Co kryje Żelazna Kopuła

Po „wojnie pięćdziesięciodniowej” w Gazie Izraelczycy oglądają się w krzywym zwierciadle. I widzą społeczeństwo pęknięte jak nigdy wcześniej.

29.09.2014

Czyta się kilka minut

Centrum Jerozolimy, wrzesień 2014 r. / Fot. Noam Revkin Fenton / FLASH90 / FORUM
Centrum Jerozolimy, wrzesień 2014 r. / Fot. Noam Revkin Fenton / FLASH90 / FORUM

Mogłoby się wydawać, że życie w Izraelu wraca do normy, a letnia wojna w Gazie, trwająca przez 50 dni, zaciera się w pamięci. Mogłoby, gdyby nie pewne szczegóły, które trudno przeoczyć. Jak pustoszejący tramwaj w Jerozolimie: do niedawna duma mieszkańców i ruchomy pomost między pełnymi nieufności wschodem i zachodem miasta. Od wojny w Gazie – regularny cel napaści izraelskich Arabów, symbol ich niezgody na politykę Izraela. I środek transportu, z którego zrezygnowało już 70 proc. użytkowników.

Inny szczegół to list 43 rezerwistów z Jednostki 8200 (wojskowego wywiadu elektronicznego), który we wrześniu trafił do premiera Benjamina Netanjahu. Jego autorzy sprzeciwili się totalnej inwigilacji Palestyńczyków. Szczegół – zdaniem armii – marginalny, szkalujący Jednostkę 8200, która ma działać według wszelkich norm etycznych. Zdaniem innych: jeden z wielu szczegółów obnażających kruchą konstrukcję izraelskiego poczucia bezpieczeństwa. W sierpniu Izraelczycy oparli je na warunkach długoterminowego zawieszenia broni, o którym wiadomo niewiele, bo rząd nie podał konkretów do wiadomości publicznej.

Spokój Izraelczyków jest więc chybotliwy. A zagraża mu nie tylko pożar w regionie, lecz także wewnętrzne podziały w Izraelu, których nie sposób już zliczyć.

Konflikt wyparty ze świadomości

Nie spodziewał się takiej reakcji czytelników, gdy w lipcu oddawał tekst do publikacji w swojej stałej rubryce na łamach czołowego izraelskiego dziennika „Haaretz”. W końcu od lat przyzwyczajał ich do tego, że on, Gideon Levy, publicysta znany i kontrowersyjny, nie zostawia suchej nitki na rządzie, na zwolennikach nalotów na Gazę, na osadnikach z Zachodniego Brzegu. Że zawzięcie broni praw Palestyńczyków i przypomina Izraelowi, iż działa niezgodnie z międzynarodowym prawem.

Jak to się więc stało, że tuż po publikacji artykułu, w którym zarzucał izraelskim pilotom udział w zbrodni na palestyńskich cywilach w Gazie (nazywając lotnictwo „szwadronami śmierci”), z subskrypcji dziennika zrezygnowało z dnia na dzień kilkuset czytelników? Jak to się stało, że tego samego dnia jego skrzynka mailowa i sekretarka zapełniły się pogróżkami, a droga do domu nagle stała się tak niebezpieczna, że redakcja zatrudniła ochroniarzy, by wędrowali za nim krok w krok?

Dziś w domu Levy’ego, w telawiwskiej dzielnicy Ramat Aviv, po ochroniarzach nie ma już śladu. Zrezygnował z nich, choć jak przyznaje w rozmowie, czuje się nieswojo. I nie chodzi mu o sam fakt zagrożenia z powodu tego, że pisze nieprawomyślnie. Ta „nieswojość” dotyczy Izraela: ogarnia rzeczywistość, potęguje rozczarowanie, martwi.

– Oto Izrael w 2014 r.: agresywny, nietolerancyjny, z brakami elementarnej wiedzy dotyczącej zasad funkcjonowania demokracji. A przecież to ona była zawsze naszą chlubą! Tymczasem slogany o tym, że jesteśmy jedyną demokracją na Bliskim Wschodzie, liberalnym i otwartym społeczeństwem, są teraz zagrożone – mówi Levy.

Czego Izraelczycy uczą się dziś o sobie? Levy: – Niczego. Zbiorowo ten konflikt wypieramy ze świadomości. I dobrze nam to wychodzi.

Stroniąc od refleksji

O wyparcie nietrudno, gdy jest Żelazna Kopuła: system obrony powietrznej, niemal perfekcyjny, który podczas wojny w Gazie decydował o bezpieczeństwie Izraelczyków. Z Gazy wystrzelono na Izrael 4,5 tys. rakiet i pocisków moździerzowych; spośród uznanych za groźne system przechwycił 90 proc. Nic dziwnego, że w części Izraela życie toczyło się niemal tak, jakby nic się nie działo. Jakby nikomu nie zagrażała ta „dziwna wojna”.

Półtorej minuty wystarczy – przekonują mieszkańcy „Bańki”, czyli Tel Awiwu. Półtorej minuty, by zejść do schronu lub znaleźć się na klatce schodowej najbliższego budynku. Udawało się nawet tym w japonkach i z macbookiem pod pachą, którzy niezależnie od natężenia walk oblegali kawiarnie. Na czas zdążył też Szachar z kilkumiesięcznym Danielem na rękach, któremu wycie syren kojarzyło się przyjemnie, bo tata śpiewał wtedy głośniej i tulił go mocniej. Wybuch pierwszy, kilka sekund, lekkie drżenie pod stopami, wybuch drugi, głośniejszy. Znów kilka minut i sprawy przyjmują uprzedni bieg. Sąsiedzi, zjednoczeni przez chwilę strachem, wracają do anonimowej obojętności.

Inaczej było bliżej Gazy, w kibucach, moszawach i miastach jak Sderot, gdzie na zejście do schronu było 15 sekund. Tu świadomość obecności schronów i konieczności ich użycia wysysa się z mlekiem matki. Przyzwyczajenie do strachu przychodzi z wiekiem. Hasło „tzeva adom” (hebr. „kolor czerwony”), które monotonnie rozlegało się z głośników, gdy z Gazy leciały rakiety, stało się tytułem dziecięcej piosenki uczonej tu w przedszkolach. Wedle konceptu: nauka przez zabawę.

Właśnie tam padły izraelskie ofiary: od rakiet i pocisków moździerzowych, których nie przechwytuje Żelazna Kopuła. W sumie w czasie letniej wojny zginęło 73 Izraelczyków (w większości żołnierzy). Jak podają izraelskie media, w Gazie życie straciło 2104 Palestyńczyków. Komentatorzy nie mieli wątpliwości: gdyby nie Żelazna Kopuła, własnych ofiar byłoby znacznie więcej.

Jak napisał Uri Misgav w „Haaretzu”, prócz tego, że jest technologicznym cudem, „Żelazna Kopuła” umożliwia Izraelczykom kontynuowanie życia bez większych przeszkód. „Mogą podsycać swoją niedolę, poczucie bycia prześladowanymi, a jednocześnie kontynuować swe codzienne czynności we względnie komfortowych warunkach. Mogą się przyklejać do radia czy telewizora, stroniąc przy tym od głębszej refleksji czy analizy powtarzającego się cyklu wrogości i przemocy”. Misgav sugeruje, że istnienie „Żelaznej Kopuły” pozwala rządowi raz na jakiś czas posunąć się do zbrojnej interakcji, by podsycić poczucie zasadności jego działania i odwrócić uwagę od prawdziwych problemów kraju – jak recesja, korupcja czy „szaleństwa” radykalnej prawicy.

Armia, szkoła jedności

O utwierdzenie się w prawicowych przekonaniach podobno najłatwiej, gdy idzie się do armii. Tak było w przypadku Baraka Paza, 34-latka z Tel Awiwu. Barak wspomina, jak praca w wojskowym wywiadzie zmieniła jego punkt widzenia. Zmieniła radykalnie: w jego oczach Izrael przestał być bezpiecznym domem, a stał się twierdzą, której należy bronić wszelkimi środkami.

– Każda agresja przeciw Żydom dowodzi, że potrzebujemy domu stabilnego: własnego państwa i armii. Ostatni konflikt pokazał, że ostatecznie straciliśmy cierpliwość dla palestyńskiej agresji i jesteśmy gotowi płacić za to większą cenę niż dotąd. Oczywiście w grę wchodzą też polityczne rozwiązania. Ale są podrzędne wobec militarnych. Odkąd wycofaliśmy wojska z Gazy w 2005 r., Palestyńczycy nie ustają w ostrzale rakietowym. Chcą nas zniszczyć. Co mamy robić? Usiądziemy do rozmów tylko wtedy, gdy odłożą broń i wywieszą białą flagę – mówi Barak.

Jest nauczycielem, członkiem nacjonalistyczno-konserwatywnej partii Likud premiera Netanjahu, działaczem wewnątrzpartyjnej grupy gejów i lesbijek. Na pytanie, co taka grupa robi w konserwatywnej partii, odpowiada ze śmiechem: – To, że jestem gejem, nie ma nic wspólnego z tym, że jestem Izraelczykiem. U nas to możliwe.

W sobotni lipcowy wieczór Barak przechodził obok telawiwskiego placu Rabina, gdzie kilka tysięcy mieszkańców zebrało się, by demonstrować przeciw interwencji w Gazie. Tłum nie zrobił na nim wrażenia. Nie wzruszyło go też, gdy między lewicowymi demonstrującymi i członkami prawicowej kontrmanifestacji doszło do przepychanek.

– Media rozdmuchały sprawę, to była zwykła bójka między chuliganami, nic więcej. Wojna oczywiście podgrzewa emocje. Ale nie do tego stopnia, by dzielić Izraelczyków. Przykładów jedności zauważyłem podczas eskalacji więcej niż chuligańskich wybryków – przekonuje Barak.

Czas radykałów

Barak Paz nie słyszał pewnie o raperze Joavie Eliasim (pseudonim sceniczny „Cień”), który w czasie jednej z demonstracji wezwał swoich znajomych z radykalnej prawicy („Lwy Cienia”) do ataku na lewicowców, stojących po drugiej stronie policyjnego kordonu.

Niektórzy członkowie „Lwów” nosili koszulki z neonazistowskimi symbolami. Równolegle z tym incydentem w mediach społecznościowych zaroiło się od grup nawołujących do zwalniania z pracy osób, które krytykują działania armii. Media zaczęły odnotowywać przypadki wcielania tych gróźb w życie.

– Co się stało z dawną jednością Izraelczyków? – denerwuje się Zehava Gal-On, gdy w naszej rozmowie pojawia się temat przemocy na tle politycznym. Prezeska Meretz, jedynej, jak mówi, prawdziwie lewicowej partii w izraelskim parlamencie, zaskarbiła sobie przydomek nieznośnej.

Denerwuje rodaków wbijaniem szpilek tam, gdzie boli najbardziej. Walczy o społeczną sprawiedliwość, atakuje zwolenników rozbudowy osiedli na Zachodnim Brzegu, przestrzega przed łamaniem praw człowieka w Gazie i zwiększaniem budżetu dla ultraortodoksyjnych Żydów. Może więc zastanawiać, że wojna w Gazie – rzecz dla Zehavy przecież nie nowa – nieco zbiła ją z tropu.

– Zaskoczył mnie rozmiar wewnętrznego sporu między Izraelczykami. Byłam przyzwyczajona do walki między prawicą i lewicą przy okazji eskalacji sytuacji. Ale że aż tak? Po raz pierwszy chyba prawicowi ekstremiści wkroczyli na scenę z takim impetem. Po stronie prawicowego rządu nie było nikogo, kto by ich skrytykował, odciął się od ich postępków. Przyznanie się do lewicowych poglądów zaczęło grozić wykluczeniem, bo sprzeciw wobec wojny zaczął być traktowany jako poparcie dla Hamasu. Zaczęliśmy być traktowani jak zdrajcy, przestępcy. Od agresywnych słów przeciw nam nie stronili na portalach społecznościowych czołowi politycy! – mówi Zehava Gal-On. I wskazuje na jeszcze jedno niepokojące zjawisko: rosnący w kraju nacjonalizm.

Ślub wysokiego ryzyka

Arab Mahmoud i Izraelka Morel, oboje z Jaffy, nie sądzili, że informacja o ich ślubie zagości na pierwszych stronach gazet, i że na ceremonii zjawi się więcej gości, niż było zaproszonych.

Ci nieoczekiwani wprosili się sami: na facebookowym profilu organizacji „Lehava” (hebr. „płomień”) zamieścili informację o ślubie Araba i Żydówki, wzywając do udziału w proteście przez cały czas trwania ceremonii. „To obelga dla Izraela! Weźcie plakaty i głośniki!” – zachęcał Bentzi Gopstein, szef „Lehavy”.

Ta antyarabska organizacja otwarcie walczy z „asymilacją w Izraelu”. Na co dzień wysyła swoich młodych wolontariuszy do kawiarni i dyskotek, gdzie mają obserwować młode Żydówki i interweniować, gdy widzą flirtujących z nimi chłopców arabskiego pochodzenia.

Fakt, że Morel przeszła na islam, by móc poślubić Mahmouda, rozzłościł organizację do tego stopnia, że zażądała anulowania ślubu. Nękała też parę telefonami. Koniec końców można by powiedzieć, że prócz demonstracji przed lokalem, w którym odbyło się ślubne przyjęcie, i telefonów z pogróżkami do jego właścicieli nie zdarzyło się nic, co wpłynęłoby na pokrzyżowanie planów młodej parze. Ale „Lehava” przesunęła kolejną granicę między tym, co w społecznej przestrzeni dozwolone, a tym, co zasługuje na potępienie.

W książce „Sceny z życia szkoły”, która właśnie trafia do izraelskich księgarń, jej autorzy – Idan Jaron i Joram Harpaz – przedstawiają poruszające wyniki naukowych obserwacji, poczynionych przez trzy lata w jednym z izraelskich liceów. Ich wniosek: w kraju, którego 20 proc. obywateli ma pochodzenie arabskie, rośnie pokolenie otwarcie przyznające się do rasowej nienawiści. „Nie mogę patrzeć na Arabów, nie mogę ich znieść. Jeśli w armii pojawi się szansa, by zastrzelić jednego z nich, nawet się nie zawaham. W szkole dowiedziałam się, że oni są uczeni tego, żeby być terrorystami. Życzę im tylko śmierci” – mówiła jedna z rozmówczyń socjologów, uczennica tego liceum.

Co kto widzi w historii

– Nacjonalizm staje się w Izraelu coraz większym problemem, a młode generacje są jeszcze gorsze od poprzednich. Nie powiedziałbym, że Izrael to kraj rasistowski. Ale dostrzegam w nim wiele takich symptomów, więcej niż w jakimkolwiek kraju Zachodu – mówi Gideon Levy z „Haaretza”. Levy nie waha się powiedzieć, że program edukacyjny w Izraelu to przykład indoktrynacji: – Najpierw młodzi ludzie jadą do Polski, do Warszawy, do Auschwitz, żeby zobaczyć miejsca Zagłady. Wracają stamtąd z dokładnie odwrotną konkluzją niż powinni: uważają, że po Holokauście my, Naród Wybrany, mamy prawo robić, co chcemy – mówi dziennikarz.

Holokaust to dyżurny argument w politycznym sporze. Argument, który w Izraelu często pada w medialnych debatach. Argument nie do zbicia. Argument ostateczny. Odwrócenie go i porównanie do aktualnej sytuacji Palestyńczyków w Gazie oznacza wykluczenie z publicznej debaty.

Pytanie o rolę Holokaustu w myśleniu o konflikcie palestyńsko-izraelskim denerwuje Josefa Ahimeira, 71-letniego dyrektora Instytutu Żabotyńskiego w Tel Awiwie, byłego dziennikarza i członka parlamentu z ramienia Likudu. – My swoją lekcję z Szoah odrobiliśmy. Musimy być przygotowani na każdą sytuację, biorąc pod uwagę nasze położenie na mapie Bliskiego Wschodu, w otoczeniu państw arabskich. Ale porównywać cierpienie Palestyńczyków do Holokaustu? Kto to wymyślił? W porównaniu z naszą historią to mała katastrofa, którą w dodatku sami na siebie ściągnęli – przekonuje Ahimeir.

Josef Ahimeir to człowiek-historia. Urodził się w Jerozolimie w 1943 r., w czasie tzw. brytyjskiego mandatu Palestyny. Właśnie doliczył się dziesiątej wojny w swoim życiu. Jak przyznaje, to dość szczególna obserwacja, biorąc pod uwagę jej tragizm i powszedni charakter jednocześnie. To mu jednak nie przeszkadza: z obecnego rządu jest zadowolony, z poziomu życia w Izraelu również. Jest przekonany, że podobnego zdania jest większość Izraelczyków, a starcia między lewicą i prawicą określa mianem ekstremalnych, marginalnych, nieodpowiadających przekonaniom większości.

Czego nauczył się o Izraelczykach podczas ostatniej wojny? Ahimeir: – Tego, jak bardzo potrafią być solidarni, silni wobec zagrożenia. Nawet teraz, gdy trzeba będzie zacisnąć pasa, by uzupełnić wydatki poczynione na zbrojenia.

Ostatnia gazeta w kraju

Gideon Levy wskazuje na powtarzający się od lat schemat: nawet jeśli zawieszenie broni doprowadzi do wypracowania czasowego rozwiązania, o pokoju między Palestyńczykami i Izraelczykami nie będzie mowy tak długo, jak Izraelczycy będą kontynuowali okupację Zachodniego Brzegu i oblężenie Gazy.

– Ten rząd nigdy tego nie zmieni, bo jest prawicowy, podobnie jak cała izraelska opinia publiczna. I boję się, że tak długo, jak Izraelczycy pozostaną bezkarni, nie zapłacą za okupację, nic się nie zmieni. Zmiana nastąpi tylko wtedy, gdy ludzie poczują współodpowiedzialność za tragedię. A tak się nie dzieje, bo życie w Izraelu jest dobre. To sprzyja wyparciu prawdy, która specjalnie nawet Izraelczyków nie obchodzi – mówi z goryczą Levy.

Po lipcowym incydencie zarząd „Haaretza” nie tylko nie zwolnił go z pracy, ale wsparł solidarnie. Levy zyskał przydomek ostatniego lewicowego dziennikarza w tym kraju.

– Nie wiem, co by było, gdyby tej gazety zabrakło. Nie miałbym dokąd pójść. „Haaretz” jest w moim odczuciu ostatnim medium w Izraelu, które rzetelnie pokazuje, co się dzieje w Gazie i na Zachodnim Brzegu. Cała reszta, zwłaszcza w chwili wzmożenia konfliktu, działa jak idealna maszyna propagandy: słyszymy, że mamy najbardziej moralną armię świata, że wina leży po stronie Hamasu, a cierpienie dotyka jedynie południa Izraela. W międzyczasie pojedyncze tylko przebitki z Gazy. Nasze media robią to, jak sądzę, nie z powodu nacisku rządu, ale z powodu komercyjnego interesu: lepiej się ogląda to, co Izraelczycy chcą zobaczyć – uważa Levy.

Lustro

To, co Izraelczycy chcieliby dziś zobaczyć w swym lustrzanym odbiciu – po wojnie w Gazie i eskalacji wewnętrznych konfliktów – zmienia się w zależności od perspektywy. Rzeczywistość rozwarstwia się na dwa światy: zwolenników Izraela militarnego, potrafiącego twardo walczyć o swe interesy i przetrwanie – i świat ludzi zdolnych pójść na ustępstwa, kosztem podważenia uprzednich decyzji czy rezygnacji z tradycyjnego myślenia, jeśli w dalszej perspektywie miałoby to zapewnić trwały pokój w regionie.

Każdy ma swoje racje, swoich liderów, media, na których buduje opinię o powszechności swoich przekonań. Tylko siebie nawzajem jakoś trudno w tej konstelacji zauważyć. Po tym, jak latem puściły nerwy, gdy przekroczono granice i pozbyto się ostatnich pozorów politycznej poprawności, taki postulat wydaje się nawet trudny do wykonania. Wielu podkreśla, że to był sygnał ostrzegawczy, ostatni moment do zmiany. Tej, na którą przecież wszyscy w tym regionie czekają.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. w 1987 r. w Krakowie. Dziennikarka, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego” z Izraela, redaktorka naczelna polskojęzycznego kwartalnika społeczno-kulturalnego w Izraelu „Kalejdoskop”. Autorka książki „Polanim. Z Polski do Izraela”, współautorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2014