Prawda - prawo - polityka

Czy komisja śledcza powinna mieć skład i strukturę dającą jej wiarygodność? Czy Sejm powinien uznać wynik prac powołanej przez siebie komisji za obowiązujący? I czy powinien uznać za wiążący wynik własnego głosowania? Czy marszałek powinien zarządzić ogłoszenie raportu (uznanego przez Sejm za końcowy)? Cztery razy tak - tyle że nie wszystkie te pytania powinny się pojawić w toku tej sprawy.

10.10.2004

Czyta się kilka minut

 /
/

Demokracja w nowoczesnym, liberalnym ujęciu, to rządy prawa i wyznaczenie polityce jasno określonych granic. Tymczasem zmienne losy raportu sejmowej komisji nadzwyczajnej powołanej do wyjaśnienia afery Lwa Rywina pokazują, jak dalece polska demokracja jest podatna na presję polityki. W aferze Rywina to nie prawo ogranicza politykę - to polityka bez kompleksów (czasem bezwstydnie) przekracza granice wyznaczone jej przez prawo.

Poczynając od sporu o skład komisji nadzwyczajnej (kiedy to opozycja domagała się - jak najsłuszniej - przewodnictwa w tym gremium jako gwarancji równowagi sił), a kończąc na sporze o to, czy publikować w “Monitorze Polskim" raport Zbigniewa Ziobry, mieliśmy tu niekończącą się serię prób przeforsowania racji silniejszego (politycznie) pod pozorem obrony prawa. Nie od rzeczy będzie przypomnienie, że politykiem, który w tych zabiegach od pewnego czasu gra czołową rolę jest marszałek Sejmu Józef Oleksy - ten sam Józef Oleksy, pod którego adresem wyjaśnienie zarzutów skutecznie uniemożliwiła swego czasu rządząca partia. Akurat ta sama, co dzisiaj - Sojusz Lewicy Demokratycznej. Politycy SLD tak jak wtedy, tak teraz - posiłkując się kruczkami prawnymi - zaciemniają jak tylko można wyjaśnienie prawdy. Wtedy skutek był taki, że tzw. biała księga sprawy Oleksego stała się w efekcie księgą szarą, zawierającą istotne niedomówienia. Nie wiemy, czy Józef Oleksy był winien ciężkich oskarżeń sformułowanych pod jego adresem przez Andrzeja Milczanowskiego, ale okoliczności, w jakich tę sprawę wyjaśniano/zaciemniano, nie pozwalają też z czystym sumieniem powiedzieć, że był niewinny.

Teraz być może aż tak dobrze Sojuszowi nie pójdzie. Niewątpliwą jego porażką było przyjęcie w maju przez Sejm jako sprawozdania komisji raportu posła Ziobro. A klęską - niedawne potwierdzenie tej decyzji. Ale próby zaciemniania nie ustają, przynosząc zresztą częściowe sukcesy: przykładowo, linia prokuratury w sprawie karnej przeciwko Rywinowi oraz wyrok sądowy (na razie nieprawomocny) są jawną kpiną ze zdrowego rozsądku. Bowiem stan prawny w tej największej ujawnionej aferze korupcyjnej III RP jest na dziś taki, że - wedle polskiego wymiaru sprawiedliwości - jeden z wpływowych polskich biznesmenów jest li-tylko nieszkodliwym szaleńcem.

Większość jako sprawiedliwość

Ustrój polityczny potrzebuje jak powietrza silnych mechanizmów większościowych. Wybory powinny generować jasno zdefiniowaną większość parlamentarną, a ta - łatwo wyłaniać i z determinacją popierać rząd od początku do końca kadencji itd. W III RP te mechanizmy pozostawiają sporo do życzenia - ale to inny problem. Tu ważne jest co innego: owe mechanizmy, nie dość dobrze działające w dziedzinie czystej polityki, są u nas bezpodstawnie przenoszone na obszar rządzący się zupełnie innymi regułami: na sferę sprawiedliwości. Wyjaśnianie afer przynależy sądom. Jeśli zdarza się - jak w aferze Rywina - że zadanie to zostaje równolegle powierzone reprezentacji politycznej, pojawia się z całą brutalnością pytanie o możliwości dochodzenia prawdy przez gremia polityczne (na skutek swojego składu) i upolitycznione (na skutek swojego sposobu działania). Odpowiedź nie jest trudna: politycy mają swoistą - nazwijmy ją: genetyczną - skazę, która utrudnia, jeśli nie uniemożliwia, wyjaśnianie prawdy. Wiadomo jednak, że bywają takie sprawy, które mimo tej skazy powinny być wyjaśniane w trybie pozasądowym, bo wymaga tego ważny interes publiczny. Trudno sobie wyobrazić, iżby sprawa tej skali, co afera Rywina, nie podlegała takiemu wyjaśnianiu w świetle reflektorów. A skoro tak, to płynie z tego oczywisty wniosek: dochodzenie prawdy, mimo że dokonują tego politycy, musi zostać maksymalnie odpolitycznione. W tym przypadku tak się nie stało.

SLD jest - nawet dzisiaj, po secesji SdPl - najsilniejszym klubem w Sejmie, tym bardziej był nim w chwili, gdy konstytuowano komisję śledczą. Ogólna zasada przy tworzeniu komisji jest taka, że obowiązuje w nich partyjny parytet. To zrozumiałe i uzasadnione w przypadku komisji stałych - większość rządząca musi mieć w nich przewagę, tak jak ma przewagę w Sejmie, inaczej nie mogłaby realizować programu, z którym wygrała wybory. Ale w przypadku komisji nadzwyczajnych ten argument nie działa. Sojusz dałby od początku sygnał czystości intencji, gdyby w komisji ds. Rywina dobrowolnie zrezygnował z numerycznej przewagi. Wiemy, że nie zrezygnował i w świetle znanego powszechnie przebiegu prac komisji wiemy - aż nadto dobrze - dlaczego.

Dowodem strachu przed prawdą było i to, że nawet przewodniczący komisji został wskazany przez koalicję SLD-UP (aliści w tym akurat przypadku Sojusz się przeliczył: Tomasz Nałęcz okazał się bardziej przewodniczącym komisji śledczej niż politykiem zaprzyjaźnionym z partią, której interesy komisja poddała publicznemu oglądowi).

Tak czy inaczej od początku było jasne, że Sojusz zamierza zdyskontować swą przewagę w komisji. Że tak się stało, wymownym dowodem było przyjęcie raportu posłanki Anity Błochowiak (stwierdzającego, że Rywin działa samotnie) jako sprawozdania komisji. Każde dziecko w Polsce wie, że Rywin nie działał sam, ale oficjalne sprawozdanie komisji powiada - wbrew faktom ujawnionym w toku prac komisji właśnie - że było inaczej. Tak zaczęło się handlowanie prawdą, którego końca nie widać. I to już jest problem nieco bardziej złożony niż prosta konstatacja, że SLD kręci. SLD niewątpliwie kręci, ale gorsze jest to, że sam mechanizm, z jakim mamy tu do czynienia, umożliwia manipulowanie prawdą. Dziś kręci SLD, jutro - jeśli nie zmieni się tych reguł - może będzie kręcił ktoś inny. Bo niebezpieczne jest postrzeganie polskiej polityki na zasadzie prostego podziału na złodziei z SLD i ludzi o czystych rękach z aktualnej opozycji. A jeszcze bardziej należałoby się obawiać instytucji, które nie bronią sprawiedliwości przed polityką. Przed polityką - dodajmy - jakiejkolwiek barwy.

Oczywistość jako problem

Przebieg sprawy Rywina pokazuje jak na dłoni, że obowiązujący mechanizm umożliwia ciągłe ustalanie prawdy w głosowaniu. Lider SLD Krzysztof Janik przestrzegał przed takim procederem, kiedy stanął problem, czy Sejm ma głosować nad przyjętym już przez komisję raportem Błochowiak. Znamienne, że tylko wtedy. Otóż tego rodzaju debat nad oczywistościami było kilka.

Czy komisja śledcza powinna mieć skład i strukturę dającą jej wiarygodność? Czy Sejm powinien uznać wynik prac powołanej przez siebie komisji za obowiązujący? Czy Sejm powinien uznać za wiążący wynik własnego głosowania? Czy marszałek powinien zarządzić ogłoszenie raportu (uznanego przez Sejm za końcowy) w “Monitorze Polskim"? Cztery razy “tak", z tym jednak, że nie wszystkie cztery pytania powinny się w ogóle pojawić w toku tej sprawy. Jeśli się pojawiły, to znak, że coś tu szwankowało. Tym elementem był skład komisji: słusznie niektórzy zakładali już półtora roku temu, że tak skonstruowane ciało nie doprowadzi do wyjaśnienia sprawy.

Co prawda, w czasie prac ujawniono wiele ciemnych spraw i sprawek, ale konkluzja w postaci raportu Błochowiak pozostawała w jaskrawej sprzeczności z tymi ustaleniami. Gdyby od początku wyjaśnianie afery Rywina nie było strukturalnie upolitycznione, miałby on co najwyżej wartość komentarza “Trybuny". Wtedy w ogóle nie powstałby problem, jak Sejm ma się ustosunkować do sprawozdania komisji, którą powołał, i której bądź co bądź zlecił zbadanie afery. W takim wypadku sprawozdaniem komisji byłby najprawdopodobniej raport Nałęcza. Choćby nawet poseł Nałęcz nie był w swoich ustaleniach najbliżej prawdy, to nie ma wątpliwości, że jego raport nie zawierał stwierdzeń sprzecznych z elementarnymi faktami i ze zdrowym rozsądkiem. A zatem raz uchwalone sprawozdanie komisji byłoby stanowiskiem Sejmu. Tym bardziej nikt by nie debatował, co zrobić z wynikiem głosowania z 28 maja, nie byłoby potem głosowania w dwóch komisjach, kolejnego głosowania w Sejmie nad uchwałą tych komisji i w końcu idiotycznego pytania, czy marszałek powinien, czy też nie, zarządzić ogłoszenie uchwały Sejmu w “Monitorze Polskim". Ta ostatnia kontrowersja przypomina jako żywo liczne kryminalne afery z udziałem naszych polityków, którzy nie podają się do dymisji pod pozorem, że sąd nie orzekł jeszcze przekroczenia prawa. W III RP utrwalił się pożałowania godny zwyczaj, że politycy mogą (gdy chroni ich polityczna większość) abstrahować od ducha prawa, obstając jedynie przy jego literze. W tej też tradycji, która nad prawo przedkłada polityczne cwaniactwo, sytuują się mętne wypowiedzi marszałka Oleksego - od 28 maja do sporu o “Monitor".

Jakie prawo / czyje prawo

Grzechem pierworodnym procesu wyjaśniania afery Rywina był skład komisji. Wprawdzie w toku tego procesu większość SLD-owska w Sejmie została nadwątlona, co sprawiło, że dalsze głosowania (których w zasadzie powinno już nie być) dały zwycięstwo opozycji, ale sama logika procesu ustalania prawdy pozostała mocno spolityzowana. Wystarczy wspomnieć postawę Samoobrony, która w tej samej sprawie mówiła raz “za", potem “przeciw", a potem znowu “za".

Odpolitycznienie gremium ze swej natury politycznego nie jest łatwe, ale w sprawie Rywina nie zrobiono w tym kierunku wystarczająco dużo. Nie wystarczy sama równowaga polityczna (której też nie było): potrzeba jeszcze pewnego poziomu ludzi, tak, iżby prace nie przebiegały pod dyktando politycznych interesów (casus posłanki Błochowiak) albo nieprzewidywalnych odruchów (casus posła Smolany).

Odpolitycznienie nie polega też na tym, że najpierw “oni" przegłosowują cokolwiek, bo mają przewagę, a potem “my" - bo też mamy przewagę.

Zapewne potrzebne są jakieś modyfikacje prawa, które postawiłyby kropkę nad “i". Skład komisji śledczych musi choćby gwarantować równowagę wpływów politycznych, ostateczne sprawozdania traktowane być winny jako stanowisko Sejmu, zaś jego uchwała w tej sprawie powinna zostać obligatoryjnie ogłaszana w Monitorze Polskim.

Nie ma jednak wątpliwości, że i obowiązujące ustawodawstwo wystarczyłoby, gdyby tylko wyższy był poziom naszej klasy politycznej. Bo nawet lepsze, bardziej szczelne prawo, choć może pomóc, nie uchroni nas nigdy całkowicie przed działającymi w złej wierze politykami.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2004