Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kiedy dziś ogląda się filmowy „Kosmos”, nie sposób uwolnić się od perspektywy pozaekranowej. Pierwszy po 15 latach ekranowego milczenia tytuł, a zarazem ostatni w twórczości Andrzeja Żuławskiego, będący na dodatek adaptacją ostatniej powieści Witolda Gombrowicza, siłą rzeczy czytany będzie z perspektywy końca: jako elegia na odejście, artystyczne pożegnanie, ostateczne i bardzo osobiste wyznanie. Istnieje jednak ryzyko, że taka optyka może zniekształcić obraz, autorowi zaś przyprawić bezkarnie gombrowiczowską gębę.
Dostając uwspółcześnioną adaptację powieści z 1965 r., widz chcąc nie chcąc wchodzi w buty książkowego Witolda i zaczyna obsesyjnie tropić sygnały wysłane przez ukrytego za kamerą sprawcę. Rola to jednak dość jałowa, jako że zamiast zachęty do rozszyfrowywania tajemniczych znaków, dostajemy je wszystkie podane na tacy, w dodatku ułożone w filuterny i aż nazbyt czytelny wzór. Filmowy Witold (Jonathan Genêt) – nadwrażliwy młody artysta usiłujący narzucić swój scenariusz rozwydrzonej rzeczywistości – aż się prosi o dostrzeżenie w nim portretu Żuławskiego z czasów młodości. Z kolei zagrany przez Jeana-François Balmera stary Léon, zbereźnik, błazen i tragiczny filozof, nabiera cech alter ego reżysera u schyłku życia. Finałowy demontaż filmowej maszynerii wskazuje, iż „Kosmos” to w gruncie rzeczy film o kręceniu filmów, ostateczne wyznanie wiary kogoś, dla kogo kino stało się religią, bo poza nim nie pozostało już nic świętego (patrz surrealistyczna, buñuelowska scena z księdzem i muchami). Perypetie Witolda i Fuchsa zmierzających tropem powieszonego wróbla w coraz głębsze otchłanie pożądań i dziwactw odsyłają do całej twórczości reżysera „Opętania”, zanurzonej zarówno w dzikich namiętnościach, jak i metafizycznych tęsknotach.
To wszystko opowiedziane jest w „Kosmosie” zwariowanym rytmem – jakby filmowi Wojtysowie i ich goście próbowali zatupać, zaćwierkać, zamlaskać swój lęk przed naturą, przed śmiercią, przed irracjonalnym porządkiem tego świata. Stąd też wybujałe aktorskie szarże, jak choćby w wykonaniu Sabine Azémy, niegdyś żony Alaina Resnais, grającej tu rolę nadpobudliwej gospodyni.
Nie każdy odnajdzie się w tym sowizdrzalsko-farsowym klimacie. Nie każdy dostrzeże w nim głęboką rozpacz, kiedy mowa o pomieszaniu dobra z pięknem, a na samym końcu pada słynne gombrowiczowskie: „Dziś na obiad była potrawka z kury”. Być może to, co najbardziej w „Kosmosie” porusza, to widoczne gołym okiem zmaganie reżysera z materią kina, z własną biografią, z samą powieścią wreszcie. Poniekąd także z niewdzięczną maszynerią, jaką jest przemysł filmowy. I tu warto przypomnieć, że tak długo wyczekiwany film zasłużonego twórcy, mający za pierwowzór dzieło arcypolskiego pisarza, został nakręcony nie w Polsce, lecz w Portugalii, za pieniądze portugalsko-francuskie, i mówiony jest w języku Moliera. Jakby tego było mało, w ojczyźnie Gombrowicza film doczeka się premiery dopiero rok po światowym sukcesie, czyli nagrodzie dla Żuławskiego za reżyserię w Locarno.
Nie razi jednak francuska Catherette zamiast swojskiej Katasi i portugalska willa nad oceanem w miejsce zakopiańskiego pensjonatu. Gombrowicz sprawdza się nie tylko w polskich dekoracjach, o czym wielo- krotnie przekonywali nas twórcy teatralni. Film Żuławskiego przynosi za to inne wątpliwości. Czy rzeczywiście „Kosmos” potrzebował liftingu w postaci współczesnych gadżetów i napomknień o wszechobecnym chaosie w postaci telewizyjnych migawek? Zwłaszcza że opowiedziany został w konwencji raczej staroświeckiej, z ducha modernistycznej i nieco teatralnej. Czy tekst powieści nie wybroniłby się bez tych wszystkich filmowych, literackich czy muzycznych aluzji, wtrącanych w dialogi niby mimochodem, a będących kokieteryjnym mrugnięciem do widza?
Gombrowicz nie miał dotychczas w kinie szczęścia. Jerzy Skolimowski w „Ferdydurke” potraktował tytułową powieść ledwie anegdotycznie, a Jan Jakub Kolski w „Pornografii” zgoła pretekstowo. Na tym tle adaptacja Żuławskiego wypada najdojrzalej. Widać, że przemyślał „Kosmos”, wdaje się z nim w jakiś dialog, momentami bawi się nim, aczkolwiek wrodzony indywidualizm każe mu przepuścić powieść przede wszystkim przez swoje obsesje. Reżyser zrobił z Gombrowicza pikantną potrawkę – tyle że w sosie jak najbardziej własnym. Zapewne spotkanie dwóch tak osobnych kosmosów mogło zaowocować silniejszym zderzeniem, a film o pogrążaniu się w chaosie oraz drogach i manowcach w poszukiwaniu sensu mógł być dziełem bardziej zuchwałym. W porównaniu z wcześniejszymi dokonaniami reżysera „Kosmos” z pewnością nie jest jego opus magnum. Ale jedno jest pewne: Żuławski pożegnał się z kinem tak, jak żył – z zawadiackim grymasem na twarzy, całkowicie na swoich warunkach. Trochę jak sam Gombrowicz. ©
„KOSMOS” (Cosmos) – reż. Andrzej Żuławski. Prod. Portugalia/Francja 2015. Dystryb. Bomba Film. W kinach od 1 lipca.