Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Francuzi nigdy nie kryli swej pełnej, urażonej wyższości, niechętnej rezerwy byłego imperium wobec imperium jak najbardziej aktualnego, podczas gdy Amerykanie... Wystarczy rzucić okiem na najnowsze wyborcze reklamówki Newta Gingricha, który wytacza wobec kontrkandydata Partii Republikańskiej najgrubsze armaty. Otóż Mitta Romneya ma pogrążyć w oczach wyborców fakt, że (o zgrozo!) mówi po francusku. Zaiste, widzimy jak Romney starannie układa usta, wypowiadając przy jakiejś okazji przerażające „Bonjour”. Gingrich nie od dziś znany jest z umiejętności fenomenalnego wyczuwania nastroju Amerykanów, więc chyba Francuzi mają w USA, delikatnie mówiąc: „spory deficyt sympatii” – żeby ująć to w stylu amerykańskiej kampanii wyborczej.
To się oczywiście wkrótce wszystko zmieni, już niebawem mieszkańcy wszystkich zakątków świata, Europy, a zwłaszcza oczywiście Francji będą walić drzwiami i oknami do Napoleonlandu. Yves Jego, mer Montereau, zauważył lukę pomiędzy podparyskim Disneylandem a Les Invalides, i postanowił ją wypełnić. Pomysł wydaje się przyszłościowy, bo na przeszłości można zarobić. Czasy napoleońskie to przecież przygód co niemiara, o czym poświadczyć mogliby zarówno książę Pepi, jak i Madame Walewska. Potencjał Bonapartego w innych krajach nie jest może aż tak kolosalny jak w Polsce, ale trudno nie przyznać racji merowi, gdy stwierdza, że „Napoleon jest popularny w Rosji i Chinach”. Nie wiem, jak w Chinach, ale w Rosji Napoleon jest niebywale popularny, mniej więcej tak jak Hitler. Można jeszcze pomyśleć o popularyzacji Napoleona w Indiach, ale to zapewne przyjdzie z czasem, a konkretnie zbiegnie się z czasem ukończenia Napoleonlandu. Brakuje ok. 200 mln. euro, ale podobno są już inwestorzy z Bliskiego Wschodu (to zapewne pokłosie popularności Napoleona po kampanii egipskiej). Nie mogę się doczekać, żeby zaznać mnóstwa starannie stematyzowanych atrakcji, już popuszczam wodze wyobraźni i widzę: restauracje, parkingi, sklepy z pamiątkami (souveniry, po prostu), hotele, restauracje, souveniry, sklepy, parkingi, restauracje, parkingi, hotele... Ale moje najdziksze fantazje są niczym przy wizji mera Montereau: „Kampania rosyjska 1812 może być ogromną atrakcją. U bram Moskwy zwiedzający nałożą narty, aby szusować po śniegu przez pola bitewne, aż nad Berezynę, gdzie otoczą ich zamarznięte ciała żołnierzy i koni”. Czyli taki miks Kowalczyk z szeregowcem Ryanem, plus noc żywych trupów z akcentem hippicznym. To musi się udać! Trzymam zmarznięte kciuki, ale chyba jeszcze troszkę potrzymam, bo rozpoczęcie budowy dopiero w 2014 r. Nie wiem, czy sprężą się przed rocznicą Waterloo, a później to już pozostaje rekonstrukcja wyspy św. Heleny i koniec zabawy.
Tymczasem do bólu pragmatyczni Amerykanie już w tym miesiącu otwierają w Las Vegas kolejną z atrakcji. Coś o wojnie secesyjnej? Pudło! Machine Guns Vegas. Można sobie seryjnie postrzelać. Po prostu.