezydium Rady Głównej Szkolnictwa… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2014