Powieści historyczne, które warto czytać

Od powieści historycznych uginają się półki w księgarniach. Okładki: on i ona, a w tle wicher dziejów. Nie da się tego czytać, choć rozumiem, dlaczego ktoś może chcieć. A co da się czytać i nawet należy?

26.02.2023

Czyta się kilka minut

 /
/

Powiedzmy jasno: większość tej produkcji literackiej nie dorównuje wartością cenie papieru, na którym ją wydrukowano. Najczęściej są to materialne przejawy chęci zmonetyzowania przez wydawców i autorów rozmaitych rynkowo-konsumenckich mód (większość z nich przybywa do nas najpierw jako fala przekładów pochodzących z kręgu języka angielskiego). Niektóre bywają autentycznie przerażające. Mam tu na myśli choćby liczne powieści z Auschwitz w tytule, ów zalew sentymentalnego kiczu bezlitośnie żywiącego się cudzym cierpieniem. Jeśli się przeczytało jedną taką książkę, to tak, jakby przeczytało się wszystkie – do tego stopnia są do siebie podobne.

Przez lata szkolnej edukacji wbija się nam do głowy wizję literatury historycznej pisanej „ku pokrzepieniu serc”. W tym kontekście oczywista staje się popularność (zwłaszcza wśród czytelniczek) historycznych czytadeł: są one całkowicie eskapistyczne, nie zabierają głosu w niczyjej wspólnej sprawie, zwykle chodzi o to, by w ogniu wojny, rewolucji, przewrotu, pieców krematoryjnych (niepotrzebne skreślić) ona i on poszli wreszcie do łóżka. Opowieści o powstańcach listopadowych, szlachciankach o bladym licu i dzielnych akowcach są tu z gruntu ­ahistoryczne w swojej spokojnej, wykalkulowanej, komercyjnej ignorancji.

Autentyczna powieść historyczna – poszukująca wyrafinowanej formy albo posługująca się pastiszem, ewentualnie używająca gotowego schematu zaczerpniętego z literatury popularnej (to w sumie wszystko jedno) – działa inaczej. Wchodzi w dialog z historią i historiografią, spiera się z kanonicznymi wersjami dawnych opowieści, podaje w wątpliwość imperialne i narodowe mitologie, ożywia niegdysiejsze gatunki literackie, by za ich pomocą dokonać rozmaitych aktów odsłonięcia tego, co ukryte albo wyparte. Pisarzowi wolno więcej niż naukowcom – może posługiwać się mieszanką faktów i fikcji, a nawet szukać rozwiązań w alternatywnych ścieżkach dziejów.

Elżbieta Cherezińska swoją „Hardą” (Zysk i S-ka 2016) dedykuje „wszystkim bezimiennym, zapomnianym księżniczkom piastowskim. Mniszkom, żonom, matkom, władczyniom, o których historia milczy. Dziewczynom oznaczonym w biogramach dynastii smutnym N.N.”. Rzecz (wraz z „Królową”, drugą częścią dylogii) traktuje o losach Świętosławy, córki Mieszka I, utożsamianej przez część historyków z Sigridą Storradą, królową szwedzką, duńską, norweską i angielską. Świętosława to postać w polskiej historiografii marginalna, uznawana za hipotetyczną – naturalnie ta właśnie marginalność przyciągnęła uwagę Cherezińskiej, u której figury silnych kobiet zawsze wybijały się z tła, nawet gdy mowa była o przygodach odważnych mężczyzn.

Cherezińska – utalentowana pisarka, która mocno dowartościowała tradycyjny model powieści historycznej skupionej na losach władców i dynastii (oraz zyskała całe grono mniej utalentowanych naśladowczyń) – dokonuje w „Hardej” subtelnego przesunięcia: w centrum piastowsko-skandynawskiej intrygi w duchu „Gry o tron” umieszcza kobietę będącą nie tylko „szyją, co kręci głowami mężczyzn”, lecz mającą również własne ambicje i podmiotowość. W kraju, w którym nawet Jadwiga Andegaweńska została koronowana na króla, to ważny gest. Zresztą Cherezińską warto czytać tak czy owak, jeśli ktoś lubi zawikłane, rozgałęzione sagi, gdzie trup ściele się gęsto, a władza działa na ludzi jak kocimiętka. To dobrze wymyślony i zrobiony pop, historycznie zdecydowanie nieobojętny.

Z nieco podobnych założeń wychodzi Maciej Liziniewicz w „Czasie pomsty” (Wydawnictwo Dolnośląskie 2019), pierwszym tomie cyklu o Żegocie Nadolskim, szlachcicu i żołnierzu – owe drobne przesunięcia zachodzą tu wszelako względem potężnego obiektu literackiej grawitacji, czyli Trylogii Henryka Sienkiewicza. Wiele było prób zdyskontowania popularności Trylogii, większość z nich skończyła się klęską, na tym tle Liziniewicz radzi sobie zaskakująco przyzwoicie. Zapożycza bowiem pewną estetykę, nienachalnie stylizuje język, ale opowiada inną historię.

Jego bohater, weteran wojen z Turkami, powraca w latach 30. XVII wieku w domowe pielesze, niczym bohater klasycznego westernu. Pod nieobecność Nadolskiego ktoś wymordował jego rodzinę, lokalny watażka przejął jego majątek, czekają nań ruiny i zgliszcza. I zemsta, naturalnie. Są w tej powieści typy jakby rodem z Trylogii – narwany młodzieniaszek zbyt skory do szabli czy sarmacki gaduła z siwym wąsem – nie zawiewa z niej jednak nadzieją, lecz chłodem i mrokiem: zagrożenia nie stanowi inwazja obcych wojsk, to swoi są zagrożeniem, krajanie, bracia szlachta. Celną metaforę owego swojskiego piekiełka „demokracji szlacheckiej” Liziniewicz odnajduje w poetyce fantasy, ale czyni to z umiarem, trzymając się w stylistycznych postsienkiewiczowskich ramach.

Do Sienkiewicza jeszcze wrócimy, ale skoro mowa o stylu, nie można pominąć świeżo wydanej powieści „Segretario” Macieja Hena (Wydawnictwo Literackie 2023). Hen już „Solfatarą” (W.A.B. 2015) pokazał, że niewielu autorów w Polsce może się z nim współcześnie równać w sztuce inteligentnego pastiszu – „Solfatara”, historia neapolitańska, ­XVII-wieczna, przypominała poetyką i rozmachem powieści przygodowe Alexandre’a Dumasa (Dumasa ojca, dodajmy), lecz miała w sobie pierwiastek całkiem nowoczesnej, XXI-wiecznej refleksji na temat rewolucji, lojalności i obywatelskiego nieposłuszeństwa. „Segretario” – rzecz o Filipie Kallimachu (1437-1496), toskańskim polityku, humaniście, poecie i doradcy polskich królów – idzie w swoim pastiszowym skomplikowaniu nawet dalej jako tekst z XXI wieku traktujący o świecie późnego średniowiecza za pomocą narzędzi XVIII-wiecznej powieści epistolarnej i łotrzykowskiej.

Listy, które składają się na „Segretaria”, z Krakowa do Heidelbergu śle do przyjaciółki niejaki Georg Starkfaust, młody kancelista zatrudniony przez Kallimacha. Tyle że Starkfaust to nie Starkfaust – ale Gredechin Specht, dziewczyna, która chce studiować, a może to ze zrozumiałych względów czynić tylko w męskim przebraniu. Hen bawi się groteskową komedią pomyłek i buduje farsowe ciągi rozmaitych, wysoce nieprawdopodobnych zdarzeń (obrana estetyka bardzo mu to ułatwia, dopiero w XIX wieku powieść zaczęła obsesyjnie dbać o realizm) po to w istocie, by dać czytelnikowi piękną historię o przyjaźni oraz przełamywaniu granic języka, klasy i płci. Ma się z „Segretaria” wiele melancholijnej przyjemności: odpowiadają za to gawędziarska płynność narracji i pietyzm technicznego wykonania tej prozy. No i poczucie, że udało się wystrychnąć na dudka oficjalną wersję historii.

Henryk Sienkiewicz jako bohater powieści historycznej? Proszę bardzo. Choć mamy tu do czynienia bardziej z apokryfem. „To przez ten wiatr” Jakuba Nowaka (Powergraph 2022) relacjonuje dłuższy epizod z amerykańskiej wyprawy Heleny Modrzejewskiej i kręgu jej postępowych przyjaciół – w 1876 r. Modrzejewska wraz z mężem i synem, a także grupą znajomych (w tym – z Sienkiewiczem) wyemigrowała do Kalifornii z zamiarem założenia tam socjalistycznego falansteru, samowystarczalnej farmy. Nowe życie w Nowym Świecie.

Nowak trzyma się bazowych faktów, ale ubiera swoją prozę w gatunkowe ramy westernu (znów! – literaci nie mają już jak uciec od kultury wizualnej), czy może nawet antywesternu, bo wszyscy mają tu rozmaite grzeszki na sumieniu. Jest to tekst bardzo sensualny, pełen skrywanych emocji, rozgrywa się tu szczególna miłosna pantomima między Modrzejewską a Sienkiewiczem (dopiero ta powieść tak jasno uświadomiła mi, że Sienkiewicz był absolutnie kieszonkowych rozmiarów: miał 154 centymetry wzrostu), nad falansterem ciemnieje fatum, wychodzą na jaw tajemnice, jacyś ludzie kręcą się wokół, chcąc załatwiać cudzym kosztem szemrane interesy. Nowakowi nie chodzi o odkręcenie historycznego fałszu, on portretuje – nader zręcznie, z impresjonistycznym luzem – prywatne oblicza ludzi, których postawiliśmy na cokołach w roli pomników. A puenta powieści należy do najbłyskotliwszych, z jakimi się w ostatnich latach spotkałem. Po takiej puencie chce się od razu czytać „To przez ten wiatr” ponownie, żeby przyjrzeć się temu, jak precyzyjnie Nowak wzniósł całą tę konstrukcję.

Tyłem do kierunku jazdy” (Znak 2022) Sylwii Chutnik jest powieścią o wolności i wielkim egzystencjalnym apetycie. Bo nierównowaga między wielką historią a prywatnym doświadczaniem świata często jest tematem powieści historycznych. Gdzie kończy się historia, a zaczyna indywidualna biografia? Czy da się przeżyć życie, uniknąwszy definiowania go w odniesieniu do „momentów przełomowych” (jak w tych polskich filmach i powieściach o PRL-u, w których losy bohaterów kształtują się zawsze w rytmie: 1956, 1968, 1970, 1976, 1980, 1981, 1989, jakby poza obrębem tych dat w kalendarzu widniały rozległe białe plamy) i rozmaitych grupowych identyfikacji?

Odpowiedzi udzielane przez literaturę zwykle są negatywne: nie da się, historia ma postać buta, który wgniata cię w glebę. Ale czasami można dać nogę gdzieś w bok. Jak u Chutnik właśnie, gdzie wnuczka Magda (która kiedyś była wnuczkiem) poszukuje psychicznego oparcia po tranzycji płci – znajduje to oparcie w autobiograficznym monologu 90-letniej babci Staśki, która, będąc osobą obdarzoną wielkim temperamentem, również erotycznym, zawsze brała sobie to, na co miała ochotę, nie zważając na aktualny system polityczny i moralne skrupuły. Babcia wspomina (Chutnik zawsze miała dobrą rękę do takiej ekstrawertycznej, potocznej, „babskiej” paplaniny – to są znakomite fragmenty w tej książce), a czytelnik, rozbawiony i rozczulony, zaczyna się łapać na tym, że kazano mu przecież tamte czasy pamiętać inaczej. U Chutnik owa wyzwolona pamięć indywidualna wygrywa z traumatyczną pamięcią zbiorową. To daje nadzieję – nie tylko Magdzie.

A jak to jest, kiedy historia – ta ujęta nowocześnie, w kategoriach racjonalnego szczucia na innych i obcych, ta z podręczników, z przemówień, z ulotek i gazet – zderza się z pamięcią ludową, tą oralną, a nie piśmienną, tą, która ma wiele narracyjnych odnóg, ale nieźle potrafi pamiętać wyrządzone krzywdy? Podobną kolizję opisuje Radek Rak w słynnej i nagradzanej „Baśni o wężowym sercu albo wtórym słowie o Jakóbie Szeli” (Powergraph 2019), opowiadając dzieje rabacji galicyjskiej w konwencji skazu przemieszanego z magią.

Wiele o tej książce pisano – ja tylko przypominam, że to jest bardzo dobra, brawurowa, konsekwentnie poprowadzona powieść; powieść, która wcale nie ułatwia czytelnikowi prostej interpretacji tamtego krwawego buntu w kategoriach ludowej zemsty.

Od innej strony owej kolizji tradycyjnej pamięci z historią zakleszczoną w nowoczesnych nacjonalizmach przypatruje się Hubert Klimko-Dobrzaniecki w „Złodziejach bzu” (Noir sur Blanc 2019). W tej opowieści, estetycznie zadłużonej (to żaden zarzut) w hrabalowskiej frazie, zwłaszcza spod znaku „Obsługiwałem angielskiego króla”, nowoczesność przychodzi na galicyjską wieś lat 20. XX stulecia pod postacią księdza-patrioty. Klimko-Dobrzaniecki zdaje relację z procesu nabywania tożsamości etnicznej przez ludzi, którzy do tej pory uważali się po prostu za „tutejszych”. A teraz nagle są Polakami i Ukraińcami. I coś – powiada ksiądz – należy z tym zrobić. Jest to, niespodziewanie, kwestia fizycznego przetrwania. I w tym duchu Klimko-Dobrzaniecki o tym wszystkim opowiada: to rzecz właśnie o strategii przetrwania, o ludziach, którzy chwytają się błazeńskich, amoralnych chwytów, by nauczyć się przemykania wśród kropel deszczu w suchej koszuli.

A gdyby tak po prostu uciec Historii z pola widzenia? Schować się przed nią? To motyw, który obsesyjnie powraca w twórczości Szczepana Twardocha – a w „Chołodzie” stał się szkieletem fabularnym całej powieści. Konrad Widuch, zbieg z sowieckiego łagru, były Ślązak, były rewolucjonista, były mąż i ojciec – jego życie usłane jest zużytymi, utraconymi wcieleniami – w rezultacie osobliwych zbiegów okoliczności (a może w deterministycznym świecie Twardocha nie ma miejsca na zbiegi okoliczności?) ląduje w latach 40. zeszłego wieku w odległej osadzie na końcu świata, na oceanicznym skraju syberyjskiej tundry. W osadzie tej mieszkają ludzie, którzy posługują się archaicznym indoeuropejskim narzeczem i stanowią dziwaczny relikt dalekiej przeszłości – również intelektualnie, bo żyją tak, jakby ostatnie dwa tysiące lat się nie wydarzyły. Jest to, rzecz jasna, wspaniała antropologiczna retrotopia, niespełnialne marzenie o swobodzie cywilizacyjnego wyboru, której świat nam nie oferuje. Nie oferuje jej w szczególności Rosja: ponury, imperialny, niszczycielski cień rysujący się z każdą przeczytaną stroną coraz wyraźniej na horyzoncie „Chołodu”.

Dla porządku dodam, że osobny nurt stanowi literatura posługująca się konceptem historii alternatywnej bądź kontrfaktycznej. Polacy zaprojektowali bowiem literacko wiele równoległych Polsk. Wspomnę tylko o dwóch interesujących znaleziskach z gatunku „najfajniejsze powieści, o których istnieniu nie mieliście pojęcia”.

Pierwsze z nich to „Czarny BałtykMacieja Paterczyka (Lira 2021), stylowy kryminał noir rozgrywający się w tużpowojennym Kołobrzegu. W obranej przez Paterczyka ścieżce dziejów na ­Ziemie ­Odzyskane napływają setki tysięcy ­Żydów uciekających z Izraela, który po króciutkim epizodzie niepodległości przegrał wojnę z państwami arabskimi; Niemcy przegrały swoją wojnę wcześniej, więc i Zagłada nie dokonała się w całej rozciągłości, Polska przy wsparciu aliantów zdołała też odepchnąć Sowietów na wschód. Teraz jednak staje w obliczu poważnego konfliktu wewnętrznego. Niemal w przeddzień referendum ktoś morduje młodziutką Żydówkę w hotelu Czarny Bałtyk... Tak, jeśli rozpoznajecie w tym pomyśle idee zapożyczone ze „Związku żydowskich policjantów” ­Michaela Chabona, to macie rację – ale to zapożyczenie jest subtelne i kreatywne.

Drugie odkrycie to „Czerwona ziemia” Macieja Zajączkowskiego (Moc Media 2021), czerpiąca z kolonialnego mitu o polskich posiadłościach na Madagaskarze. Oto w świecie powołanym do życia przez Zajączkowskiego elity Polski międzywojennej ewakuowały się po II wojnie na wykupioną od Francji w późnych latach 30. enklawę, leżącą na północno-zachodnim wybrzeżu Madagaskaru. Wraz z nimi wyemigrowała również część ocalałych z Holokaustu Żydów. Zaistniały zatem dwie Polski – jedna komunistyczna, druga będąca przedłużeniem II RP.

Ta nowa Polska pod amerykańskim patronatem przybiera z czasem kształt handlowej potęgi, czegoś w rodzaju malgaskiego Singapuru. Przychodzi jednak rok 1989 i Jesień Ludów: dalsza polityczna egzystencja malgaskiej Polski, która zdążyła opanować do tego momentu całe terytorium wyspy, staje pod znakiem zapytania.

Na Madagaskar przybywa z Warszawy uznany reporter, powiedzmy: odpowiednik Ryszarda Kapuścińskiego. Im głębiej wgryza się w polsko-malgaską rzeczywistość, tym więcej się dowiaduje o tym, jak potężną cenę trzeba było zapłacić – głównie przelewając krew krajowców – za kolonialne sny o potędze. Bardzo pomysłowa, dobrze napisana powieść, która przemknęła przez rynek książki niezauważona, bez promocji i rozgłosu. Może dlatego, że brakowało jej „Auschwitz” w tytule. ©

Autor (ur. 1973) jest pisarzem, publicystą i krytykiem literackim. Wydał dwie książki z opowiadaniami. Stały współpracownik „Dziennika Gazety Prawnej” i Programu II Polskiego Radia. Lubi chodzić po lesie, najchętniej w Czechach. Mieszka w Warszawie. 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 10/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Historie nieoklepane