Posprzątam po sobie

Krzysztof Pomian, filozof i historyk: Żaden z moich katolickich przyjaciół nie usiłował mnie nawracać, tak jak ja nigdy im nie mówiłem, że wierzą w przesądy i zabobony.

13.12.2015

Czyta się kilka minut

Krzysztof Pomian / Fot. Mikołaj Grynberg
Krzysztof Pomian / Fot. Mikołaj Grynberg

JUSTYNA DĄBROWSKA: Panie Profesorze, ile Pan ma lat?

KRZYSZTOF POMIAN: Prawie 82.

To dużo?

Dużo. Długość życia mężczyzn w Polsce to 73 lata; we Francji – prawie 79 lat.

Tak mówi statystyka, a Pan co myśli?

Bardzo szanuję statystykę. Poza tym widać, jak długa jest lista moich rówieśników, których już nie ma, i w jakim stanie zdrowotnym są pozostali.

Czuje się Pan stary?

Nie, jakoś nie. Może dlatego, że los jest dla mnie łaskawy, przynajmniej na razie. Zapewne gdybym był schorowany, czułbym się inaczej, bo te rzeczy są ze sobą bardzo związane. Znaczenie ma także to, że jestem czynny, chociaż dawno temu przeszedłem na emeryturę – we Francji, kiedy miałem 65 lat, a w Polsce, kiedy miałem nieco ponad 70. Sam już zacząłem czuć, że nauczanie nie bawi mnie tak jak kiedyś. To taki typ zajęcia, które się robi z przyjemnością albo wcale. Jednak chociaż przestałem uczyć, nie przestałem być czynny. Moi współpracownicy są teraz mniej więcej w wieku moich wnuków i to działa na mnie odmładzająco.

Dlaczego?

Choćby dlatego, że nawet jeżeli starają się mnie oszczędzać – a robią to dyskretnie i elegancko – to narzucają swój rytm, swoje tempo. To bardzo odmładza, ale zdaję sobie sprawę, że moja sytuacja jest uprzywilejowana, nie zawsze możliwa.

Czy to, jak się starzejemy, jest jakkolwiek powiązane z tym, jak żyliśmy przedtem? Mówi Pan, że los jest dla Pana łaskawy, tak jakby sam wylosował tę starość. 

Prawdę mówiąc, nie sądzę, żeby ktokolwiek umiał odpowiedzieć na to pytanie. My nic na ten temat nie wiemy. Nie wiemy, jaka jest rola czynników genetycznych, a jaka warunków, w których się żyło. Gdyby warunki decydowały, to powinienem właściwie być dziś ruiną...

Czemu Pan tak mówi?

Bo moje dzieciństwo przypadło na czas wojny. Kiedy wojna się skończyła, byłem wątły i schorowany, o wiele za mały w stosunku do tego, jaki powinienem był być. Odbyłem zresztą dość intensywną terapię hormonalną, w tamtych latach bardzo ryzykowną, bo nie jestem pewien, czy ktokolwiek wiedział wtedy, co robi. W moim przypadku dała skutki i wyrosłem, bez dramatycznych konsekwencji. Ale jak by to powiedzieć… Kazachstan w czasie II wojny światowej nie był miejscem specjalnie sprzyjającym rozwojowi dziecka.

Głodowaliście?

Oczywiście, wszyscy głodowali. Porcje na kartki żywnościowe dla dzieci były znikome. Wprawdzie w szkole dawano posiłki, ale rzadko tam chodziłem. Bo żeby iść w zimie do szkoły, trzeba było mieć walonki. A ja nie miałem.
Tam jest kontynentalny klimat: w lecie bardzo gorąco, w zimie bardzo zimno. Są dwa warunki konieczne, by to zimno wytrzymać: trzeba być dobrze ubranym i trzeba się dobrze odżywiać. Żaden z nich nie był spełniony, więc nie chodziłem do szkoły, chociaż na dużej pauzie dawano dzieciom jakieś pierożki.

Więc jeśliby decydowały warunki dzieciństwa, to dawno powinno mnie nie być, zwłaszcza zważywszy liczbę chorób, które przebyłem do końca wojny. A tak się złożyło, że czuję się dobrze, więc może i genetyka ma tu coś do powiedzenia. Tego nie wiem, ponieważ w pokoleniu moich rodziców umierało się za szybko, z zupełnie innych powodów, niemających żadnego związku z genetyką.

Jak na razie więc funkcjonuję tak, jak funkcjonowałem 20 lat temu. Są pewne różnice, ale subtelne. Wytrzymuję nawet ostry stres tuż przed otwarciem wystawy – jakkolwiek by była dobrze przygotowana, zawsze te dni są bardzo nerwowe. Ale jakoś daję radę.

Jak to jest być człowiekiem osiemdziesięciodwuletnim? Myśli się o horyzoncie?

Należę do osób, które nie lubią zachowywać się jak strusie, więc uważam temat śmierci za absolutnie normalny. Śmierć jest częścią życia i nie należy na nią patrzeć w kategoriach jednostkowej katastrofy, tylko w kategoriach biologicznych. Życie operuje gatunkami, a nie jednostkami. Jednostki są śmiertelne i już. Być może z metafizycznego punktu widzenia to jest skandal, wielu wybitnych myślicieli tak uważało, ale ja nie reprezentuję tego poglądu. Śmierć mieści się w porządku rzeczy i nie może być inaczej.

Swift w podróży Guliwera na wyspę Laputę opisał społeczeństwo, w którym się nie umiera, i to jest jeden z najbardziej przerażających fragmentów tej podróży. Wiedział, co pisze. Oczywiście zdarza mi się o tym myśleć. Tak się złożyło w moim życiu, bardzo nieoczekiwanie, że jestem posiadaczem dóbr nieruchomych – mam mieszkanie pod Paryżem i mieszkanie w Warszawie. Należy posprzątać po sobie, jak mówi mój przyjaciel, Jerzy Jedlicki. To ładna formuła, bardzo mi się podoba. Trzeba zdawać sobie sprawę z tego, jaka jest sytuacja, nie ma co udawać.

Sprząta Pan?

Staram się. Powoli się do tego zabieram. Ponieważ wszystkie moje miejsca są zawalone książkami, dokonałem pierwszego kroku i wynająłem specjalny boks. Tam będę powoli przenosił archiwa, korespondencje, różne papiery, wśród których są rzeczy naprawdę bardzo wartościowe. Trzeba to uporządkować, zanim trafi do Biblioteki Narodowej, do działu rękopisów. Znam ten dział od wewnątrz, mam pełne zaufanie.

Akurat ten bałagan, który tu pani widzi, nie ma większego znaczenia: jak go ktoś kiedyś odziedziczy, to najwyżej połowę z tego wyrzuci czy odda. Natomiast jeśli chodzi o archiwa, to jestem depozytariuszem czegoś cennego, co nie tylko do mnie należy. Być może w paru przypadkach te papiery przyczynią się do tego, że historia troszkę inaczej spojrzy na kogoś? Może lepiej?

Na kogo na przykład?

Na przykład na Jerzego Milewskiego, który był szefem zagranicznej Solidarności po 1981 r. Otóż archiwa jego biura zostały zniszczone, w moim przekonaniu całkowicie świadomie. Przewieziono je do Gdańska i położono na dziedzińcu. Wiadomo, że klimat polski nie sprzyja konserwowaniu archiwów na dziedzińcach, więc nie sądzę, by ktokolwiek myślał, że one się tam ładnie zakonserwują, jak papirusy w piaskach egipskich. Rola Jerzego Milewskiego była bardzo pozytywna, i w świetle tych papierów, które są w moim posiadaniu, będzie wyglądała inaczej niż w paru artykułach, które się ostatnio ukazały. Biorę to jako przykład, ale tam są całe bloki korespondencyjne, listy jak reportaże, niemal gotowe do druku. Więc w tym sensie te listy nie należą do mojej żony i do mnie, choć my byliśmy adresatami. Trzeba to uporządkować, przygotować i oddać. Niech sobie potomność robi z tym, co chce, to już jej sprawa.

Na czym jeszcze sprzątanie polega?

Trzeba uporządkować sprawy prywatne, żeby nie było sytuacji prawnie skomplikowanej, żeby nie tworzyć spadkobiercom kłopotu. Trzeba iść do notariusza, żeby wszystko było jasno powiedziane.

Żeby nie było emocjonalnego bałaganu? 

Żeby testamenty były zrobione i żeby każdy wiedział, jak jest. Nasza rodzina jest nieduża, bardzo związana i zwarta, więc ważne, żeby o to zadbać. Takie rzeczy nigdy się dobrze nie odbywają, bo zawsze jest poczucie bólu, ale na to już nie mamy żadnego wpływu. Natomiast na wszystko inne można wpłynąć.

A jak się Pan dogaduje z pokoleniem swoich wnuków?

Kiedy myśmy byli dwudziestolatkami, to od zakończenia II wojny światowej dzieliło nas mniej niż dziesięć lat. Na nas wojna zaciążyła w sposób zasadniczy i kluczowy i później wszystko było z tym związane. A dzisiejsi dwudziestolatkowie to jest pokolenie pokojowe, które nawet nie odbywało służby wojskowej. Oni naprawdę żyją czymś innym. Nasze pokolenie było pokoleniem spontanicznie etatystycznym. To niekoniecznie musiało przybierać formę socjalistyczną, ale znaczna część moich rówieśników widziała swoją przyszłość w jakiejś służbie publicznej. Moi wnukowie i ich generacja reprezentują zupełnie inny punkt widzenia. Są ludźmi sektora prywatnego. Mój starszy wnuk, który miał wszelkie kwalifikacje, żeby zostać historykiem i intelektualistą – nigdy tego nie chciał. Przede wszystkim absolutnie nie chciał uczyć. Być może chętnie zająłby się historią na uniwersytecie, ponieważ jednak nie można tego robić nie ucząc studentów, woli się zajmować finansami, a swoje zainteresowania historyczne traktować jako hobby.

Dzieci przyjaciół robią kariery w prywatnym sektorze, i nawet jak przychodzą zapisać się na doktorat, robią to z wolnej stopy, w sposób niezobowiązujący. Może nawet kiedyś zostaną pracownikami naukowymi, ale mają zabezpieczone inne źródła dochodów. To model kariery dla nas kiedyś nie do pomyślenia.

Wymuszony okolicznościami.

Częściowo wymuszony, bo dostać się dzisiaj do instytucji, która jest francuskim odpowiednikiem PAN, jest na pograniczu niepodobieństwa. Więc młodzi dostosowują się do sytuacji. Ale to nie jest dla nich jakimś strasznym problemem. Mój wnuk, który mieszka we Francji, mówi spokojnie, że może kiedyś pojedzie pracować do Hongkongu. Są mobilni, żyją w otwartym świecie.

Kiedy zacząłem uczyć w Polsce w roku akademickim 2000/2001, to wracałem na polski uniwersytet po ponad 30 latach nieobecności i zachowywałem się spontanicznie tak, jak wcześniej. Minęło sporo czasu, zanim zdałem sobie sprawę, że studenci są przerażeni moim zachowaniem. Niby nic takiego nie robiłem, zachowywałem się po koleżeńsku. Tylko jakoś nie wziąłem pod uwagę, że trzydzieści parę lat wcześniej między mną a studentami było kilka lat różnicy, a teraz byłem dla nich panem profesorem... Byłem starszy od ich rodziców i gdy mówiłem, „teraz idziemy na piwo”, to tak dalece odbiegało to od wszelkiej normy, że nie wiedzieli, jak się zachować. Potem się jakoś utarło, bo ja zrozumiałem dosyć szybko ich strach, a oni się przyzwyczaili i znaleźliśmy modus vivendi.

Chciałby Pan ich przed czymś przestrzec?

Nie. Doświadczenia są nieprzekazywalne, jak mawiał jeden z moich przyjaciół. Świat, w którym żyjemy, jest tak niewyobrażalnie różny od świata, w którym się kształtowałem, że przede wszystkim trzeba unikać tego, żeby być piewcą rzeczy minionych i chodzić z głową do tyłu. Nie można żyć przeszłością. Powiedziałbym, że prawdziwa starość to byłoby właśnie to: zamknięcie się w przeszłości.

 

Młodzi przychodzą pogadać o życiu? O miłości na przykład? Jak to się robi, by tak długo być razem, jak Pan i Pana żona?

O tym mógłbym mówić tylko komuś bardzo bliskiemu. Gdyby zapytał któryś z moich wnuków, może bym mu odpowiedział, ale i tak nie wydaje mi się, żeby to miało sens. To są dziedziny nie tylko niezwykle intymne, ale również takie, w których nie ma recept. Filozofowanie tu jest całkowicie bezprzedmiotowe. To raczej temat dla poetów, a ja jestem od nauk społecznych, badaniem miłości się nigdy nie zajmowałem.

A gdybym zapytała, co jest warte starania?

Dla każdego co innego. Nie wiem. Nauczyłem się, że w tej dziedzinie trzeba być tolerancyjnym. Np. kiedy byłem młody, uważałem, że należy chodzić do teatru, nie należy oglądać głupich filmów, a na mecze chodzą głównie ludzie prymitywni. Otóż mój pogląd w tej sprawie się bardzo zmienił. Jeżeli ktoś jest szczęśliwy, kiedy chodzi na mecz, to dobrze bardzo. Owszem, istnieje coś takiego, jak wysoka kultura, i ona jest pewnie wartościowsza od tzw. kultury niskiej, ale z tym należy się bardzo ostrożnie obchodzić. Oczywiście powinniśmy wiedzieć, jakie są hierarchie w kulturze, ale nie wolno nam odnosić się z lekceważeniem dla ludzi, którzy w ramach tych hierarchii wybierają to, co my uważamy za niskie.

Lekceważenie jest pójściem na łatwiznę.

Tak. Wiem, że dziś jedyne kryterium wartości w sferze popularnej stanowi krótkotrwałe powodzenie i że ten rynek zużywa ogromne masy ludzi, a potem ich wypluwa. Swoją drogą, często zadaję sobie pytanie, co się potem dzieje z tymi ludźmi, którzy są wypluci, z tymi „outletami” świata medialnego.

I z jednej strony za to nam płacą, żebyśmy pilnowali rozróżnienia między kulturą wysoką a niską i dbali o reprodukcję kultury wysokiej, ale zarazem nie jesteśmy od tego, żeby lekceważyć tych, którzy żyją w kulturze postrzeganej przez nas jako niska i którym ta kultura wystarcza. Nie możemy wobec nich występować w roli natrętnych wychowawców, którzy dają im odczuć, że są gorsi. To było jedną z fatalnych cech modelu, w którym jeszcze ja się wychowałem.
 

Byliście wyższościowi?

Tak, i mam nadzieję, żeśmy z tego wyrośli. Poza tym, że z tej kultury niskiej wychodzą zjawiska, które przechodzą do kultury wysokiej i prawdopodobnie ta druga bez tej pierwszej by nie przeżyła, więdłaby, pogrążałaby się w kontemplowaniu własnego pępka, w autyzmie.

To jest przestroga przed łatwym przybieraniem kapłańskiej pozy i patrzeniem z góry na domniemany dół.

Coś jeszcze się zweryfikowało? Czy z wiekiem się mądrzeje?

Na to można odpowiedzieć cytatem z Goethego: „Jak głupiec u mądrości wrót stoję i tyle wiem, com wiedział wprzód!”. Otóż nie wiem, może głupim, tak jak byłem wprzód, może mi się tylko wydaje, że nie?

Nie powiedziałbym, że kiedy byłem młody, to byłem głupi. Nie, nie byłem głupi. Jeżeli mówimy, że w młodości „byliśmy głupi”, to unikamy poważnego rozliczenia się z przeszłością, zastanowienia nad tym, co sprawiło, że kiedyś zajmowałem jakąś postawę, i dlaczego z nią zerwałem. Jak mówię: „byłem głupi”, to to jest za proste. Młodzi filozofowie na ogół nie odznaczają się szczególną tolerancją ani wyrozumiałością. Są przekonani, że poglądy, które reprezentują, są jedynie słuszne. Uważają, że ludzie, którzy ich nie podzielają, dają tym dowód swojej niepełnej sprawności umysłowej.

Bezkompromisowość to przymiot młodości? 

Tak. Choć niektórzy z takich postaw nie wyrastają. To są prawdopodobnie cechy charakteru. Mówiliśmy wcześniej o przekazywaniu doświadczeń – mój przyjaciel Konstanty Jeleński, starszy ode mnie o 15 lat, powiedział kiedyś w rozmowie zdanie, które zrobiło na mnie piorunujące wrażenie: „Wiesz, tak naprawdę to nie ideologie, które ludzie głoszą, są ważne, tylko ich charaktery”. To było dla mnie olśnienie...

Otóż istnieją ludzie, którzy mają charakter fanatyczny. Kiedyś byli fanatycznymi komunistami, potem mieli krótkie lucidum intervallum, czyli okres chwilowej poprawy, kiedy byli jako tako znośni, a potem zrobili się fanatycznymi antykomunistami. Są tacy i nic na to nie możemy poradzić.

A siebie jak by Pan określił? Jaki Pan ma charakter?

Nie sądzę, bym był kiedykolwiek fanatykiem. Zawsze miałem skłonność – co budziło przerażenie moich towarzyszy – żeby zastanawiać się nad tym, jak sprawy wyglądają z drugiej strony. Ciekawiło mnie, kim jest ten przeciwnik, z którym walczymy, i jak to wygląda z jego perspektywy. To był mój problem jako młodego komunisty i świadczył o mnie jak najgorzej. Towarzysze sądzili, że można człowieka z tego wyleczyć, ale mnie wyleczyć się nie udało. Nigdy nie byłem też fanatycznym antykomunistą. W ogóle się za antykomunistę nie uważałem. Po prostu przestałem być komunistą, a potem próbowałem rozliczać się politycznie i intelektualnie z tego, co robiłem.

Czyli wiedział Pan, że świat jest skomplikowany.

Od początku czułem, że jest dużo rzeczy na tym świecie, o których się nie śniło filozofom, żeby zacytować jeszcze innego mistrza. Dosyć szybko to do mnie dotarło, nie wiem dlaczego, nie wiem jak, nie wiem skąd. Zapewne kiedy miało się ojca, który zginął w łagrze, i matkę, która o tym otwarcie mówiła, to miało znaczenie.

To zresztą było bardzo wyjątkowe, że u mnie w domu się mówiło i o tym, gdzie i jak ojciec zginął, i o tym, że Komunistyczna Partia Polski została wymordowana w Związku Radzieckim. Wszystko to wiedziałem mając kilkanaście lat. Krąg, w którym o takich rzeczach wolno było mówić, był niezwykle ograniczony, ale był. To była lekcja, w której wyrosłem.

Bardzo też możliwe, że odziedziczyłem taki charakter i to nie jest żadna moja zasługa, tylko jakieś mechanizmy dziedziczenia, o których nie mamy zielonego pojęcia...

Myślę jednak, że autorytaryzm bierze się z wychowania. Z deficytów, upokorzeń, lęku.

W jednym punkcie ma pani rację. Coś pani opowiem: moja matka była osobą niewierzącą. Żydówką, która stała się młodą komunistką. Miała pełną świadomość swego pochodzenia, ale nie miała żydowskiej tożsamości, o religii nawet nie mówmy. Pamiętam dobrze, że chyba w 1943 r. dorwałem jakąś antyreligijną propagandę wydawaną w latach 20. czy 30. w Związku Radzieckim. Gdzieś te książki znalazłem, nie wiem gdzie. Przyniosłem do domu, zacząłem się w nich rozczytywać. To były jakieś straszne historie, o mniszkach, które uprawiają rozpustę… I wtedy mama zrobiła mi autentyczną scenę: „Nie powinieneś tego czytać, to są bzdury, jesteśmy ludźmi niewierzącymi, ale religię należy szanować!”. Ten punkt widzenia mnie zaskoczył i miał na mnie istotny wpływ. Jeszcze raz, tuż po wojnie, przyniosłem do domu pismo „Wolnomyśliciel Polski”, mama spojrzała i powiedziała: „naprawdę tracisz czas”. Powiedziała, że są ludzie wierzący, są niewierzący i trzeba się z tym pogodzić.

To była dobra lekcja, którą potem praktykowałem mając wielu katolickich przyjaciół. Mam ich po dziś dzień. Agresywny antyklerykalizm i antyreligijność są mi dokładnie tak samo obce, jak pewien typ agresywnego antykomunizmu. I tu myślę, że ma pani rację, bo moja matka rzeczywiście miała na mnie ogromny wpływ. Jestem przez nią ukształtowany, nie ulega kwestii. Dla mnie to jest niezwykle ważna rzecz.

I żaden z moich katolickich przyjaciół nie usiłował mnie nawracać, tak jak ja nigdy im nie mówiłem, że wierzą w przesądy i zabobony.

Nie mówił Pan, że Boga nie ma?

Nigdy nie mówiłem niczego takiego, bo jest to teza, której nie można udowodnić. Tych, którzy twierdzą, że potrafią udowodnić nieistnienie Boga, należałoby oblać na egzaminie z logiki na pierwszym roku, bo każdy student powinien wiedzieć, że negatywne zdania egzystencjalne nie są dowodliwe. Po prostu. To już scholastycy wiedzieli. To jest pewien typ wyboru i koniec. Oni mnie nie usiłowali nawracać, tak jak ja ich nigdy nie usiłowałem nawracać i dzięki temu żyło nam się wspaniale, wesoło, przyjemnie i z bardzo dużym pożytkiem.

Coś jeszcze Pana dziwi? Jest trudne do przyjęcia?

Jest wiele ludzkich postaw, które są dla mnie trudne do przyjęcia. Np., jeżeli ktoś mówi, że „Polska leży w ruinie”.

Pan pamięta prawdziwe ruiny.

Bardzo ostro nawet. W tym zakresie naprawdę mam pewne doświadczenia. Przyjechałem do Warszawy w 1946 r. z Semipałatyńska via Szczecin. Z Dworca Głównego jechaliśmy rikszą na Żoliborz, gdzie miano dla nas jakieś mieszkanie. Mój ojciec był jednym z pierwszych członków Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, i kiedy odkryto, że ja i matka jednak żyjemy, to WSM coś nam znalazła. Jak się jechało rikszą, m.in. przez getto, trudno było uwierzyć w to, co się widzi. Nie wiem, czy pani zna wspaniały album zdjęć Leonarda Sempolińskiego „Warszawa 1945”. Pan Leonard był jednym z pierwszych fotografików, którzy 17 stycznia znaleźli się w Warszawie. Fotografował to, co zobaczył. Ten album nie był nigdy wznawiany, co jest skandalem. Podobno oryginalne zdjęcia zaginęły. Ale ja mam egzemplarz, zresztą z dedykacją od autora. I kiedy czasami zdarza mi się pokazywać ten album francuskim przyjaciołom, i patrzę na te zdjęcia, to wiem, że widziałem to wszystko na własne oczy, ale nie wierzę, że to było możliwe.

Poza tym, kiedy przyjechałem w 1989 r. do Polski, po raz pierwszy po 16 latach, to pojechaliśmy z żoną do Łodzi, to jej rodzinne miasto. I na Piotrkowskiej nagle nas uderzyło, że z domów wystają takie żeliwne bloki, na których kiedyś były zawieszone balkony. Te balkony zostały zrzucone, pewnie groziły zawaleniem. Proszę się przejść Piotrkowską dzisiaj. Więc przyznaję szczerze, że kiedy jako przedstawiciel nauk społecznych słyszę, jak ktoś mówi o „Polsce w ruinie”, to się dziwię. Trudno mi przyjąć do wiadomości, że ci ludzie świetnie wiedzą, iż to jest nieprawda.

Są cyniczni?

Kiedyś Stefan Amsterdamski, mój przyjaciel, poprosił, żebym wygłosił wykład o stanie nauk społecznych na inaugurację roku akademickiego w instytucie, który stworzył przy Instytucie Filozofii. W pewnym momencie sam się zdziwiłem temu, co napisałem. Mianowicie spokojnie stwierdziłem, że my pewnych rzeczy po prostu nie wiemy.

I się nie dowiemy?

Tego nie powiedziałem i nie powiem. Ignoramus tak, ignorabimus nie. Ale 20 lat wcześniej bym nie powiedział, że „nie wiemy”. Dzisiaj mam dojmującą świadomość, że pewnych rzeczy nie wiemy, pewnych zachowań ludzkich nie rozumiemy, i to nie chodzi o banalne sprawy. Wtedy używałem jako przykładu wojny w byłej Jugosławii i ludobójstwa w Rwandzie. Jeśli chodzi o badanie ludobójstwa, od tego czasu zrobiono ogromnie dużo, obszar nierozumialności został zmniejszony, ale nie przestał istnieć.

To nie tylko kwestiatego, że my nie wiemy, bo jak nie wiemy, to możemy się dowiedzieć: zrobić eksperymenty, przestudiować dane, przebadać jakąś populację, posłać ankieterów, zrobić wielogodzinny wywiad, potem to przemielić. Mamy rutynowe techniki, wiemy, co się robi.

Ale nie! Istnieją granice rozumienia istot ludzkich. Być może pewnych rzeczy nigdy nie zrozumiemy. Wierzę, że człowiek nie może być przejrzysty dla samego siebie ani jako jednostka, ani w skali globalnej.

To dobrze?

Może to i lepiej. Czasami taka myśl mi chodzi po głowie, że jest rzeczą bardzo dobrą, żebyśmy do końca sami siebie nie rozumieli.

Może jakbyśmy siebie w pełni zrozumieli, to dopiero byśmy się przerazili? ©

KRZYSZTOF POMIAN (ur. 1934) jest filozofem i historykiem. Do 1968 r. związany z Uniwersytetem Warszawskim, stracił pracę na uczelni za publiczną krytykę polityki władz państwowych i partyjnych. Do 1972 r. pracował w dziale rękopisów Biblioteki Narodowej, następnie wyjechał do Francji, gdzie został w 1984 r. profesorem w Krajowym Ośrodku Badań Naukowych w Paryżu (Centre National de la Recherche Scientifique, CNRS). Od 1999 r. był także profesorem Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Od stycznia 2001 r. jest dyrektorem tworzonego w Brukseli Muzeum Europy. Autor wielu książek, wydał m. in.: „Europa i jej narody”, „Historia. Nauka wobec pamięci”, „Przeszłość jako przedmiot wiary”, „Zbieracze i osobliwości”, „Krótka historia nierówności między ludźmi na przykładzie Europy”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2015