Dzieło życia i... wystarczy

Jan Strelau, psycholog: Choć żona mnie już nie poznaje, to mam z nią szczególną więź emocjonalną. Odróżnia mnie od pozostałych, lubi się przytulić, uścisnąć. W życiu nie całowałem jej tak często jak teraz.

20.03.2016

Czyta się kilka minut

Jan Strelau / Fot. Mikołaj Grynberg
Jan Strelau / Fot. Mikołaj Grynberg

JUSTYNA DĄBROWSKA: Panie Profesorze, mówi Pan w swojej książce, że jest Pan stary. Ale co to właściwie znaczy?

JAN STRELAU: Myślę o dacie urodzenia, bo w maju będę obchodził swoje 85-lecie. To jest niewyobrażalne osiągnięcie, nigdy nie myślałem, że będę żył tak długo. Kiedyś mi się zdawało, że jak dożyję do sześćdziesiątki, to już będzie dobrze. Nie narzekam i nie grymaszę, co często towarzyszy starości. Ale czuję się stary w tym sensie, że bardzo dużo czasu zajmuje mi dbanie o to, by utrzymać kondycję.

Jak Pan o to dba?

Po pierwsze, jestem z zasady optymistą. Czyli widzę szklankę do połowy pełną, a nie pustą, i to mi pomaga utrzymać kondycję psychiczną. Nie jest źle, dwa nowotwory – wątroby i skóry – jakoś przeżyłem. Zresztą strasznie wtedy wyglądałem, bo radioterapia zmieniła mi zupełnie twarz. Byłem mocno poparzony i to było nieprzyjemne w kontaktach z ludźmi, ale ich nie unikałem. Teraz też, jak pani widzi, mam twarz paskudną, wszędzie się pojawiają plamy, ale to mnie również jakoś specjalnie nie martwi. Fizyczną kondycję utrzymuję regularnie chodząc z kijkami po Zalesiu Górnym. Zimą, kiedy jest śnieg, biegam po lesie na nartach.

Tam, gdzie Pan zbudował dom.

Tak, przeprowadzka była związana z faktem, że moja żona zachorowała na alzheimera. Początkowo radziłem sobie w naszym mieszkaniu w Warszawie, bo pierwsza faza tej choroby nie jest tak dokuczliwa. Głównie polega na tym, że ludzie ciągle czegoś szukają, coś chowają, gubią się w przestrzeni. Ale w tej chwili to jest już co najmniej druga faza. W Zalesiu Górnym jest spora działka, póki żona mogła się poruszać, chodziła bezpiecznie wokół domu, bo teren jest ogrodzony. To nasze dobrodziejstwo – przestrzeń.

Kilka miesięcy temu żona upadła, złamała szyjkę kości udowej i od tego czasu jest unieruchomiona. Musiałem jedną sypialnię zamienić w pokój szpitalny. Co prawda mamy opiekunkę na stałe, ale ona mieszka daleko i na weekendy jeździ często do domu lub do znajomych w Warszawie. Wtedy jest mój czas. Zajmuję się wszystkim: zmianą pieluch, pielęgnacją, karmieniem.

Jak Pan sobie radzi fizycznie?

Wie pani, w miarę treningu człowiek się przystosowuje. Aczkolwiek trudno jest mi żonę podnieść, bo to nie tylko ciężar ciała, ale jeszcze bezwład, a żona ze mną nie może współpracować. Kiedy jeszcze się komunikowała i od czasu do czasu docierało do niej, że ma alzheimera, to błagała mnie, żebym jej nie oddawał do zakładu.

Obiecałem, to oczywiste. Mam dwie wspaniałe córki, które w soboty i niedziele mnie wspierają i ratują, jeśli mam ważne spotkanie, a opiekunki nie ma.

Często nurtowała mnie obawa, że i mnie dotknie choroba Alzheimera, jedna z najgorszych, szczególnie dla naukowca. Tak się istotnie stało, ale odwrotnie – na co dzień żyję z najbliższą mi osobą dotkniętą tą chorobą. Ale nawet w tej sytuacji jestem optymistą, bo choć żona mnie nie poznaje, nie wie, kim są nasze córki i wnuki (jest ich sześcioro), to mam z nią szczególną więź emocjonalną, co wyraźnie widać.

Odróżnia mnie, a chyba także nasze córki, od wszystkich pozostałych, lubi się przytulić, uścisnąć. W życiu nie całowałem żony tak często jak obecnie

Jak udało się Panu zachować optymizm mimo wielu trudnych doświadczeń – teraz i w przeszłości?

Uodporniłem się. Nie na wszystko pewnie, ale na wiele rzeczy. Ponieważ nie lubię sytuacji konfliktowych, męczą mnie, staram się ich unikać, potrafię być ugodowy, próbuję znajdować rozwiązania. Szukanie rozwiązań też świadczy o tym, że dążę do optymistycznej wersji życia.

Pan mówi, że jest uodporniony, ale obydwoje wiemy, że na pewne rzeczy nie można się uodpornić.

Radzę sobie, bo wiem, że jestem życiowo spełniony. I nawet przykre doświadczenia mają sens, bo umacniają mój system wartości. Życie nie jest usłane różami, bywają kolce. Z tym trzeba się pogodzić, taki los. Więc się godzę, nie buntuję. Pomaga mi to, że jestem w miarę elastyczny – potrafię reagować na zmiany, co osobom w moim wieku nie przychodzi łatwo. To samo dotyczy nauki: umiem się przyznać, że popełniłem błąd, że mój wynik jest nie taki, jak powinien być.

A to jest dosyć niezwykłe.

Kiedyś Maria Przetacznikowa, profesor z Krakowa, wydawała serię książek o psychologii rozwojowej. Poprosiła, żebym napisał o roli temperamentu w rozwoju psychicznym. Wtedy uważałem, że temperament w trakcie życia się nie zmienia, i tak napisałem. Długo się tego trzymałem. Do czasu, kiedy w badaniach profesor Eliasz, mój pierwszy wypromowany doktor, stwierdził, że w sytuacjach ekstremalnych cechy temperamentu mogą się zmienić. Potwierdziliśmy to w kolejnych badaniach. Ponadto przejawy cech temperamentu są inne u przedszkolaka, u ucznia, u studenta, u człowieka dorosłego i u starca.

A Pan Profesor jest sangwinikiem?

Raczej tak.

Jak to „raczej”? To Pan się nie zdiagnozował?

Sądzę na podstawie obserwacji. Chodzę szybciej niż inni w moim wieku, jestem tolerancyjny na zmiany. W żadnym wypadku nie jestem melancholikiem ani flegmatykiem. Może cholerykiem? Ale nie jestem wybuchowy, rzadko się zdarza, bym tracił kontrolę. Mam dużo empatii dla innych, jestem łatwowierny.

Naiwny?

Może nawet tak. Wierzę ludziom. Taki jest mój punkt wyjścia. Ufam, że mogę na nich polegać. Rzadko się zawodzę.

Mówi Pan, że się czuje spełniony. Robi Pan bilans?

Od czasu do czasu. Rozmyślam o tych sprawach, jak sobie chodzę po lesie. Czasami gdzieś się zatrzymam, wtedy różne myśli krążą po głowie. Na przykład taka, że jedną z największych wartości, które należy doceniać, jest więź rodzinna. Bardzo wielu rzeczy bym nie osiągnął, gdyby nie rodzina. Żona była moim wielkim wsparciem, podobnie ja dla niej. Ona jest lekarzem, miała taki rytm życia, że musiała o siódmej wychodzić z domu, być na czas w szpitalu, w którym całe życie pracowała. Jak wybiegała, to musiałem zadbać o nasze dwie córki.

Śniadania robić?

Tak, i robię je do dzisiaj, choć obecnie śniadanie jem przy stole tylko z opiekunką żony. Mam to już we krwi

Bardzo mnie poruszyła historia Pana życia. Trudno być ojcem, kiedy się wie, że własny ojciec zawiódł, odszedł, porzucił.

Albo trudno, albo właśnie odwrotnie. Ja ojca ze swojego umysłu usunąłem. On dla mnie nie istnieje, nigdy nie istniał i w ogóle mnie nie interesuje. Nie znam rodziny z jego strony i do dnia dzisiejszego nie chcę znać.

Czyli po ojcu jest tylko nazwisko.

Tylko tyle. Nawet nie wiem, jak się układały stosunki mojej matki z nim. Chyba nie najlepiej. Niestety, wielu ważnych rzeczy nie wiem, na przykład tego, dlaczego matka mnie oddała na wychowanie swojej siostrze.

Ma Pan jakieś hipotezy?

Nie, dojrzałych hipotez nie mam.

Musiał Pan o tym myśleć.

Ale myślałem tak, żeby przyczynami nie obciążać mojej matki biologicznej. Myślałem, że może ona była tak biedna, iż nie mogła dwójki dzieci utrzymać, a ja przecież miałem starszego brata. Jak przyjeżdżała w odwiedziny do swojej siostry – czyli mojej matki przybranej – to zawsze widziałem ją samą, bez męża...

Mam też taką myśl, aczkolwiek mało prawdopodobną, że to miało być dobrodziejstwo dla jej siostry, bo ona była bezdzietna. Też możliwe. Ale nie patroszyłem tego. Kiedy chciałem wreszcie się dowiedzieć, to się już nie dowiedziałem, bo nie dostałem paszportu. Nie pojechałem do biologicznej matki i jej nie zapytałem.

Nie zgodził się Pan na warunki otrzymania paszportu.

Nie zgodziłem się na współpracę. A kiedy były możliwości wyjazdu do Niemiec, matka już nie żyła.

Trudno jest zadać takie pytania matce. Pewnie człowiek chce się dowiedzieć, ale też jednocześnie nie chce wiedzieć.

O to idzie. Jakoś się z tym pogodziłem. Moi przybrani rodzice, wujostwo, których nazywam mamą i tatą, traktowali mnie jak syna. Mało tego: rodzina ze strony przybranego taty także bardzo życzliwie mnie przyjęła i byłem traktowany jak inne dzieci, a przez dziadków ze strony taty nawet trochę faworyzowany. Parę lat temu był zjazd rodziny mojego taty, czyli Szneiderów, i z tej okazji narysowano wielkie drzewo genealogiczne, w którym ja też mam swoje miejsce, co przyjąłem z satysfakcją.

Czyli jak Pan chodząc po lesie robi ten bilans, to wychodzi, że najważniejsze są relacje?

I wsparcie ze strony przyjaciół też sobie cenię. Bez wsparcia ciężko żyć. Jest się samotnym.

Idąc na tę rozmowę, widziałam na korytarzach Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej pełno młodych ludzi. Ma Pan z nimi wspólny język?

Oni są w wieku moich wnuków, a zajęć ze studentami już od lat nie prowadzę. Są na topie, jeżeli chodzi o nowe technologie, i dlatego w mojej pracy naukowej wnukowie byli niezwykle pomocni – jeżeli miałem jakikolwiek problem z komputerem, najstarszy wnuk był na każde zawołanie. Czy mamy wspólny język, trudno powiedzieć. Czasami, kiedy wnuki rozmawiają między sobą, to za nimi nie nadążam. To dotyczy literatury, kina. Może dlatego, że jestem ubogim czytelnikiem literatury pięknej.

Nie czyta Pan?

Wydawało mi się, że nie mam na to czasu. Czytałem głównie i niemal codziennie literaturę fachową. Teraz ubolewam nad tym. Jeżeli chce się być humanistą z krwi i kości, to trzeba chodzić do filharmonii, do teatru, do kina, na dobre filmy, ale przede wszystkim dużo czytać. Teraz nadrabiam, bo już napisałem, co miałem napisać, i z nauką skończyłem.

Jak to?

Żeby uprawiać naukę, myślę tutaj o psychologii, trzeba robić badania. Zbierać dane empiryczne, które mają potwierdzić hipotezę badawczą albo ją zweryfikować. Nie mając już współpracowników, nie mam z kim tego robić. Pisać też już nie będę. Dwa lata temu ukazała się moja ostatnia, bardzo obszerna monografia, w której zawarłem wszystko, co wiem o różnicach indywidualnych, w tym sensie można powiedzieć, że jest to dzieło życia, i wystarczy.

A były w Pana życiu jakieś momenty zwrotne, w których się coś absolutnie przewartościowało?

To, że przestałem wierzyć.

Jak to?

Ciekawa rzecz. Jako dziecko myślałem, że ksiądz to jest człowiek prawie święty. Przeszło mi, kiedy zobaczyłem, że ksiądz siusia podobnie jak ja. Potem przeprowadziliśmy się z Tczewa do Bytowa. Tam był ksiądz proboszcz, a zarazem komendant hufca harcerskiego. To mnie do niego zbliżyło, bo byłem wtedy zapalonym harcerzem, a także aktywny w kółku ministrantów. Pomagałem, czasem jakieś drewno rąbałem dla proboszcza. Kiedy mnie wydalono z liceum w Bytowie, dając wilczy bilet za to, że jestem „wrogiem Polski Ludowej” i mam zły wpływ na młodzież szkolną, to właśnie ksiądz w trybie natychmiastowym załatwił mi miejsce w Małym Seminarium Duchownym w Słupsku, gdzie zdałem maturę prywatną. Tam przekonałem się, że mnie stać intelektualnie na coś więcej, niż wynikałoby z moich osiągnięć szkolnych w Bytowie. Przedtem głównie zajmowałem się harcerstwem, między innymi byłem drużynowym Harcerskiej Drużyny Pożarniczej, i sportem – z przyjacielem przepływaliśmy jeziora w okolicach Bytowa wzdłuż i wszerz, byliśmy długodystansowcami.

I choć cieszę się, że trafiłem do tego seminarium, bo tam uwierzyłem w swoje możliwości intelektualne, to równocześnie przestałem wierzyć w Boga. Jak widziałem, że w piątek siostry zakonne niosą dla księży kanapki z wędliną, to mnie zżymało. Dla mnie post piątkowy to była świętość, wyniesiona jeszcze z domu.

I na Boga się Pan zezłościł, a nie na księży?

Tak bywa. Jeżeli sługa Boga nie jest sługą, to znaczy, że coś jest nie tak z tą wiarą. Jeżeli poświęcam się, żeby być księdzem, mam być nim z krwi i kości. Ksiądz prowadzący chór seminarzystów był alkoholikiem, wszyscy to widzieli i na to też nikt nie reagował. Księża wiedzieli, że kompromituje wszystkich, ale nic nie robili. To mnie odrzucało.

Potem poszedłem na KUL i tam była taka młodzież „chrześcijańska”, często dzieci bogatych rodziców, dla mnie raczej „bananowa” – bardzo rozhuśtana i mnie jako człowiekowi z prowincji jej zachowania nie odpowiadały.

Co znaczy „rozhuśtana”?

Być może sformułowałem to zbyt ostro. W gruncie rzeczy chodzi mi o to, że dominowała zabawa nad nauką. Nie odnajdywałem się w tym.

A świadectwem, że ta moja wiara była już wtedy marna, jest jedna opowieść. Musiałem z czegoś żyć, więc byłem intendentem w domu akademickim dla studentek. Jedna z nich zaaranżowała wizytę u prymasa Stefana Wyszyńskiego, a ponieważ się lubiliśmy, wzięły mnie ze sobą. Spotkaliśmy się, przyjął nas, rozmawialiśmy. Na koniec tej wizyty każdemu przekazał, ze swoją dedykacją, gruby mszalik na pergaminowym papierze. Pewnie wszystko, co trzeba było wiedzieć o wierze, tam było. Kiedy potem, po uzyskaniu matury państwowej (którą zdałem z dnia na dzień, w trybie eksternistycznym), studiowałem na Uniwersytecie Warszawskim, jeden z moich współmieszkańców akademika na Kickiego zaproponował, że zamieni swoje buty na ten mszalik.

I ja wziąłem buty, oddałem mszalik. Dziś uważam to za jedną z największych życiowych wpadek. Wstyd mi, że coś takiego zrobiłem, niezależnie, czy wierzyłem, czy nie wierzyłem w Boga.

Ale może Pan wtedy potrzebował butów?

Pewnie tak, ale na pewno bym się obył bez nich, a teraz szkoda mi tej szczególnej pamiątki, związanej z osobistym kontaktem z prymasem. Ten gest świadczył o tym, że z religią u mnie było na bakier. Ale odejście od wiary umocniło mnie, kiedy zdecydowałem się wkroczyć na ścieżkę naukowca – badacza.

Jednym z podstawowych warunków prowadzenia rzetelnych badań empirycznych jest oddzielenie wiary od nauki. Kanony i dogmaty jakiejkolwiek religii nie poddają się falsyfikacji, jednemu z podstawowych paradygmatów Karla Poppera, stanowiących kryterium sprawdzalności uzyskanego wyniku. Dociekanie dowodów empirycznych na rzecz istnienia Boga czy bogów – zjawisk pozaziemskich – jest niemożliwe, bowiem obiektywnie są one nieosiągalne. Tkwią jedynie w umyśle człowieka jako subiektywne stany wiary – a tej mi zabrakło.

Trudno godzić naukę z wiarą?

W moim przekonaniu jest to trudno osiągalne, jeżeli w ogóle możliwe. Usiłuje tego dokonać w swoich dociekliwych publikacjach wybitny myśliciel-filozof naszych czasów, ksiądz profesor Michał Heller, laureat Nagrody Templetona, porównywalnej z Noblem. Jednak jego argumenty natury filozoficznej mnie nie przekonały.

Nie wierzę w nieśmiertelność. Jak umrzemy, nie będzie nic. Jestem o tym przekonany. Nie wierzę, że w hostii czy w winie jest krew i ciało Chrystusa. Nie wierzę w Miłosierdzie Boże, bowiem trudno sobie wyobrazić Miłosiernego Boga, od którego zależy los człowieka, który dopuszcza do zbrodni, okrucieństw, niezasłużonych tragedii życiowych i wielu innych nieszczęść – ta lista dogmatów jest znacznie dłuższa.

Jako osoba niewierząca powinienem żałować, że nie wierzę w Boga, ponieważ człowiek, który wierzy, ma pewne oczekiwanie, że coś się dobrego w następnym życiu wydarzy. Że coś będzie. A ja już tego oczekiwania nie mam. Jeszcze miałem próbę, jak byliśmy rok przed śmiercią polskiego papieża w grupie kierownictwa PAN, z wybranymi członkami rodzin, na prywatnej audiencji w Bibliotece Papieskiej w Rzymie.

Był już słaby i schorowany, z niewielkim kontaktem z ludźmi. Każdy z nas po kolei się z nim witał, i ja, witając się, ucałowałem pierścień papieski, ciągle myśląc, że a nuż coś na mnie spłynie. Tutaj muszę dodać, że w moim małym gabinecie wisi różaniec, który otrzymałem z rąk Ojca Świętego.

Tęskni Pan za wiarą?

Trudno mówić o tęsknocie za czymś, czego nie ma. Pomijam fakt, że chyba nie ma jednego Boga, bogowie są różni. W zależności od tego, kto nam o nich opowiada – czy Chińczycy, czy Arabowie, czy Polacy, jaką religię wyznają... Jednak wiara w Boga pomaga w życiu. Chodzi mi tutaj o to, że np. wiara w nieśmiertelność ma moc zmniejszania cierpienia, łagodzi stopień doznanych nieszczęść, pozwala przetrwać. Przekonanie o spotkaniu z Bogiem i o życiu wiecznym to byłby największy dar, jaki może człowieka spotkać. I w tym sensie żałuję, że odszedłem od wiary. Ale tego już nikt nie odmieni.

Wie pani, większość członków mojej rodziny to ludzie wierzący, co niedziela chodzą do kościoła, a niektórzy należą do Wspólnoty Neokatechumenalnej na Domaniewskiej.

I jaki ma Pan do tego stosunek?

Życzliwie na to patrzę.

Myśli Pan czasem, że horyzont jest już bliżej niż kiedyś?

Tak. W związku z tym szereg rzeczy przekazuję innym. Kiedy już wiedziałem, że żona ma alzheimera, ale jeszcze jakoś tam funkcjonuje, to zaaranżowałem wizytę u notariusza. Chciałem przekazać córkom nasz stan posiadania jako dar, który stanie się aktualny w momencie naszej śmierci.

Nie chciałem, żeby potem były jakieś problemy, kłótnie o to, kto ma co wziąć. Chciałem mieć świadomość, że nie będzie konfliktów. To był pierwszy akt, a drugi polegał na tym, że zacząłem likwidować bibliotekę i korespondencję. Miałem stertę korespondencji zagranicznej (przed nastaniem internetu pisało się listy), wysoką na metr sześćdziesiąt. Wszystkie je, a także wszystkie książki z dedykacjami badaczy zagranicznych dla mnie, przekazałem do Archiwum PAN. Ponad siedemset książek przekazałem bibliotece SWPS w Katowicach.

Z jakimi uczuciami robi się takie porządki?

Nie popadłem w depresję, mam satysfakcję, że to kontroluję.

W Zalesiu mam swój gabinecik, w którym dalej pracuję, i tam mam książki, które sobie bardzo cenię, bez których trudno byłoby mi żyć – wybitnych badaczy w mojej dziedzinie, takich jak np. Hans Eysenck, Raymond Cattell, Marvin Zuckerman i wielu innych. Z tym to już córki zrobią porządek, albo wnuki, tego się nie pozbędę. Póki funkcjonuję, od czasu do czasu tam zaglądam. Mam też cały zbiór książek i artykułów, które sam napisałem, a jest tego sporo. W miarę wcześnie pozbyłem się zbioru reprintów, ponad siedmiu tysięcy, które zbierałem od 1966 r. To był wyjątkowy zbiór, chyba największy w Polsce. Stanowił fundament wiedzy psychologicznej dla mojego warsztatu badawczego.

Myśli Pan czasem o tym, jaki jest sens życia?

Sensem jest spełnianie się, stawianie sobie dalekosiężnych celów i dążenie do nich. Jeżeli się nie widzi dalekiej perspektywy, to trudno o sens.

Ale skąd mamy wiedzieć, co jest celem?

Moim celem zawsze było być sobą, być życzliwym dla innych i pielęgnować niedocenianą przez wielu wartość, jaką jest – jak już wcześniej nadmieniłem – wsparcie rodzinne, a kiedy umrę, żeby nikt nie wspominał mnie jako człowieka złego czy niegodziwego. ©

JAN STRELAU (ur. 1931) jest profesorem nauk psychologicznych. Autor Regulacyjnej Teorii Temperamentu, która przyniosła mu światowe uznanie. Opublikował wiele prac i książek naukowych. W 2014 r. ukazała się opowieść autobiograficzna „Poza czasem” (wyd. Smak Słowa), rozmowa rzeka przeprowadzona przez Agnieszkę Wilczek i Jakuba Balickiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2016