Kto, nie co

Sto pięćdziesiąt – tyle zapewne bym umiał wymienić całkiem praktycznych powodów, dla których „table for one” to zły pomysł również w wymiarze praktycznym i ograniczający radość gotowania.

26.06.2018

Czyta się kilka minut

 / ISTOCK / GETTY IMAGES
/ ISTOCK / GETTY IMAGES

Sto pięćdziesiąt. To znana wszem wobec liczba Dunbara, czyli hipoteza postawiona przez oksfordzkiego psychologa ewolucyjnego o tym nazwisku, że tyle mniej więcej relacji społecznych nasz mózg jest w stanie – jak to się dzisiaj mówi – „ogarnąć”. To wszystko, co z życia w grupie i na kupie czerpie ludzka istota, ma sens w takiej właśnie skali. Powyżej niej możemy, owszem, czuć się częścią np. Dumnego Narodu (chwilowo zranionego np. po przekłuciu balona złudzeń zdeponowanych na barkach jedenastu nieszczęśników, którym zaszkodziły parówki i piwo), Wielkiej Firmy albo Kościoła Powszechnego. Ale na realne interakcje z bliźnimi i ich zbawienny skutek dla naszego dobrostanu psychicznego to już nie ma wpływu.

Ależ po co aż sto pięćdziesiąt! Dajcie mi chociaż osób pięć, to bezpieczna liczba, żeby ktoś żyjący bez rodziny mógł liczyć na codzienne towarzystwo choćby jednej pary oczu przy stole. W kulturach, które słusznie są uznawane za matecznik dobrej kuchni i sztuki biesiady, jest oczywiste, iż jedzenie samemu to stan wręcz z pogranicza cywilnej śmierci. Inne kultury potrzebują tzw. twardych danych – np. cyklicznego badania za pieniądze sieci supermarketów Sainsbury’s na 8 tys. Brytyjczyków, które podaje wartość „indeksu dobrego życia”. Obecnie wynosi on na Wyspach 60 pkt. na 100 możliwych, a wśród najważniejszych czynników decydujących o jego wartości jest kwestia jedzenia w towarzystwie. Jadanie samemu może wartość indeksu obniżyć aż o 8 pkt.

„Nie wiemy, dlaczego dokładnie ludzie jedzący w towarzystwie są szczęśliwsi” – komentuje ostrożnie badania tenże sam Robin Dunbar. Ale dodaje, że to, co zwykle zachodzi między ludźmi wokół stołu, wspomaga zapewne wydzielanie endorfin, podobnie jak ocieranie, tulenie i iskanie w stadzie małp.

Sto pięćdziesiąt – tyle zapewne bym umiał wymienić całkiem praktycznych powodów, dla których table for one to zły pomysł również w wymiarze praktycznym i ograniczający radość gotowania. Owszem, w samotnej kuchni odpadają konieczności negocjowania np. stopnia posolenia potraw oraz tego, czy cebulka ma być przysmażona na złoto, czy spalona na węgiel. Jednak złych aspektów jest więcej. Starczy pomyśleć, ile dobrych rzeczy nie da się zrobić w jednej porcji. Na skraju kawalerskiego spektrum jest oczywiście jajko sadzone – najbardziej skalowalna ciepła potrawa świata, przy której nie ma różnicy, czy smażymy jedno, czy dziesięć. Ale np. porządna frittata, czyli pulchny omlet z dodatkami – z powodu pewnych procesów, których nie rozumiem, wychodzi tylko, gdy jest więcej masy, zwłaszcza gdy robimy ją w wersji z pieca, a nie z patelni.

To samo się tyczy sałat, które dopiero po przekroczeniu pewnej masy krytycznej macerują się porządnie z sosem. Lasagna tak samo, jeden kawałek o wymiarze dziesięć na dziesięć nigdy nie osiągnie tej syntezy warstw, dla której warto się namęczyć przy pracochłonnych przygotowaniach.

Regularnie mijam w jatkach przy Długiej stoisko z urodziwymi kurczakami i po cichu snuję coraz bardziej perwersyjne pomysły, czym by je nafaszerować, podlać i garnirować – i pozostanie to w sferze ćwiczeń duchowych, dopóki czeka mnie kolacja we własnym towarzystwie. Toż samo pieczenie. Na pociechę proszę rzeźnika o jeden plaster rostbefu na befsztyk, chociaż i w tej materii nie można zejść poniżej jakichś czterdziestu deko, żeby się to nam ładnie zesmażyło. Nigdy mi się nie zdarzyło skopać risotta dla tuzina, za to gdy parę razy próbowałem gotować je dla siebie solo – uciekało mi, za szybko chłonąc płyn i ciepło, z opłakanym, przypalonym nieraz skutkiem.

Wszystko lub prawie wszystko, powiecie, można odkroić i zostawić resztę na potem. Sam czasem to robię. Pamiętam pewien tydzień pod znakiem wołowiny po burgundzku, szóstego dnia jej smaki były pięknie przegryzione nawzajem, a dla minimalnej chociaż odmiany były do niej raz kluski, raz kuskus, raz ryż, a raz chleb. Ale w tym „na potem” zawiera się jakiś odruch zamrażania czasu, zgoda na to, że życie nas raczej dzisiaj niczym nie zaskoczy. Nie jest to chyba egzystencjalnie zdrowe, tym bardziej że jedzenie nasze powszednie jest i tak powtarzalnym rytuałem – w kółko te same piętnaście dań i te same rozmowy o pracy i dzieciach. O ile mamy z kim gadać.

Kiedy myślę o namacalnych obliczach alienacji, o tym heideggerowskim „się”, które za nas urządza mi egzystencję w zapomnieniu bycia, to staje mi przed oczami ta brytfanka lasagni, która czeka od soboty na wykończenie. Jedząc dziś w wesołej kompanii kolację pomyślcie o tych, którym łatwiej jest odpowiedzieć na pytanie „co”, ale nie „kto” przy stole. ©℗

 

Z przepisów, które za mną chodzą, a nie zrobię ich, bo nie warto się męczyć dla jednej gęby, są cukinie w sosie pizzaiola. Kruszymy 3-4 kromki jasnego chleba i wrzucamy do miseczki z mlekiem. Siekamy 250 g cukinii na talarki, dusimy ją na oliwie na średnim ogniu kilka minut, aż będzie miękka. Po wystudzeniu miksujemy je z odciśniętym chlebem i garścią liści bazylii. Dodajemy do masy 150 g bułki tartej i 1 jajko, dalej miksujemy chwilę, aż do uzyskania gładkiej masy, solimy. Robimy małe kulki wielkości orzecha, odkładamy je na tacy do lodówki na pół godziny. Przygotowujemy w szerokiej patelni dość rzadki sos pomidorowy (na oliwie, z czosnkiem). Kiedy wrze, wrzucamy kulki (uwaga, żeby się nie stykały!). Dusimy pod przykryciem ok. 5 minut, na koniec na każdą kładziemy po kawałku mozzarelli i jeszcze dusimy krótko, aż ser się roztopi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 27/2018