Przemysł letniej pogardy

„Wolę, gdy mi zimno” – współczesna meteorologiczna poprawność nie przewiduje, niestety, takiej odpowiedzi na dobiegające zewsząd deklaracje miłości do wysokich temperatur.

20.04.2021

Czyta się kilka minut

 / COLIN HAWKINS / GETTY IMAGES
/ COLIN HAWKINS / GETTY IMAGES

Śnieżyca zaczęła się niespodziewanie. Wprawdzie prognozy od rana ostrzegały przed wieczornym opadem, ale lakoniczny komunikat aplikacji meteo w telefonie nie zwiastował aż takiej nawałnicy. Wielkie płatki śniegu, niesione przez wiatr dujący prosto w twarz, poruszały się niemal poziomo i w świetle latarki czołowej, którą zabrałem na nocne bieganie, przypominały gwiazdy ze słynnej sceny przekraczania prędkości światła w „Gwiezdnych wojnach”. Cieszyłem się zresztą tym osobliwym widokiem może z pół minuty, aż mokry śnieg zalepił mi okulary. Przestałem widzieć cokolwiek poza własnym korpusem, który również błyskawicznie pokryła warstwa lodowatego białego osadu.

– Halo, kolego, w porządku? – przez ścianę wiatru dobiegł do mnie najpierw dźwięk zatrzymującego się opodal auta, a tuż potem głos jego kierowcy. – Nie potrzebujesz pomocy?

– Wszystko gra – odkrzyknąłem z grubsza w kierunku, z którego dochodził głos, strzepnąłem lodowy garnirunek i ruszyłem dalej. Po kilkunastu minutach wiatr zaczął słabnąć, przestało też padać. Byłem przemoczony do suchej nitki, straciłem czucie w dłoniach, mięśnie mimiczne zmarzniętej twarzy wszczęły strajk, ale paradoksalnie dopiero teraz biegło mi się cudownie lekko, do tego w tempie, jakiego dawno nie widziałem na zegarku.

Wspominam tamten trening jako jedno z najciekawszych doświadczeń. Uczucie balansowania na granicy hipotermii kontrolowanej tempem biegu było po prostu przyjemne. Byłem na swoim miejscu zgrany z mroźnym otoczeniem, które przeszło na moją stronę. Tamtej lutowej nocy zdałem sobie sprawę, że choć nie mam ulubionej pory roku, nad ciepło zdecydowanie przedkładam chłód. I że wielu ludzi – podobnie jak napotkany kierowca – nie rozumie, że doświadczenie zimna może być równie przyjemne, jak przebywanie w cieple. Podczas biegania w upalne letnie wieczory zdarzało mi się zdychać ze zmęczenia i odwodnienia na poboczu jezdni.

Nie zatrzymał się nikt.

My, chłodna mniejszość

Sondaż przeprowadzony dwa lata temu na Wyspach przez prestiżowy instytut ICM przyniósł zaskakujące rezultaty – otóż statystyczny Brytyjczyk co roku poświęca aż 49 godzin na rozmowy o pogodzie! Owszem, narzekania na barwę nieba, trafność prognoz czy przewidywanie tempa nadchodzących frontów oraz przejaśnień należą do tradycyjnych budulców brytyjskiego small talku, nikt jednak nie spodziewał się, że zajmują statystycznemu poddanemu królowej Elżbiety aż pół roku z całego życia! A skoro nawet Brytyjczycy – nacja tradycyjnie przykładająca wielką wagę do wszelkich zagadnień związanych z etykietą – warunki meteo traktują jako coś wykraczającego poza sferę jednostkowych preferencji, zatem i my możemy zrobić wyjątek od reguły zakazującej rozmawiać kulturalnym ludziom o gustach. Zwłaszcza że w kwestii pogody pozwalamy sobie na to już od dawna.

Kiedy piszę te słowa, znany mi wycinek przestrzeni mediów społecznościowych wypełniają jęki licznych miłośników ciepła truchlejących pod butem przedłużającego się przedwiośnia. Ci sami ludzie będą wkrótce kręcić nosem na za mało słoneczne lato, by jesienią płynnie wejść w doroczny rytuał załamywania rąk nad zimą, która „już nie jest taka jak kiedyś” – co oczywiście nie przeszkodzi im ogłosić stanu klęski żywiołowej już po pierwszym przymrozku. W takim otoczeniu my, miłośnicy chłodu, wolimy pozostać w ukryciu ze swoim uczuciem termicznego niedopasowania, bo choć nikogo nie pytamy o źródło miłości do upałów, sami musimy się gęsto tłumaczyć, dlaczego wolimy zimno.

Machinę popkultury i biznesu również nastrojono pod wymagania ciepłolubnej większości. Jeśli lubisz festiwale muzyczne, w pakiecie dostajesz także spalony kark i bąble od ukąszeń komarów, bo największe takie imprezy odbywają się oczywiście latem. Zimą możesz posłuchać najwyżej ryku wuwuzeli podczas turnieju skoków narciarskich. Kalendarz również nie gra na naszą korzyść, rzucając nam w okresie najładniejszej dla nas pogody jeno ochłap kilkunastu dni ­ferii ­zimowych i przerwę bożonarodzeniową. Prawdziwe ­wakacje są oczywiście latem. Z ograniczonym ­zaufaniem ­musimy traktować nawet cykl liturgiczny Kościoła katolickiego, który podejrzanie majstruje przy dacie Wielkanocy, przesuwając ją co jakiś czas niebezpiecznie blisko maja.

A przecież zbieg ewolucyjnych okoliczności, który sprawił, że temperatura ludzkiego ciała wynosi 36,6 stopni Celsjusza, nie stanowi żadnego usprawiedliwienia dla takiego faworyzowania ciepła. Całą rzecz dałoby się sprowadzić do trywialnych uwag o przewagach jednej pory roku nad drugą – gdyby nie fakt, że przekonanie o wyższości upału nad zimnem staje się z roku na rok czymś w rodzaju dogmatu. Żyjemy w epoce meteorologicznego manicheizmu, który zadowolenie z odczuwania ciepła utożsamił, nie wiedzieć czemu, ze światem jasności i dobroci, akceptację zaś dla chłodu, będącego w wymiarze czysto zmysłowym dokładnie takim samym doświadczeniem, traktuje w najlepszym razie jako nieszkodliwe dziwactwo.


Czytaj także: Bartek Dobroch: Requiem dla śniegu


Przewagą ciepłych pór roku nad chłodnymi ma być rzekomo większa przydatność tych pierwszych do uprawiania sportów, ale już rzut oka na listę dyscyplin letnich i zimowych igrzysk olimpijskich uzmysłowi, że jest dokładnie na odwrót. Biegać, grać w piłkę, skakać w dal lub wzwyż, podnosić ciężary czy pchać kulą, ba, nawet pływać, można przecież przez okrągły rok i w dowolnym miejscu; wystarczy w tym celu jedynie odrobina samozaparcia. Ciepłe pory roku zawężają tymczasem spektrum aktywności do dyscyplin typowo letnich. O nartach w lipcu w Polsce, sierpniowym wypadzie na łyżwy czy majówce na bojerach na zamarzniętym Zalewie Wiślanym nie ma co marzyć. I nikt na to nie narzeka – w odróżnieniu od fanów letnich dyscyplin, którzy chcieliby je uprawiać okrągły rok, ale pod warunkiem, że mowa o roku złożonym z dwunastu lipców lub sierpniów.

Pobrzmiewają w tych pretensjach nutki znane wszystkim rodzicom dzieci niejadków, które nad talerzem potrafią mnożyć problemy tak długo, aż dostaną w końcu od znękanych opiekunów swój ulubiony makaron lub kromkę suchego chleba. Próby wymuszania posłuszeństwa na pogodzie w podobny sposób skazane są jednak na porażkę, natura bowiem jest nam matką jedynie w przypowieściach Grety Thunberg i wcale nie zamierza się o nas troszczyć.

Zwłaszcza w strefie klimatu tropikalnego.

Klątwa Arystotelesa

Średniej rocznej temperaturze kuli ziemskiej, która nie przekracza 15 stopni Celsjusza, daleko do stanu, który miłośnicy upałów mogliby nazwać zadowalającym. Strefa, w której średnioroczne wskazania termometru przekraczają 20 stopni, ogranicza się z grubsza do Afryki międzyzwrotnikowej, Azji Południowo-Wschodniej, centrum Ameryki Południowej oraz północnej Australii. Są to również obszary zazwyczaj gęsto zaludnione – choć stoi za tym głównie duże nasłonecznienie w połączeniu z solidnymi opadami deszczu, które razem sprzyjają wegetacji roślin, a tym samym dostarczają dostatecznie dużo pożywienia. Odczytywanie klimatycznych predylekcji rodzaju ludzkiego z map gęstości zaludnienia będzie więc podróżą w ślepą uliczkę.

Z czysto medycznego punktu widzenia obszary tropikalne uznać należy wręcz za mniej przyjazne dla ludzkiego organizmu, któremu grozi tam nie tylko przegrzanie, odwodnienie lub czerniak, ale też poczet jadowitych gadzin i chorób wywoływanych przez pasożyty oraz bakterie lubujące się w wysokich temperaturach. Tymczasem po stronie obiektywnych zagrożeń czyhających w świecie wiecznego śniegu znajdziemy tylko hipotermię, odmrożenia – a gdzieniegdzie także głodne niedźwiedzie polarne.

Dysproporcje w gęstości zaludnienia globu zaintrygowały już Arystotelesa, Stagiryta wyciągnął zeń jednak dość pobieżne wnioski, dostrzegając jedynie związek między liczbą ludności a temperaturą. Dalej rzuciło go już w stronę taniej jak na obecne standardy antropologii, bo z uporem godnym lepszej sprawy doszukiwał się związku pomiędzy kreatywnością jednostki a warunkami pogodowymi, w których przyszło jej funkcjonować. Słabo rozwinięte – według greckiej miary – więzi społeczne barbarzyńców zamieszkujących zimne północne rubieże Europy oraz plemienna „anarchia” ludów Sahelu skłoniły go do konkluzji, że klimat strefy umiarkowanej, jakim cieszyła się Grecja, wydaje się optymalny dla ludzkiego organizmu.

Greckie lato, które tak cenił Arystoteles, było i nadal jest faktycznie gorętsze od polskiego, ale przedwcześnie się radujecie, drodzy zwolennicy upałów. W dość chaotycznej arystotelesowskiej wykładni kluczem do zrozumienia mechanizmu, który sprawia, że dane warunki atmosferyczne sprzyjają ludzkiej aktywności, było bowiem właśnie… zimno. Funkcjonowanie organizmu założyciel Lykeionu utożsamiał z ciepłem – ale również z dojrzewaniem. Im wyższa była temperatura, w jakiej zachodziły procesy życiowe, tym szybsze stawało się tempo ich przebiegu. Brak czynnika chłodzącego (za taki uważał również pożywienie) prowadził zatem zdaniem Arystotelesa do przegrzania i w efekcie nawet do śmierci. A stąd już było blisko nauczycielowi Aleksandra Wielkiego do konstatacji, że jednostki pozbawione dostatecznej dawki czynnika chłodzącego nie będą w stanie rozwinąć pełni swoich możliwości, podobnie jak te, które mają go za dużo. Klimat zimny – uczył Arystoteles – rodzi ludy brutalne i niezdolne do głębszej refleksji. Zbyt gorący będzie z kolei sprzyjać gnuśności.

Moglibyśmy potraktować tamte wywody jedynie jako odbicie ówczesnego stanu wiedzy o świecie, gdyby nie fakt, że myśl Stagiryty stała się jednym z filarów cywilizacji europejskiej. Jak brzemienne było to w skutkach, pokazuje chociażby korespondencja brytyjskich urzędników słana na przełomie XVIII i XIX w. z Indii do Londynu. Opracowując listę ludów, które zdaniem wysłanników króla mogłyby się łatwo zasymilować z kulturą europejską, administracja kolonialna posługiwała się dokładnie tym samym kluczem, co Arystoteles. Za najgorzej rokujących uznano „gnuśnych” mieszkańców gorącego drawidyjskiego południa i „nieokrzesanych” górali zamieszkujących Sikkim oraz podnóża Himalajów.

Czyżby powszechna polska miłość do tak niepolskiego zjawiska atmosferycznego, jakim jest upał, była podszyta identycznym kompleksem pochodzenia?

Bitwa nad termostatem

Jednego możemy być pewni. Czym dla barbarzyńskich ludów z północy wczesnośredniowiecznej Europy był korpus cywilizacyjnych zdobyczy świata grecko-rzymskiego, tym dla ich współczesnych potomków bywa śródziemnomorski styl życia. Sałatka caprese w wielu polskich domach skutecznie konkuruje z warzywną, a karp dawno przegrał z krewetkami i labraksem. Po dobrej kolacji miło byłoby oddać się południowemu rytuałowi wieczornej passeggiaty, ale w klimacie północnej Europy da się zrealizować ten plan jedynie przez dwa-trzy letnie miesiące. Chyba że warunki południowej ulicy odtworzymy sobie w mieszkaniu.

Jak podaje Building Research Establishment, brytyjska instytucja zajmująca się m.in. certyfikowaniem materiałów i technologii budowlanych, średnia roczna temperatura dobowa w domu na Wyspach Brytyjskich przekracza obecnie 22 stopnie Celsjusza. Identyczny wynik otrzymali w ubiegłym roku autorzy ankiety przygotowanej na zlecenie Izby Gospodarczej Ciepłownictwo Polskie. To jakieś trzy stopnie powyżej zalecanej przez lekarzy temperatury komfortu i aż sześć ponad to, co powinniśmy widzieć na termometrze sypialni, kładąc się do łóżka z nadzieją na długi i zdrowy sen. Szokujące wydają się w tym kontekście historyczne statystyki tego samego Building Research Establishment, z których wynika, że jeszcze w 1970 r. średnia dobowa temperatura w brytyjskim domu nie przekraczała 12 stopni, a termofor czy szkandela wkładane zimą do pościeli należały do obowiązkowego wyposażenia niemal każdego gospodarstwa domowego.

Błyskawiczna poprawa warunków bytowych, jakiej zaznał bogaty świat po II wojnie światowej, w kwestii ciepłoty mieszkań zaszła więc zdecydowanie za daleko, zamieniając je w duszne terraria, z atmosferą sprzyjającą rozwojowi roztoczy i pleśni, ale nie Homo sapiens. W łeb wzięła nawet odwieczna enologiczna mądrość nakazująca podawać ciężkie czerwone wina „w temperaturze pokojowej”: chodziło o flaszki serwowane w temperaturze około 15-17 stopni, która podkreśla smakowe i zapachowe walory takich trunków, a nie letnią zupę, z której wystaje głównie alkohol.

Większość z nas w przegrzanych mieszkaniach czuje się jednak jak ryba w wodzie, bo od niemowlęctwa jesteśmy do nich hartowani. Na nic apele pediatrów, by nie przetrzymywać noworodków w temperaturze i wilgotności właściwej raczej dla palmiarni; większości świeżo upieczonych rodziców (nie wspominając o dziadkach) nie mieści się po prostu w głowie, że dziecku w zupełności wystarczy 18 stopni w nocy i 20 w dzień. Próby obniżenia temperatury prowadzą nieuchronnie do rodzinnych awantur i „bitwy nad termostatem”.

W ten oto sposób termiczna fiksacja obejmuje kolejne pokolenia, które przekażą ją dalej swoim dzieciom, a nawet przedostaje się na obce kulturowo dla nas obszary. W Japonii, gdzie większość domów nie ma w ogóle ogrzewania, rząd musiał w 2005 r. wydać nakaz wyłączania pieców w budynkach administracji centralnej, gdy termometry wewnątrz pokażą 20 stopni – tak bardzo urzędnicy zapalili się, nomen omen, do nowego zwyczaju włączania kaloryferów opłacanych ze środków publicznych.

W ciszy kolebce

Śmiem więc twierdzić, że z dwóch różnych miłości, jakimi darzymy zimno lub upały, ta druga jest bardziej bezrefleksyjna. Zamiłowania do chłodu właściwie nigdy nie wynosimy z domu rodzinnego. Więcej, droga do odkrycia własnej klimatycznej tożsamości w wielu przypadkach prowadzi przez odrzucenie góry nawyków i stereotypów tłoczonych przez ciepłolubne społeczeństwo. Już dzieci w przedszkolu tresuje się w oczekiwaniu na wiosnę, której nadejściu towarzyszy rytuał topienia marzanny. Gdy kilka lat temu pewien dobrze mi znany i niezwykle rezolutny pięciolatek zapytał panie przedszkolanki, dlaczego dla równowagi nigdy nie chodzą z przedszkolem utopić czegoś, co symbolizowałoby koniec upałów, nauczycielki omal nie wezwały rodziców. Niewinne pytanie dziecka zapachniało im prowokacją, bo przecież lato i zima to – jak mówi jedno z polskich przysłów – „jak lato a zima”.

Uroki ciepła w gruncie rzeczy sprowadzają się jednak do palety dość trywialnych doznań, które można by zrównać ze słodyczą. W reakcji na bodziec, jakim jest ciepło, mięśnie ulegają rozluźnieniu, a umysł przełącza się w roszczeniowy tryb nagród. Z badania ogłoszonego kilka lat temu na łamach magazynu „Trends in Endocrinology & Metabolism” wynika, że ograniczenie ekspozycji na temperaturę poniżej 17 stopni Celsjusza do mniej niż trzech godzin dziennie prowadzi do zmian funkcjonowania metabolizmu, które mogą skutkować wzrostem masy ciała.

Ciepło łatwo zatem przedawkować. Z chłodem – który w tej konwencji można uznać za odpowiednik umami – raczej nie będzie tego problemu. Ciepło to wielość i ruch. Zimno – z punktu widzenia fizyki efekt spowolnienia prędkości atomów – to jedyny ersatz nieśmiertelności, jakim natura była łaskawa się z nami podzielić.

Poeci rzadko gadają z fizykami, dlatego nie wiem, jakim cudem udało się Jarosławowi Iwaszkiewiczowi utrafić w ten stan hamowania wszechświata w wierszu „Nim przyjdzie wiosna”. W późnojesiennej „ciszy kolebce”, przerywanej jedynie przez cichą melodię brzozowych witek poruszanych wiatrem, poeta zrozumiał, że jest „w nieskończoności, / w morzu miłości do ludzi”.

Spróbujcie wykrzesać z siebie równie gorące uczucie gatunkowego solidaryzmu w lipcu, na zatłoczonej bałtyckiej plaży! ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17/2021