Powrót cezara

W ideowo podzielonym Izraelu będzie kolejny nacjonalistyczno-religijny rząd. Co zrobi spora grupa Izraelczyków, która za wszelką cenę chciała usunąć Netanyahu z fotela premiera?

21.03.2015

Czyta się kilka minut

Premier Netanyahu pod Ścianą Płaczu po zwycięskich wyborach. Jerozolima, 18 marca 2015 r. / Fot. JINI / XINHUA PRESS / CORBIS
Premier Netanyahu pod Ścianą Płaczu po zwycięskich wyborach. Jerozolima, 18 marca 2015 r. / Fot. JINI / XINHUA PRESS / CORBIS

„Jest magikiem, magikiem!” – krzyczały tłumy zwolenników Benjamina Netanyahu w powyborczą noc, gdy było już pewne, że po raz czwarty zwyciężył w wyścigu o fotel premiera. Nie lada osiągnięcie: dłużej urzędował tylko pierwszy premier Izraela, Dawid Ben-Gurion. Likud, partia Netanyahu, uzyskała 30 miejsc w Knesecie, wyprzedzając o sześć foteli swego największego rywala – centrolewicową Unię Syjonistyczną Icchaka Herzoga i Tzipi Liwni. Prawica w Izraelu ma się zatem świetnie: Likud kontynuuje 14-letnią już tradycję jej rządów.

Gracz czy mąż stanu?

Faktycznie, trzeba było magika, by zwycięsko wyjść z tego wyścigu. Kilka dni przed wyborami sondaże nie pozostawiały wątpliwości: wygrać miała Unia Syjonistyczna. „Bibi, wracaj do domu!”, „Każdy, tylko nie on” – skandowali Izraelczycy na rogach ulic, wykrzykiwali przez megafony z prywatnych aut, malowali na transparentach.

Na co dzień podzieleni poglądami, w kwestii przyszłości Netanyahu zdawali się zgodni. Na największym wiecu podhasłem „Izrael potrzebuje zmiany”, który odbył się ponad tydzień przed wyborami na telawiwskim placu Rabina, zjawiły się dziesiątki tysięcy przeciwników premiera. Domagali się solidnego podejścia do procesu pokojowego i wcielenia w życie rozwiązania dwupaństwowego (tj. zgody na powstanie państwa Palestyny), a także obniżenia kosztów życia.

Jeszcze nigdy w Izraelu krytyka premiera nie była tak wyraźna. Jeszcze nigdy wyborcy, zwłaszcza lewicowi, nie zmobilizowali sił tak bardzo, by pozbyć się „Bibiego” raz na zawsze. Bo na premiera można było się zdenerwować. Ostatnio skandal gonił za skandalem: a to opublikowane rachunki małżeństwa Netanyahu za utrzymanie rezydencji w Cezarei i Jerozolimie, a to „afera butelkowa” z udziałem żony premiera, Sary Netanyahu, regularnie oskarżanej o rozrzutność na koszt podatników.

„Cezar z Cezarei” – kpili przeciwnicy, zarzucając mu niegospodarność i ignorancję wobec warunków życia przeciętnego Izraelczyka. Wielu nie podobało się, że szafując argumentami o nieustającym zagrożeniu kraju, premier ignoruje problemy społeczne; że zwiększa wydatki na obronę, nie licząc się z coraz częstszym ubóstwem ani z tym, że ogromnej części Izraelczyków nie stać dziś na zakup najtańszego nawet mieszkania.

W odpowiedzi „Bibi” podkreślał, że gwarancja życia jest ważniejsza od niego samego. Nie dąży też do pokoju z Palestyńczykami, podkręca temperaturę konfliktu ultranacjonalistycznymi wypowiedziami. Wreszcie – niszczy relacje z nielicznymi sojusznikami Izraela. Tak jak ostatnio, gdy krytykował w Kongresie USA prowadzone przez Baracka Obamę negocjacje w sprawie irańskiego programu nuklearnego.

Tymczasem, jak się okazuje, te same argumenty znajdują uznanie wśród zwolenników Netanyahu. Dla nich to nie jest niebezpieczny gracz, lecz mąż stanu, który za wszelką cenę broni kraju i nie godzi się na kompromisy.

Kto leci do Berlina?

Tuż przed wyborami, świadom ogromu krytyki, premier spanikował. „Rządy prawicy są zagrożone. Arabowie masowo zjawiają się w lokalach wyborczych” – ogłosił. Oskarżył lewicę i arabskich wyborców o przyjmowanie „funduszy od zagranicznych rządów i organizacji”. Histerycznie błagał, by jego wyborcy zmobilizowali siły. „To jeden ze światowych ekspertów kampanii pod hasłem »Ratuj mnie!« (...). Może nie jest twórcą gatunku, ale na pewno udało mu się go udoskonalić i przekształcić w rodzaj sztuki” – komentował na łamach dziennika „Haaretz” publicysta Yosi Verter.

W dzień przed wyborami Netanyahu sięgnął jednak po najcięższą broń: „Jeśli zostanę premierem, nie będzie państwa palestyńskiego” – powiedział z mocą. Być może to właśnie zdanie zadecydowało o ostatecznym wyniku.

Tymczasem wyborczy wtorek, 17 marca, dla wielu miał być dsniem święta narodowego. Wolny od pracy i zajęć szkolnych, ciepły i słoneczny, wyciągnął na ulice całe rodziny. Frekwencja była najwyższa w ostatnich latach: 71 proc. Atmosfera zbiorowego pikniku zelżała wieczorem, gdy okazało się, że w momencie zamykania lokali wyborczych główni przeciwnicy idą łeb w łeb. Ostateczne wyniki miał potwierdzić środowy poranek.

Facebook obudził się pierwszy. W zwycięstwie i radości (mieszkańców Jerozolimy i osiedli żydowskich na Zachodnim Brzegu), w niedowierzaniu i poczuciu klęski (mieszkańców Tel Awiwu). „Izrael musi postarać się teraz o rozwiązanie trójpaństwowe – Tel Awiw powinien uzyskać autonomię” – żartobliwie postulowała młoda mieszkanka miasta. „Kto pakuje manatki i leci ze mną do Berlina?” – komentowali inni.

To właśnie w Tel Awiwie – zwanym „miastem-bańką” z racji swego odrębnego, liberalnego charakteru – mieszkańcy masowo głosowali na Icchaka Herzoga. Tutaj też rozczarowanie wybrzmiało najwyraźniej. W sprzeciwie wobec „Bibiego” i rosnących kosztów utrzymania, wielu z nich już wcześniej zdecydowało się na emigrację. Najchętniej do Berlina – nie bez powodu zwanego „Spree-Avivem”, zamieszkanego dziś przez tysiące młodych Izraelczyków.

Nasz naród jest chory

To właśnie w Tel Awiwie najczęściej pada dziś pytanie: jak to możliwe? Czy Izraelczycy postradali zmysły? „Nie przywództwo kraju, lecz sam izraelski naród powinien być wybrany na nowo, i to natychmiast” – gorzko komentuje w „Haaretzu” lewicowy publicysta Gideon Levy. – „Netanyahu zasługuje na Izraelczyków, a Izraelczycy zasługują na niego. Jeśli taki jest wybór narodu po tych sześciu latach pustki, po latach pełnych lęku, nienawiści i rozpaczy, to naród musi być naprawdę bardzo chory”.

Teraz izraelska prasa dyskutuje o możliwych scenariuszach dla kraju. Czy wybuchnie nowe palestyńskie powstanie,trzecia intifada? Czy wzrośnie międzynarodowa izolacja? A może dobrym dla kraju scenariuszem jest jednak scenariusz „Bibiego”? Ścisła ochrona przed dżihadystami z Syrii i przed Iranem, uparta niechęć do dialogu z Palestyńczykami? I co z relacjami z USA, największym sojusznikiem Izraela?

Tuż po wyborach administracja Obamy sugerowała, że weźmie pod lupę dotychczasowe relacje z Izraelem i rozważa poparcie rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ w sprawie rozwiązania dwupaństwowego, bazującego na granicach Izraela z 1967 r. To wszystko w odpowiedzi na nacjonalistyczny ton kampanii i deklarację Netanyahu o tym, że gdy zostanie znów premierem, państwa palestyńskiego nie będzie.

Po reakcji USA premier szybko zrozumiał, że posunął się za daleko. Amerykańskim mediom wyjaśnił, że wcale nie miał na myśli tego, co powiedział, i że nie chce całkowicie zrezygnować z procesu pokojowego.

Lęki, rany, agresja

W prawdziwie nacjonalistycznej i antyarabskiej atmosferze tych wyborów, dwa fakty wydają się niezmiernie ciekawe.

Po pierwsze: to niebywały sukces wspólnej partii zjednoczonych mniejszych ugrupowań arabskich, która będzie teraz w Knesecie trzecią największą siłą. Jeszcze do niedawna w Izraelu współistniało wiele małych i mocno podzielonych arabskich partii. Aby przeszkodzić im w wejściu do nowego Knesetu, parlament uchwalił ustawę podnoszącą próg wyborczy. Odbiło się to rykoszetem na wielkim jej zwolenniku Avigdorze Liebermanie, którego nacjonalistyczna partia Nasz Dom Izrael o mały włos nie wypadła z parlamentu. Tymczasem partie arabskie zdecydowały się na wspólny start i odniosły sukces – nowy Kneset musi liczyć się z ich opinią.

I rzecz druga: komentarze wokół wyniku – podobnie jak cały Izrael – dzielą się teraz pół na pół.

Wybory obudziły ukryte narodowe lęki, rozdrapały rany i zezwoliły na agresję słowną. Opowiedziały o Izraelczykach nową, niezupełnie dotąd znaną historię. Jeśli założyć, że ich wynik pokazuje jak w zwierciadle kondycję przeciętnego obywatela, to dowiemy się, że jest on zalęknionym, przewrażliwionym na swoim punkcie nacjonalistą, agresywnym i niecierpliwym, że nie potrafi słuchać i nie toleruje inności. Preferuje zaś rozwiązania krótkotrwałe, lecz pewne. Komentatorzy nie mają wątpliwości: „Chleba i igrzysk!” – woła lud do cezara.

I wydaje się, że dobrze trafił. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. w 1987 r. w Krakowie. Dziennikarka, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego” z Izraela, redaktorka naczelna polskojęzycznego kwartalnika społeczno-kulturalnego w Izraelu „Kalejdoskop”. Autorka książki „Polanim. Z Polski do Izraela”, współautorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2015