Prokurator pracuje nocą

Małgorzata Ronc: Ludzie nie mają pretensji ani do sprawców, ani do świadków, którzy przeciwko nim zeznają, nawet nie do sądu, który skazuje. Zawsze – do prokuratora.

30.08.2015

Czyta się kilka minut

Małgorzata Ronc, sierpień 2015 r. / Fot. Krzysztof Kuczyk / FORUM
Małgorzata Ronc, sierpień 2015 r. / Fot. Krzysztof Kuczyk / FORUM

ANNA MAZIUK: Jak to się stało, że trafiały się Pani te wszystkie ciekawe sprawy?

MAŁGORZATA RONC: Już jako aplikantka byłam w stanie podołać trudnym sprawom. Robiłam dużo, szybko i skutecznie. Zawsze sprawdzałam każdą wersję wydarzeń, nawet z pozoru błahe wyjaśnienia podejrzanych, bo – a nuż – ktoś po prostu nie potrafi się wysłowić, zaakcentować pewnych kwestii. Lubiłam to, co robię, szczególnie pracę śledczą, w terenie, do tej pory zresztą nie znam się na statystykach, stawianiu słupków. W wieku dwudziestu ośmiu lat zostałam zastępcą szefa prokuratury.


Miałam też niesłychane szczęście, trafiłam na wspaniałego człowieka – mojego pierwszego szefa, Adama Staniszewskiego. On doskonale rozumiał, że skoro ślęczę nad aktami do nocy, to rano przychodzę później. Swoboda w pracy jest bardzo ważna. Doceniał nawet to, że mu się raz czy drugi postawiłam, dzięki temu wiedział, że sobie poradzę. Mówił: „Gośka, ty rób swoje, a ja cię będę bronił”. Wtedy nie wiedziałam, przed czym ma mnie bronić. Zrozumiałam dopiero, kiedy odszedł i posypały się skargi na mnie. Komuś się stale narażałam, byłam niewygodna dla kogoś na górze.


Robiła Pani dużo wizji lokalnych, podczas których odtwarzaliście różne wersje zdarzeń z oskarżonymi?


Bardzo dużo. Zdarzają się tacy podejrzani, którzy się przyznają, chociaż nigdy nie byli na miejscu zbrodni. Oskarżony ma pokazać, co zrobił, gdzie stał, co zapamiętał. Wizje dawały bardzo dużo, bo albo sprawca się gubił, nie umiał powiedzieć, jak do zdarzenia doszło, albo idealnie wszystko składał w całość. Jadąc tam, musieliśmy być dobrze przygotowani, żeby wiedzieć, czy to, co mówi, przystaje do tego, co myśmy ustalili.


Gdyby nie wizja lokalna, nie zrozumielibyśmy na przykład, jak seryjny morderca Henryk Moruś zabił jedną ze swoich ofiar. Nasz biegły medyk Andrzej Agaciak ciągle się zastanawiał, jak to możliwe, że strzał w mieszkaniu bez piętra został oddany z góry. Kiedy Moruś tam z nami przyjechał, powiedział, że kobieta błagając go, żeby jej nie zabijał, uklękła, wtedy do niej strzelił. Agaciak skomentował tylko: „No to jesteśmy w domu”.


Jak Pani ich przekonywała do mówienia?


Zawsze prowadziłam przesłuchania sama. Gdy uczestniczył w nich policjant czy protokolant, nie było nastroju do wyznań. Jeżeli miałam dowody, pokazywałam je i prosiłam o wyjaśnienia. Nawiązywałam z nimi kontakt. Takim ludziom trzeba poświęcać czas. To dzięki temu, że tak długo z Morusiem siedziałam, doszliśmy do tego, że zabił jeszcze jedną osobę, o której nie wiedzieliśmy. Zrobiliśmy ekshumację, wszystko się potwierdziło.


Ważne jest to, jak się zadaje pytania; by były ze sobą powiązane. Trzeba tworzyć różne wersje wydarzeń. Pytać przesłuchanych, czemu zrobili tak, a nie inaczej, bo przecież gdyby zrobili to czy tamto, byłoby im łatwiej. I tak dalej. Przede wszystkim nie ma szans, żeby to dobrze robić, jeśli się tego nie lubi. Ja to lubiłam.


Pamięta Pani swoje najdłuższe i najcięższe przesłuchanie?


Było ich wiele. Czasem siedziało się po dwanaście godzin, a przerwać trzeba było tylko z uwagi na zmęczenie moje i przesłuchiwanego. Ale jeśli sprawca w którymś momencie się otworzył, należało ciągnąć do końca. Bo następnego dnia, po nocy w areszcie, pewnie by się wypierał.


Dlaczego oskarżeni zgadzają się na wizje lokalne, chociaż są winni?

Najczęściej jest tak, że kiedy kogoś zatrzymujemy, mamy już dużo dowodów. Morusia wcześniej podglądaliśmy, został zidentyfikowany przez świadków. Znalazł się w potrzasku. Ludzie wtedy szukają wyjścia. Myślą, że może to coś pomoże, sąd łaskawiej na nich spojrzy.


Najstraszniejsze sprawy, które Pani prowadziła, dotyczyły Morusia i Mariusza Trynkiewicza?


Morusia i Trynkiewicza stawiam na przeciwległych biegunach. Ten pierwszy działał z wyrachowaniem, wyłącznie dla pieniędzy. To bezwzględny morderca. Trynkiewicz nie był chory psychicznie, ale miał bardzo głęboką dewiację. Dokonywał „mordów z lubieżności”, jak to określił diagnozujący go prof. Lew-Starowicz. Nie powiedział, dlaczego to zrobił; chociaż był bardzo inteligentny, używał tylko półsłówek. Inaczej musiałby uzewnętrznić swoje potrzeby seksualne. Zdawał sobie sprawę, że zrobił coś makabrycznego, nie do ogarnięcia, ale jednocześnie nie miał wyrzutów sumienia. Kiedyś zapytałam go, czy gdyby wyszedł na wolność, nadal zapraszałby do siebie chłopców. Odpowiedział, że chyba tak.


Wracała Pani z takich przesłuchań do domu i...?


Czułam się jak przepuszczona przez wyżymaczkę w pralce Frania. Do dziś często jest tak, że wracam z pracy, robię demakijaż i natychmiast się kładę. Czasem z natłoku emocji nie mogę zasnąć. Usnę czy nie, tę godzinkę muszę poleżeć. Kiedy wstaję, jest OK albo tak, że myślę: „Boże, o to nie zapytałam, tego nie zrobiłam...”. Zdarzało mi się, że budziłam się w nocy i czytałam akta, potem wstawałam kolejny raz, miałam jakiś przebłysk. Ponieważ to umyka, nauczyłam się zapisywać te intuicje na kartce. Rano biegłam na policję i prosiłam, żeby przywieźć podejrzanego z powrotem. Koledzy mówili: „Jak Gośka czegoś nie wie, bierze akta do domu i rano już wie”.


Policjanci Panią lubili?


Chyba tak, chociaż pewnie nie wszyscy. Myślę, że mi ufali. Wiedzieli, że kiedy ze mną pracują, mogą spać spokojnie, bo sprawę rozwiążemy. Dlatego, że ja od początku wszystko robiłam z nimi. Nie było tak, że to oni mają wszystko ustalić.


Brałam na siebie odpowiedzialność za wszystko – złe i dobre. Nawet kiedy już nie odpowiadałam za rejon piotrkowski, policjanci potrafili przyjechać po godzinie 22 i pytać o sprawy, które prowadzili. Miałam swoją robotę, ale im pomagałam, nie dla prokuratury, tylko z sympatii do nich.


Zdarzało się Pani z nimi wypić na komendzie?


Pewnie, ale tylko po godzinach. To były inne czasy. Wtedy w Piotrkowie był jeden lokal. Nie było mowy, żeby się tam pokazać z policjantami, a gdzieś trzeba się integrować. Jeśli ciągle bym odmawiała, byłabym niewiarygodna. Musiałam pokazać, że jestem jedną z nich.


Nie czuła się Pani nigdy traktowana protekcjonalnie przez otaczających Panią mężczyzn?


Nie. Myślę, że bycie kobietą czasem pomagało. Sprawcom wydawało się, że babę uda się wykołować, coś jej wcisnąć. Po wyjściu z przesłuchania pewnie już się nie łudzili.


Lepiej się Pani pracowało przed 1989 r.?


Zdecydowanie. Wtedy ten zawód miał większy prestiż. Kadra ówczesnej milicji była o wiele lepsza niż dzisiaj. Weryfikacja, która nastąpiła w 1989 r., pozbycie się wielu świetnych, doświadczonych gliniarzy, to była ogromna strata, m.in. dla poziomu wykrywalności i skuteczności postępowań. Bo w takiej pracy doświadczenie jest najważniejsze. Zlikwidowanie wydziałów do walki z przestępczością gospodarczą stało się przyczyną wielkich nadużyć w latach 90.
Minusem było to, że w tamtych czasach prokurator zarabiał mniej niż posterunkowy. Była straszna bieda, brakowało nawet papieru czy długopisów.


Pani zapisała się do partii, chociaż tata był skrajnym antykomunistą.


Rzeczywiście, ojciec umarłby z głodu, ale do partii by się nie zapisał. Chociaż sam chciał zostać prawnikiem, zrezygnował, bo szkoła, do której się dostał, była mocno upolityczniona. Kiedy zaczęłam aplikację prokuratorską, nie odzywał się do mnie przez dwa lata. Nie znałam bezpartyjnych prokuratorów. Mnie przekonał szef. Inaczej wysłaliby mnie do Opoczna, gdzie nawet nie miałabym jak dojeżdżać. Zrobiłam to dla świętego spokoju. Na szczęście nie prowadziłam nigdy spraw politycznych. Ale tak się jakoś u nas przyjęło, że im starszy sędzia, tym większe do niego zaufanie, a starszy prokurator to „komuch”.


O karę śmierci wnosiła Pani w sumie dwa razy – w przypadku Trynkiewicza i Morusia. Jak się Pani z tym czuła?


Mówimy o jedenastu czynach. Czterech Trynkiewicza i siedmiu Morusia. W przypadku tych dwóch sprawców nie miałam żadnych wątpliwości. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym zawnioskować o inną karę, nie potrafiłabym spojrzeć w oczy rodzinom ofiar. Wtedy w kodeksie nie było dożywocia, a wiedziałam, że i jeden, i drugi dalej by zabijał. Tylko że w obu tych sytuacjach obowiązywało już moratorium na wykonywanie kary śmierci. Wiedziałam, że ich nie powieszą.


Nie bała się Pani tych morderców?


Były różne nieprzyjemne sytuacje, ale nie myślałam raczej, że ktoś przygotowuje na mnie zamach. Gdybym tak myślała, nic bym nie zrobiła. Raz trafił się jeden taki, który groził, że mnie zabije. Rzucił się nawet na mnie z łapami podczas przesłuchania. Kiedy po dwudziestu latach wychodził z więzienia, miałam pietra. W prokuraturze chcieli mi wtedy przydzielić ochronę, ale kazałam im pilnować nie siebie, a tego człowieka.


Mieszkańcy Piotrkowa Panią cenili?


A gdzie tam! Byłam raczej persona non grata. Broń Boże iść do lekarza po tym, jak prowadziłam sprawę doktor L. Ta pani brała łapówki od rodziców ciężko chorych dzieci. Ale to ja potem nie miałam życia – albo nie mieli mnie czasu przyjąć, albo słyszałam jakieś straszne diagnozy. Praca prokuratora jest taka, że zawsze ktoś jest niezadowolony. Jeżeli dwie osoby się pobiją, ktoś jest oskarżony, a ktoś pokrzywdzony. W zależności od tego, kto ma większą siłę przebicia, ten albo sponiewiera prokuraturę, albo nie.


Ludzie nie mają pretensji ani do sprawców, ani do świadków, którzy przeciwko nim zeznają, nawet nie do sądu, który skazuje. Zawsze do prokuratora, bo to on żąda kary więzienia. Czasem słyszę, że sąd był bezsilny, skoro prokurator nadał sprawie taki kształt.


Czuje Pani, że dużo poświęciła dla pracy?


W dużej mierze – życie osobiste. Bo nawet partnerów wybierałam w sposób bardzo wyważony. Praca i samotne wychowanie córki były bardzo absorbujące, a kiedyś musiałam przecież jeszcze spać. Nie było czasu na inne sprawy. Widzę to raczej jako wybór pewnej drogi, a nie świadome poświęcenie. Po porodzie wróciłam do pracy już po trzech miesiącach. W ciąży prowadziłam sprawy, jeździłam na rozprawy do sądu. Nawet do szpitala, żeby rodzić, zostałam podwieziona bezpośrednio z pracy, służbowym samochodem. Później zdarzyło mi się z Anią przyjechać do pracy, bo nie miałam jej z kim zostawić, chociaż zazwyczaj bardzo pomagała mi mama mojego byłego męża, taty Ani.


Prokurator samotnie wychowująca córkę. Nie była Pani nadopiekuńcza?


Pamiętam, jak kiedyś pojechałyśmy pod Opoczno do moich znajomych. Ania była wtedy nastolatką. Dwie starsze dziewczynki wyprosiły u mnie, żeby mogła pojechać z nimi na dyskotekę. Puściłam ją. Mniej więcej po godzinie przypomniałam sobie sprawę dziewczyny w podobnym wieku, która była z koleżanką na dyskotece. Grupa mężczyzn próbowała je zgwałcić i kiedy uciekały, weszła na jakąś drabinę. Spadła z niej i połamała kręgosłup. Dziś jest rośliną. Kiedy to do mnie dotarło, wstałam, poprosiłam kolegę, żeby mnie tam zawiózł. On do dziś wspomina, jak wpadłam na scenę, wszystko wyłączyłam i kazałam Ani natychmiast skierować się do wyjścia. Córka nie mogła później przeżyć, że zrobiłam jej taki obciach.


Kiedy ma się taką pracę jak ja, to łatwiej sobie uświadomić, jakie nieszczęścia mogą się zdarzyć. Mam bardzo rozwiniętą wyobraźnię, wszędzie widzę potwierdzenia spiskowej teorii dziejów. To się niestety przenosi na życie prywatne i bywa uciążliwe dla najbliższych. Często łapię się na tym, że jeśli powstaje jakiś problem, zaraz zadaję dziesiątki pytań. Znajomi śmieją się, że już jestem w pracy. To jest silniejsze ode mnie.


Mając wiedzę, którą ma Pani dziś, zostałaby Pani jeszcze raz prokuratorem?


Chyba tak, licząc na to, że znowu spotkam normalnych ludzi. W tym zawodzie trzeba być naprawdę silnym psychicznie, ale ja do tej pory nie wyobrażam sobie innego życia.


Na początku chciałam być dziennikarką albo nauczycielką. Potem chciałam zostać prawnikiem, najlepiej – sędzią w sądzie dla nieletnich. Wyobrażałam sobie, że będę w ten sposób młodych ludzi wychowywać, kształtować prawidłowe postawy. Wtedy, żeby pójść na aplikację sędziowską, trzeba było mieć jakieś wstawiennictwo, a ja go nie miałam. Trafiłam do Narodowego Banku Polskiego, ale zupełnie się w tym nie odnalazłam. Akurat zwolniło się miejsce w Prokuraturze Rejonowej w Piotrkowie. Przypadek.


Kim jest Małgorzata Ronc poza życiem zawodowym?


Nie lubię gotować. Lubię czytać, choć ostatnio nie robię tego zbyt często.


Kryminały Pani czytuje?


Już ze trzydzieści lat nie czytałam. Nawet filmów kryminalnych nie oglądam. Krew mnie zalewa, jak widzę te bzdety, wszystkie te „genialne” dowody, które śledczy tam znajdują. Wolę oglądać „słodką wodę” w telewizji, jak to określa mój kolega.


Nie chciałaby Pani przejść na emeryturę, wreszcie odpocząć?


Wszyscy mnie pytają: „Gośka, co ty będziesz robiła, jak przejdziesz w stan spoczynku?”. Odpowiadam: „Nie wiem”. Nie wyobrażam sobie życia bez pracy. W 2017 r. skończę 66 lat. Do tego czasu chciałabym pracować. A później? Obiecałam sobie, że na emeryturze wrócę do gry na pianinie. Tym, które tu stoi. Tylko że wcześniej muszę je nastroić. I jeszcze, że będę mówiła tylko po francusku. Języka uczyłam się w liceum, później jeździłam trochę do Francji, nawet ślub wzięłam w Paryżu. Prawda jest taka, że pracy śledczej nigdy nie zapomnę. Kiedy czytam o jakiejś sprawie, zawsze zastanawiam się, dlaczego oni to tak, a nie inaczej zrobili, i jak ja bym się za to zabrała... To mi chyba zostanie już do końca.


Prokuratorzy raczej nie lubią mówić o szczegółach swojego życia zawodowego, a Pani zdecydowała się opowiedzieć o tym w książce.


Ja też za tym nie przepadam. Doszłam jednak do wniosku, że przez trzydzieści pięć lat pracy na pierwszej linii zdarzyło mi się kilka ciekawych spraw. Do dziś nie wiem, kto polecił mnie wydawnictwu. Pewnie jakiś OZ, czyli osoba zaufana – tak się to nazywa w pracy policyjnej. Przez kilkanaście weekendów z rzędu spotykałam się z Joanną Podgórską. Gdybym ja to pisała, wyszedłby pewnie akt oskarżenia przeciwko całemu światu. ©

MAŁGORZATA RONC jest prokuratorem. Jako dwudziestoośmiolatka została zastępcą szefa Prokuratury Rejonowej w Piotrkowie Trybunalskim. Prowadziła śledztwo w sprawie seryjnych morderców, Mariusza Trynkiewicza i Henryka Morusia. Badała jedne z pierwszych spraw korupcji wśród lekarzy w latach 80., a także okoliczności śmierci prezesa NIK prof. Waleriana Pańki. Właśnie ukazała się książka „Prokurator. Kobieta, która się nie bała” (Znak 2015), w której opowiada Joannie Podgórskiej o swojej pracy i kulisach słynnych śledztw. Jej dwudziestodziewięcioletnia córka jest adwokatem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2015