Prawa strona języka

Język prawicy jest dziś w ofensywie nie za sprawą tych, którzy w niego szczerze wierzą, lecz dzięki tym wszystkim, którzy go na własny użytek oswoili.

22.12.2017

Czyta się kilka minut

 / ZYGMUNT JANUSZEWSKI
/ ZYGMUNT JANUSZEWSKI

Królestwo za narrację! – wołał Przemysław Czapliński podczas rozpolitykowanego Kongresu Kultury w 2016 r. Był to apel o opowieść, która łączyłaby Polaków mimo katalogu różnic kulturowych, religijnych i tych doskwierających chyba najmocniej, czyli politycznych. Chodziło o fundament, choćby i lichy, na którym można budować anemiczną i cherlawą, ale jednak rzeczpospolitą.

Swoisty list gończy za narracją wysyła Czapliński także w ostatniej książce pt. „Poruszona mapa”, przekonując, że „nie istnieje aktualna i adekwatna wobec skumulowanych kłopotów [Europy i Polski] opowieść o obecności Polski w Europie”. Trzeba tę integrującą Polaków opowieść dopiero napisać za pomocą wspólnego kodu kulturowego, najlepiej językowego. Ten jednak jest w dużej mierze fantomem – czymś, czego nie można pochwycić, a jego brak boli. Zanim powstanie opowieść, trzeba więc zawołać: królestwo za język, korona za słownik, który z jednej strony nie kąsałby obsesyjnie przeciwnika, a z drugiej nie był beznamiętnym żargonem elit ani profesjonalną technomową.

Co się stało z językiem publicznym, tym podstawowym dobrem wspólnym? Z ust liberalnych i lewicowych publicystów często słyszy się pełną lęku diagnozę, że został on przez prawicę zawłaszczony, przejęty, skradziony albo wręcz unicestwiony. Tak stawiając sprawę, popadają w nostalgiczną iluzję, że kiedyś ten język był prawdziwy, czysty i rzeczywiście wspólny. A on zawsze był bardziej czyjś, a czyjś mniej. Jedne racje admirował, drugie wykluczał. Dzisiaj prawicowa mowa jest w ofensywie, ale nie dlatego, że brutalnie podbiła komunikację publiczną, lecz dlatego, iż liberałowie i lewica przegrali ten mecz walkowerem. Skupieni na językowych gierkach i „skrzydlatych” inwektywach, na „kaczyzmie”, „pisuarach” i „moherach”, oddali bez walki wielkie pojęcia, jak „naród”, „suwerenność” czy „patriotyzm”. Założenie, że same się obronią i zawsze będą definiowane tak, a nie inaczej, okazało się jednym z najbardziej brzemiennych błędów elit III RP.

Prawico ty moja!

Hegemonia języka prawicowego nie zaczęła się wraz z „dobrą zmianą”. Już dziesięć lat temu Rafał Matyja przekonywał, że w pierwszej dekadzie XXI w. nastąpiła rewolucja semantyczna zmieniająca sposób opisu oraz argumentacji w debacie o III RP. Głównym punktem odniesienia stało się pytanie o patologię nowego systemu, mającego chronić dawne komunistyczne elity i ich przywileje. O powodzeniu rewolucji semantycznej, zainicjowanej przez rządzącą w latach 2005-07 koalicję PiS-Samoobrona-LPR, świadczy choćby to, że nawet obrońcy pozytywnej oceny transformacji albo jej krytycy wywodzący się z lewicy zaczęli posługiwać się w stosunku do przeciwników rzuconymi przez prawicę wyrazistymi hasłami, jak „układ”, „sitwa” czy „salon”. Własnych propozycji albo nie było, albo nie zdołały się przebić do głównego nurtu dyskursu.

Zresztą już wcześniej prawicowa diagnoza polskiej polityki zawojowała media. Słynne określenie „TKM” padło z ust Jarosława Kaczyńskiego w kontekście plotek o antyrynkowym programie gospodarczym Akcji Wyborczej Solidarność. W rozmowie z Witoldem Gadomskim Kaczyński próbował rozwiać te obawy, a wywołał jeszcze większe. „W końcu powiedziałem krótko, że program to TKM. Nie ja wymyśliłem ten skrót. Usłyszałem go po raz pierwszy od Marka Kuchcińskiego w 1990 r. (...) Zapytałem go, jaka partia jest u niego [w Przemyślu] najsilniejsza. Zastanowił się przez chwilę, roześmiał i powiedział – najsilniejsza jest TKM. Nie znałem tego skrótu. Marek go rozszyfrował, mówiąc o grupie ludzi bez żadnych określonych poglądów i przeszłości politycznej, którzy się pchają. (...) No i wypaliłem. Wkrótce ukazał się duży artykuł Gadomskiego, gdzie zostałem zacytowany. Sprawa stała się powszechnie znana, powiedzenie było powtarzane i oczywiście wykorzystano to przeciwko mnie” – wspomina w książce „Porozumienie przeciw monowładzy. Z dziejów PC”.

Relacja Kaczyńskiego pochodzi z 2016 r. i jest opakowana w typową dla dobrej zmiany retorykę oblężonej twierdzy. Ale, ale... dlaczego piszę o „dobrej zmianie”, a nie o rządach Prawa i Sprawiedliwości albo prawicowym populizmie? Dlatego że te w gruncie rzeczy techniczne określenia nie mają przewrotnego uroku „dobrej zmiany” – bezwstydnego zaklęcia, którego autorzy nawet nie kryją się z tym, iż tylko niektóre żaby zmieni ono w książęta, a wiele żab trzeba będzie po nim zjeść.

Za sukcesem języka, który kolonizuje zbiorowe postrzeganie życia ­politycznego i społecznego, stoi to, że słownik prawicy, choć konserwatywny obyczajowo, nie jest skostniały kulturowo ani klasowo. Dopasowuje się do zdemokratyzowanych czasów, wsłuchuje się w mowę potoczną, gra na emocjach. Bywa prostacki, mizoginiczny i ksobny, niekiedy odczłowiecza przeciwnika. Ale zawsze jest jakiś. Budzi aplauz albo opór, nie pozostawia obojętnym.

Modelowym przykładem majstersztyku, dla jednych trafiającego w punkt, dla innych żenującego, było już zawołanie „Mordo ty moja!”. Zwrot zapożyczony od Janusza Rewińskiego pojawił się w spotach PiS w kampanii wyborczej w 2007 r. Spoty zatytułowane „Układ” i „Salon” sugerowały tajny alians między politykami PO i szemranymi biznesmenami. Na odpowiedź nie trzeba było czekać. Mordy dorabiano kolejnym walczącym ze sobą politykom, a rykoszetem dostało się Aleksandrowi Kwaśniewskiemu po zakrapianych występach na Ukrainie – co ciekawe, tym razem nie od prawicy, lecz od Marka Borowskiego, który mówiąc o byłym prezydencie „Olek, mordo ty nasza” zaszkodził ich wspólnej inicjatywie, Lewicy i Demokratom. Chociaż „mordy” nie przyniosły wtedy PiS-owi zwycięstwa, w przeciwieństwie do konstruktywnych, lecz nudnych haseł PO zawładnęły wyobraźnią speców od reklamy, komików i internautów. Okazało się, że język prawicy nie musi być ani świętoszkowaty, ani tradycjonalny, ani „moherowy”.


Czytaj także: Magdalena Nowicka-Franczak: Polska zmorą Polski, na marginesie książki Adama Leszczyńskiego


Jednak określenie „Mordo ty moja” należy już do zamkniętego rozdziału komunikacji publicznej. W poprzedniej dekadzie prawica używała swojego języka do spekulowania, rzucania aluzyjnych uwag i insynuowania ukrytych motywów stojących za działaniami adwersarzy. Wykorzystywała perswazyjną siłę niedomówień, co – zgodnie z analizami Ruth Wodak – było typowe dla europejskich dyskursów populistycznych przełomu XX i XXI w. (np. dla Austriackiej Partii Wolnościowej Jörga Haidera). Aktualny język prawicy wspiera się na innych filarach. Po pierwsze, na jednoznacznościach. Cytując klasyka Mariusza Maxa Kolonkę, za pomocą tego języka mówi się, jak jest, a nie jak podejrzewa się, że może być. Białe jest białe, a czarne jest czarne (albo na odwrót, jak przekonywał niegdyś Jarosław Kaczyński) – lecz nie może być szare, ponieważ niuanse i ambiwalencje pozwalałyby relatywizować podawane w tym języku diagnozy i wyroki. I tak, knajacka, lecz wciąż niedosłowna „Mordo ty moja” (w mafiosa wcielił się w spocie aktor) została zastąpiona niczym niezawoalowanymi „zdradzieckimi mordami” wycelowanymi w konkretną grupę osób wprost z mównicy sejmowej.

Po drugie, choć często mu się to przypisuje, język prawicy nie jest i nie może być całkowicie skierowany przeciw elitom, gdyż jednocześnie wspiera się na autorytecie części z nich, przypisując im monopol na prawdę. Dopiero ta ostatnia cecha czyni go populistycznym we współczesnym sensie. „Oprócz bycia przeciw elitom, populiści są zawsze przeciw pluralizmowi. Twierdzą, że to oni i tylko oni reprezentują naród. (...) Najprościej mówiąc, populiści nie głoszą: »99 procent to my«. Sugerują raczej, że »my to 100 procent«” – podkreśla badacz populizmu Jan-Werner Müller. Brzmi znajomo? Suweren, na którego legitymację obecna władza chętnie się powołuje, nie jest synonimem wspólnoty, lecz symbolem nieugiętości wobec kontropinii, protestów i skarg.

Od słów do głów

O prawicy i o świecie w ogóle mówią dziś językiem prawicy także ci, którym jest z nią nie po drodze. Nie jest to specyfika tylko polskiej debaty. Podobne zjawisko opisywał amerykański językoznawca George Lakoff na przełomie wieków, analizując komunikacyjne przyczyny kolejnych porażek Demokratów w starciu z pozornie przaśnymi i medialnie nieporadnymi Republikanami. Jednak to tym ostatnim udało się narzucić nie tylko słownik debaty, ale także jej ramy interpretacyjne i schematy argumentacji.

To prawica selekcjonuje tematy i sposoby ich obrazowania, do których druga strona musi się odnieść, zanim je podważy i zaproponuje inny sposób widzenia świata – a na ten ostatni etap w mediach zwykle brakuje czasu. W rezultacie zawsze wybrzmiewa porządek wartości, od którego nieprawica chciałaby się odciąć, a dla jej propozycji często nie ma już miejsca.

Polskim przykładem tego paradoksu są dyskusje o projekcie ustawy zakazującej aborcji na podstawie – no właśnie – „przesłanki eugenicznej”. Określenie to, choć brzmi naukowo, jest propozycją jednej ze stron sporu, retorycznie bardzo skuteczną. Pojęcie eugeniki odbierane jest jednoznacznie źle i uruchamia skojarzenia z nazizmem. I choć nieodwracalne uszkodzenie płodu z eugeniką nie ma wiele wspólnego, przeciwnicy zaostrzania ustawy anty- aborcyjnej sami często posługują się hasłem „przesłanki eugenicznej”, próbując je zneutralizować. Tym samym bezwiednie naturalizują spieranie się o aborcję w kategoriach działań eugenicznych.

Już pojedyncze słowa liczą się dla kształtu debaty publicznej. Wzorem krajów anglosaskich i Francji również w Polsce wybierane jest słowo roku. Kapituła złożona z wybitnych językoznawców szuka wyrażeń, które w danym roku pojawiały się w mediach najczęściej i budziły najwięcej emocji. Przyjrzyjmy się laureatom ostatnich edycji plebiscytu.

W 2011 r. zwyciężyła „prezydencja”, a na dalszych miejscach znalazły się „kryzys”, „katastrofa” i „krzyż”. Wygrało słowo odnoszące się do obiektywnej rzeczywistości (Polska sprawowała unijną prezydencję w drugiej połowie 2011 r.), ale tuż za nim uplasowały się określenia symbolizujące zbiorowe emocje, poczucie krzywdy lub zgorszenia. W kolejnych latach szala przechyliła się na stronę tych ostatnich.

W 2012 r. na pierwszym miejscu znalazł się „parabank”, a za nim ponownie „kryzys” oraz „leming”, „ministra”, „trotyl” i „zamach”. Sprawa Amber Gold, afera z parabankiem w roli głównej, okazała się najgoręcej dyskutowaną właśnie dlatego, że dotyczyła krzywdy szeregowych obywateli wykorzystanych przez badziewną, ale jednak elitę ekonomiczną. „Lemingi” odpowiedziały na tę krzywdę wytykaniem poszkodowanym głupoty i naiwności. Od tamtej pory, w cieniu „zamachu” i „trotylu” coraz więcej wyrażeń elektryzujących debatę publiczną to określenia skonfliktowanych i nieszanujących się grup społecznych.

Słowem 2013 r. okazał się „gender”. To nie wykładowczynie gender studies zaprowadziły to pojęcie pod strzechy. Uczynili to hierarchowie i księża Kościoła katolickiego, przy wsparciu oburzonych polityków prawicy. Zwrot „ideologia gender” (zamiast neutralnego „teoria gender”) przyjął się do tego stopnia, że powtarzają go także ci, którzy nie podzielają katolickiej wizji ról płciowych.

W 2014 r. w mediach rządziły skandale z udziałem polityków, a laureatką została „kilometrówka”, wyprzedzając m.in. „taśmy”. W kolejnej edycji wskazano na „uchodźcę” symbolizującego stan polskiego ducha – niechętnego wobec obcych i stawiającego swoją chatę z kraja. W 2016 r. kapituła nagrodziła „trybunał”, a wyróżniła „Brexit”, „demokrację”, „dobrą zmianę”, „miłosierdzie”, „postprawdę”, „(czarny) protest” i „suwerena”. Swojego faworyta wskazali też internauci. Łeb w łeb ścigały się „pięćset plus” z „czarnym protestem”. Wygrało „pięćset plus”. Trudno o lepszą metaforę współczesnych relacji polsko-polskich. O tytuł słowa minionego roku (werdykt poznamy w styczniu) rywalizują m.in. „puszcza”, „smog” i „reforma”, ale biorąc pod uwagę ostatnie miesiące, murowanym kandydatem powinna być „rekonstrukcja”.

Z tego przeglądu płyną przynajmniej dwa wnioski. Po pierwsze, język prawicy to nie tylko krzykliwe inwektywy i ryzykowne metafory, ale przede wszystkim tematy dnia zanurzone w określonym systemie wartości, a także spory, które mobilizują przeciwników do doraźnego tworzenia własnych nazw (jak „czarny protest”). Po drugie, zasadą tego języka jest eksploatowanie flagowych słów jak „reforma” czy „rekonstrukcja”, aby same przychodziły do głowy i stawały się naturalnym środkiem opisu rzeczywistości.

Cena za wszechobecność pewnych słów to czynienie z nich obiektu „śmieszkowania”, na które reaguje się przesadnym oburzeniem, przedłużając tym samym życie wyświechtanych, ale „prawych” haseł. Inaczej mówiąc, język prawicy naturalizuje rzeczywistość, w której wyklęty jest ten, kto żartuje z żołnierzy wyklętych, ale jeszcze bardziej wyklęci są ci, którzy o żołnierzach wyklętych woleliby zapomnieć i wymazać ze słownika publicznych przemów.

Autokarykatura

Siła języka prawicy kryje się w jeszcze jednej jego cesze. Jest on autokarykaturalny. Takie hasła jak „dobra zmiana”, „Polska w ruinie”, „oderwani od koryta”, „wstawanie z kolan” czy „niepokorni” (o dziennikarzach mediów sprzyjających rządzącym) trudno odczytywać śmiertelnie poważnie. Są gotowym materiałem na skecz, mem lub hasztag. Dla krytyków władzy stanowią one parodię samą w sobie.

Nieprzypadkowo popularne „Ucho prezesa” jest nazywane satyrycznym serialem dokumentalnym. Jego twórcy nie wymyślają oryginalnego języka dla zilustrowania współczesnej polityki. Wystarczy odtworzenie mowy prezesa i jego ludzi na podstawie kompilacji autentycznych wypowiedzi. Można też czerpać z bujnej wyobraźni ministrów, nawiązujących relacje dyplomatyczne z San Escobar, lub karmić się sarmacką fantazją nowego premiera o rechrystianizacji Europy.

Język prawicy tak jawnie zaklina rzeczywistość, iż rozbraja najsubtelniejszych ironistów, obraźliwe etykiety, jakimi obdarza nieprawicę, są zaś przez nią z łatwością oswajane. Dehumanizująca fraza o „najgorszym sorcie Polaków”, która padła w wywiadzie Jarosława Kaczyńskiego dla Telewizji Republika w grudniu 2015 r., wciąż żyje dzięki tym, którzy czuli się jej adresatami. Przywłaszczyli sobie „najgorszy sort” i zmienili jego sens z uwłaczającej inwektywy w ironiczny znak rozpoznawczy oponentów PiS-u.

Gorzej poszło opozycji parlamentarnej z „totalną opozycją”. Hasło rzucone przez Grzegorza Schetynę jako kontra dla „totalnej władzy” zostało przez nią przechwycone, pozbawione grama ironii i przerobione w dosłowną obelgę wobec innych partii. Rozpaczliwe próby Schetyny, by odzyskać utraconą cześć za pomocą „totalnej propozycji” programowej, spaliły na panewce.

Język prawicy skutecznie prowokuje do gier, przeróbek i przejęć, ale zarazem rozleniwia i zniechęca do poszukiwania alternatywnego sposobu opisu świata, który nie dzieliłby nas na wyznawców „dobrej zmiany” i przedrzeźniających ją krytyków.

Dwie Polski?

Na marginesie utyskiwań na język dzisiejszej debaty pojawia się pytanie: czy gdyby prawica zaczęła nagle mówić inaczej, debata publiczna by się odmieniła? Wszak, jak mówił prezydent Andrzej Duda inaugurując obchody stulecia odzyskania niepodległości: „Nadeszła pora, aby istotą naszego życia publicznego przestało być nieustanne, wyniszczające starcie wrogich plemion. Czas na rzeczową debatę w gronie rodaków. Na rozmowę pomiędzy depozytariuszami bezcennego dobra, którym jest nasze wspólne, niepodległe państwo. Polska nie jest niczyją własnością”.

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że pod tymi słowami mogłoby się podpisać wiele osób o bardzo różnych światopoglądach. Płonne jednak nadzieje. Nasza pamięć komunikacyjna nie jest taka krótka. Liczy się kontekst całego ciągu przeobrażeń polskiej demokracji, do których prezydent oraz parlament przyłożyli ręce. Dlatego sceptycy podpiszą się prędzej pod głosem internauty Mojnicka, który na portalu „Gazety Wyborczej” tak podsumował orędzie prezydenta: „Pitu, pitu... A potem i tak PiS zrobi swoje”.

Ów język, bez względu na to, czy cyniczny, czy życzeniowy, nie jest jednak nieistotnym pitu, pitu. Uwiarygodnia obraz świata, którego tak naprawdę nie ma. Rozsmakowani w drwinach z manipulacji zawartych w paskach TVP Info, krytycy dyskursu obecnej władzy i jej mediów żyją we własnej bańce. W tym przypadku nie chodzi o typową bańkę informacyjną, gdyż to właśnie prawicowi autorzy i nadawcy stają się dla liberalno- -lewicowych publicystów obiektem osobliwego kultu. Doniesienia z „prawego” podwórka są rezerwuarem nonsensów, fantasmagorii oraz dowodów na brak kultury komunikacyjnej i otwartości w kręgach władzy. Efektem wspomnianej bańki jest natomiast to, że wielu z nas wierzy bez zastrzeżeń w najbardziej podstawową myśl przekazywaną w języku prawicy, a bezrefleksyjnie powielaną przez nieprawicę. Jest to myśl o tym, że są dwie Polski, dwa obozy, dwa systemy wartości, dwie hierarchie spraw ważnych i nieważnych – a pomiędzy nimi przepaść i nic więcej. Takie binarne widzenie świata kusi swoją totalnością, a prawa strona języka ma dziś status mrocznego doppelgängera samej idei komunikacji publicznej.

Paradoks polega na tym, że to ów fantom się dziś urealnia, a złożona rzeczywistość coraz mniej zza niego wystaje. Zamykając oczy i uszy na wielość głosów oraz sprowadzając je do prawicy i antyprawicy, wybieramy, chcąc nie chcąc, tę prawą stronę języka publicznego kosztem mniej spektakularnej, ale polifonicznej rzeczywistości. Na razie raczej fantazjujemy o tym, że zwyczajni Polacy z dwóch Polsk skaczą sobie do gardeł, lecz może przyjść chwila, kiedy sami do nich skoczymy, bo „kto nie skacze, ten...”.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2018