Pożar w krainie uśmiechu

Po krwawych zamieszkach, trwających dwa miesiące, tajskie społeczeństwo jest głęboko podzielone. Czy turyści wrócą do ogarniętego politycznym kryzysem "raju", gdzie z zimną krwią zabito kilkadziesiąt osób, a półtora tysiąca raniono? Co czeka Tajlandię?

   Czyta się kilka minut

Podróżując od kilku miesięcy po Azji Południowo-Wschodniej, często zaglądałem do Bangkoku - miasta będącego punktem wypadowym do Birmy, Kambodży czy Laosu. Już w pierwszej połowie marca turyści w popłochu zaczęli uciekać ze stolicy Tajlandii (najczęściej kierując się na południowe "rajskie" wyspy). Powodem była stutysięczna "armia czerwonych koszul", która od północy ruszyła na Bangkok, zapowiadając blokadę stolicy i obalenie rządu.

Mało kto z przyjezdnych rozumiał, o co chodzi w tej całej awanturze. Wiadomo było, że "czerwone koszule", pochodzący głównie z rolniczej północy kraju, to opozycjoniści i zwolennicy obalonego w 2006 r. premiera Thaksina Shinawatry. Biedniejsza, słabo wykształcona i żyjąca głównie z rolnictwa część społeczeństwa ceniła go za programy socjalne, wprowadzony system opieki zdrowotnej i pomoc biednym. Z kolei "żółte koszule", czyli jego oponenci, zarzucali mu monstrualną korupcję, nadużywanie władzy i nepotyzm. Obalony Thaksin, notabene miliarder, znalazł się na wygnaniu w Dubaju, a od 2008 r. nad jego głową wisi wydany zaocznie wyrok dwóch lat więzienia - właśnie za korupcję i nepotyzm.

Preludium: pokazy siły

"Domagamy się przywrócenia władzy ludowi" - tak mówili w pierwszych dniach protestu przywódcy Zjednoczonego Frontu na rzecz Demokracji przeciwko Dyktaturze. Według nich obecny premier Abhisit Vejjajiva doszedł do władzy nielegalnie z pomocą armii, stołecznych elit oraz cichego przyzwolenia pałacu królewskiego (Tajlandia to monarchia konstytucyjna). Liderzy mówili o ściągnięciu do miasta półtora miliona demonstrantów (ostatecznie przybyło ich około 150 tys.), grożąc demonstracjami w kluczowych punktach miasta i sparaliżowaniem Bangkoku. Liczyli, że pokojowe demonstracje wymuszą na władzach nowe wybory oraz ułaskawienie i powrót Thaksina.

W niedzielę 14 marca ruszyło się wojsko. Przed hotelem Phiman River View - położonym nad rzeką Mae Nam Chao Phraya w centrum miasta - zaczęły krążyć kutry Królewskiej Marynarki i szybkie pontony z uzbrojonymi po zęby komandosami; przystanie obstawili snajperzy. Staliśmy naprzeciw ryczących przez szczekaczki żołnierzy i mieliśmy wrażenie, że to bezsensowna demonstracja siły, której celem jest zastraszenie przybyłych tego dnia do stolicy demonstrantów - i pokazanie, że armia kontroluje sytuację.

Mimo że odebraliśmy to jak przedstawienie, atmosfera z dnia na dzień zrobiła się nieprzyjemna. Choć wtedy tego nie ogłoszono, jasne było, że praktycznie w stolicy zaczyna się stan wyjątkowy: pojawiły się patrole, kordony, nawet zasieki.

W tych pierwszych dniach "inwazji" na miasto "czerwonych koszul" Bangkok opustoszał. Zamykano sklepy i urzędy. Tylko na sławnej Kaosan Road, w centrum dzielnicy rozrywki, życie tętniło jak zwykle: zagraniczni turyści nadal dawali się naciągać na różne barachło, objadali się tajskimi przysmakami z budek, a natarczywi kierowcy jak co dzień namawiali przechodniów na "bum-bum", czyli płatny seks.

W obozie "czerwonych koszul"

W tamtych pierwszych dniach protestu poszedłem do "obozu" opozycji niedaleko Pałacu Królewskiego. Tysiące "czerwonych koszul" pikietowało tam pod ogromnym portretem króla Ramy IX. Nastrój był świąteczny, radosny, pokojowy. Tajowie przysypiali w namiotach, tańczyli, śpiewali, jedli ukochane kluski pad thai w tanich budkach wokół placu. Także mieszkańcy stolicy tłumnie przywdziali czerwone T-shirty, opaski i czapeczki, demonstrując w ten sposób poparcie dla opozycji. Don, rodowity mieszkaniec stolicy i menedżer hotelu, w którym się zawsze zatrzymuję, przekonywał, żebym nie brał na serio "czerwonych koszul". - W Tajlandii w czasie każdych wyborów kupuje się głosy wyborców, wielu z protestujących to opłaceni "najemnicy", są wśród nich nawet biedni Birmańczycy - twierdził.

Jest jeszcze inny detal, o którym mówią między sobą Tajowie. Podobno wśród protestujących "czerwonych" nie było aż tak wielu rolników, jak się podaje, ale sporo... policjantów, sympatyzujących z Taksinem. Ten bowiem za swych rządów awansował kilku kolegów z policyjnej szkoły, do której uczęszczał. - Bez tego nie miałby takich pleców, i dlatego nie był lubiany przez wojsko. A te dwie "mafie", policyjna i wojskowa, tak naprawdę rządzą w Tajlandii - twierdził pewien mój rozmówca, prosząc o anonimowość (gdy kilka tygodni później polała się krew, ten sam człowiek twierdził, że władze ukrywają ciała zabitych, aby nie wyszło na jaw, że chodzi o policjantów).

- Pokrzyczą parę dni, popiją whisky i wrócą do gospodarstw w Chiang Mai, ktoś musi przecież zebrać ryż - ironizował Peter, który przyjechał pokazać córce stolicę światowej rozpusty. Oglądałem wtedy ich obóz codziennie: atmosfera się nie zmieniała, armia zachowywała się powściągliwie. Premier Abhisit Vejjajiva od początku zapewniał w wystąpieniach telewizyjnych, że nie pójdzie na ustępstwa i "zaprowadzi porządek konstytucyjny"; z negocjacji z opozycją nic nie wychodziło. Zaś król Rama IX Bhumibol Adulyadej (choć nie ma on faktycznej władzy, to "rządzi sercami Tajów" i ma posłuch) nie zabrał głosu: od miesięcy leży schorowany w szpitalu.

Koniec karnawału

Nadzieja na porozumienie zachwiała się w sobotę 11 kwietnia. Rząd i siły bezpieczeństwa postanowiły rozprawić się z opozycją siłą: zaplanowano usunięcie demonstrantów z kilku miejsc w centrum oraz z okupowanej przez nich dzielnicy handlowo-biznesowej.

Wtedy padły strzały, zresztą podobno z obu stron, wybuchły granaty. Zginęło 21 osób (demonstranci, żołnierze i japoński operator TV), a kilkaset osób zostało rannych. Siły bezpieczeństwa twierdziły potem, że użyły jedynie armatek wodnych i gumowych kul. Wprowadzono oficjalnie już stan wyjątkowy, przestały działać opozycyjna telewizja Kanał Ludowy i stacje radiowe, zablokowano 36 portali internetowych.

W kraju zapanowało przerażenie i niepewność, co dalej - takie miałem wrażenie, kiedy 20 kwietnia wróciłem do Bangkoku po miesięcznej podróży po Birmie [reportaż Andrzeja Mellera o Birmie ukazał się w poprzednim "Tygodniku" - red.].

"Nie możecie zamykać nam oczu i uszu, chcemy z powrotem naszej telewizji!" - krzyczał przez megafon Jatuport Pompan, jeden z przywódców "czerwonych koszul".

Kilka dni wcześniej Tajowie oglądali w telewizji, jak przywódcy demonstrantów i premier Vejjajiva podają sobie ręce. Później jednak premier, ukrywający się w bazie wojskowej pod stolicą, zdecydował, że nie będzie wcześniejszych wyborów - więc rozmowy upadły.

Szturm na ostatnią redutę

Od połowy maja życie w mieście znów zostało sparaliżowane. Piotr, znajomy, który mieszka i pracuje w Bangkoku od ośmiu lat, napisał mi - bo nieopatrznie wyjechałem do Kambodży, a szybki powrót do Tajlandii okazał się nagle niemożliwy - że już w sobotę 15 maja dostał SMS-a od tajskiej przyjaciółki: "Nie jedź na zakupy, unikaj centrów handlowych, a szczególnie tych okolic..." - tu padły nazwy dzielnic dotąd bezpiecznych. Dziewczyna ostrzegała, że "czerwoni" grożą atakami terrorystycznymi, zaś armia rozlokowała snajperów.

Piotr wiadomość zbagatelizował. Zmienił zdanie, gdy wieczorem chciał pójść do ulubionego klubu jazzowego w okolicy Victory Monument. - Znalazłem się prawie w centrum zamieszek, szybko wróciłem do domu. Tej nocy w dzielnicy Din Daeng, obok Victory Monument, były kolejne ofiary. Wojsko mówi, że strzelają nad głowami, więc dlaczego ludzie giną? - pytał retorycznie.

Kraj stanął na krawędzi wojny domowej: tak sytuację oceniali sami Tajowie, 24 godziny na dobę oglądający telewizję, główne źródło informacji. W końcu armia postanowiła przejąć kontrolę nad stolicą, w której naliczono już kilkaset pożarów. Wojsko zaatakowało o świcie śpiących demonstrantów w ich "miasteczku" - gazem, armatkami wodnymi i ostrą amunicją. Wojskowe pojazdy forsowały barykady z opon. Świadkowie mówili, że od początku protestów nie widzieli tylu ofiar. Gdy padł kolejny punkt oporu, park Lumpini, lider demonstrantów Nattaut Saikua ogłosił kapitulację. Telewizja pokazała go w areszcie razem z trzema innymi przywódcami "czerwonych koszul". Rząd przedłużył jednak stan wyjątkowy i godzinę policyjną. Ludzie porobili więc zapasy i pozamykali się w domach. Urzędy, szkoły, centra handlowe nie działały, ulice się wyludniły. Piotr pisał mi, że zwykli Tajowie sprawiali wrażenie zjednoczonych: jakby łączyła ich świadomość, że żadna ze stron nie jest tu bez winy.

Co dalej, tego nie wie nikt. Bo czy obie strony zdołają wybaczyć sobie kilkadziesiąt ofiar śmiertelnych i około 1600 rannych? Kto odpowie za dewastację miasta?

I czy szybko wrócą zagraniczni turyści, tak ważni dla tajskiej gospodarki?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2010