Polska w cieniu recesji

W walce o ratowanie polskiej gospodarki nie pomoże nam słaby złoty oraz sytuacja w Niemczech. Możemy liczyć głównie na rynek pracy, którego nikomu nie udało się popsuć.

15.08.2022

Czyta się kilka minut

Warszawa, lipiec 2022 r. / ZBYSZEK KACZMAREK / REPORTER
Warszawa, lipiec 2022 r. / ZBYSZEK KACZMAREK / REPORTER

Pierwsze oznaki głębokiego kryzysu gospodarczego docierają już do Europy, także do Polski. To różnica w porównaniu z poprzednim kryzysem z 2008 r., przez który przeszliśmy jako słynna „zielona wyspa”. Utrzymywaliśmy wówczas dodatni PKB nawet w najtrudniejszym okresie, chociaż nie obyło się bez wzrostu bezrobocia czy okresowego spadku realnych płac. Co prawda dziś Polska wydaje się lepiej niż wtedy przygotowana na ewentualną recesję, jednak sytuacja jest tak zmienna, że trudno przewidzieć skutki spowolnienia. Trzeba przygotować się na ciężkie czasy.

Gospodarcza huśtawka

– Od 2020 r. jesteśmy na rollercoasterze w wielu obszarach życia gospodarczego i społecznego. Skutki tych wydarzeń będziemy odczuwać jeszcze przez wiele lat – uważa Krzysztof Bocian, analityk think-tanku WiseEuropa.

Już pandemia doprowadziła do przerwania łańcuchów dostaw, co jest jedną z najważniejszych przyczyn rosnących cen. Zanim zdążyliśmy się z niej wykaraskać, do Europy nadciągnęły kolejne problemy w postaci wojny w Ukrainie i związanych z nią efektów sankcji nałożonych przez Zachód na Rosję. Gwałtownie rosnące ceny surowców energetycznych, szczególnie ropy i gazu, nie tylko podwyższają ceny konsumentom, ale też utrudniają prowadzenie działalności wielu przedsiębiorstwom.

– Pierwsze odczyty sugerują, że spowolnienie gospodarcze już nadciąga do Europy – twierdzi Bocian. – Pozostaje pytanie, czy będziemy mieli do czynienia tylko ze spowolnieniem, czy jednak z recesją. Polska zaczęła ten rok dobrze, ale wciąż nie wiemy, na ile kryzys zniweluje nasz dobry start.

Faktycznie, początek roku był zaskakujący. Nasza gospodarka w pierwszym kwartale urosła aż o 8,5 proc. Wzrost PKB napędzało gromadzenie zapasów w firmach, które obawiają się kolejnego przerwania łańcuchów dostaw. Obecnie jednak magazyny w polskich przedsiębiorstwach zapchane są już właściwie pod sufit. Może się wręcz zdarzyć, że w najbliższej przyszłości nie będzie okazji, by z nich skorzystać. Indeks PMI dla Polski, obrazujący zamówienia w przemyśle, spadł w lipcu do 42 punktów, czyli najniższego poziomu od wiosny 2020 r., gdy miał miejsce gospodarczy lockdown. Wynik poniżej 50 punktów oznacza hamowanie gospodarki, tymczasem jeszcze w maju ubiegłego roku indeks PMI dla Polski wynosił 57 punktów i był najwyższy w historii. Coraz gorsze wyniki pokazuje też Miesięczny Indeks Koniunktury, przygotowywany przez Polski Instytut Ekonomiczny (PIE) wspólnie z Bankiem Gospodarstwa Krajowego.

– Nasz wskaźnik potwierdza coraz większe spowolnienie. I podobnie jak w przypadku PMI, widać to szczególnie po stronie przemysłu, który był stabilizatorem gospodarki w czasie kryzysu pandemicznego, gdyż radził sobie dosyć dobrze nawet w warunkach lockdownów – przyznaje Andrzej Kubisiak, zastępca dyrektora PIE. – Obecnie jego kondycja jest dużo słabsza, a wpływają na to szczególnie ceny energii. One wzrosły już przed wojną, co było efektem m.in. szantażu gazowego Putina, ale po 24 lutego ceny gazu i ropy zbliżyły się do historycznych rekordów. Tymczasem sytuacja w przemyśle jest w dużej mierze zależna od kosztów energii.

Mizerne nastroje za Odrą

Kryzys gospodarczy strefy euro oraz pandemię polska gospodarka pokonała w całkiem niezłej kondycji m.in. dzięki eksportowi. Słaby złoty okazał się wtedy naszym sojusznikiem, gdyż pobudzał sprzedaż naszych towarów za granicę. Stały się one zwyczajnie tańsze, a więc bardziej atrakcyjne dla zagranicznych kontrahentów. Właśnie dlatego w 2020 r. odnotowaliśmy najlepszy bilans handlowy w historii. Problem w tym, że obecnie słaby złoty może być naszym obciążeniem, gdyż większość transakcji zakupu paliw kopalnych przeprowadzana jest w dolarach, co podwyższa nasze koszty energii. Amerykańska waluta kosztuje dziś ok. 4,60 zł, podczas gdy przed wojną za dolara trzeba było zapłacić mniej niż 4 zł, a w czasie kryzysu strefy euro – nawet mniej niż 3,50 zł. W związku z tym ceny benzyny na stacjach są najwyższe w historii, chociaż cena baryłki ropy nie przebiła maksimum z 2008 r.

– Nie można porównywać nadchodzącego kryzysu z sytuacją z 2008 r., gdy nastąpiło załamanie sektora finansowego, który rzutował na resztę gospodarki – zaznacza Kubisiak. – Nadchodzący kryzys uderzy od strony energetycznej i kosztowej, więc będzie miał zupełnie inny przebieg. Przy scenariuszu braku gazu w Niemczech przemysł u naszych odbiorców zwyczajnie stanie i wówczas żaden poziom waluty nie pomoże naszym eksporterom. Słaby złoty będzie przeszkodą w zmaganiach z inflacją, szczególnie od strony importu surowców i materiałów do produkcji.

Mimo wszystko wciąż jest szansa, że uda nam się uniknąć recesji. Według lipcowej prognozy Komisji Europejskiej w przyszłym roku wzrost PKB Polski wyniesie 1,5 proc., czyli będzie minimalnie wyższy niż w najgorszym okresie kryzysu strefy euro (2012-13). Niestety, równocześnie wzrost cen sięgnie 9 proc., więc de facto nad Wisłą zapanuje tzw. stagflacja, czyli połączenie wysokiej inflacji z gospodarczą stagnacją. Można się przynajmniej pocieszać, że prawdopodobnie nadal będziemy ponad kreską.

– Nasz scenariusz zakłada, że Polska powinna uniknąć spadku PKB licząc rok do roku – wyjaśnia Andrzej Kubisiak. – Część analityków prognozuje jednak, że na przełomie 2022 i 2023 r. nasze kwartalne PKB na moment spadnie poniżej zera.

Mnóstwo zależy od koniunktury za Odrą. Niemcy są naszym zdecydowanie najważniejszym partnerem handlowym, a wiele firm przemysłowych w Polsce to podwykonawcy niemieckich koncernów. W ubiegłym roku polsko-niemiecka wymiana handlowa wzrosła o 19 proc. i wyniosła aż 146 mld euro. Jesteśmy dla Niemiec piątym największym rynkiem zagranicznym – po Chinach, Holandii, USA i Francji. Dużo ważniejszym niż Rosja (60 mld euro).

– Należy też sobie zdać sprawę, że Niemcy odpowiadają za jedną czwartą unijnej produkcji – wskazuje Krzysztof Bocian. – Jeżeli największa gospodarka Europy zanotuje recesję, to bez wątpienia dotknie to pośrednio inne kraje UE, w tym Polskę.

Tymczasem nastroje u naszych sąsiadów są wręcz minorowe. Zamówienia w niemieckim przemyśle spadają już piąty miesiąc z rzędu. W całym drugim kwartale zmniejszyły się o prawie 6 proc. Z kolei indeks klimatu biznesowego niemieckiego Instytutu Badań nad Gospodarką pokazuje, że w lipcu spadł też popyt wśród konsumentów, których dusi inflacja – i tak prawie dwukrotnie niższa niż w Polsce. Co gorsza, nad Niemcami wciąż wisi groźba całkowitego odcięcia od rosyjskiego gazu, czyli kluczowego surowca dla Berlina. Kreml już przetestował w lipcu zawieszenie dostaw gazu przez Nord Stream. Istnieje realne ryzyko, że wznowi swój szantaż przed zimą, w okresie grzewczym, gdy gaz jest szczególnie potrzebny.

– To jest element, który może doprowadzić do głębokiego tąpnięcia gospodarczego – wyjaśnia Kubisiak. – Jeśli Niemcy nie będą w stanie uzupełnić deficytów gazu, dojdzie do odłączania dostaw do tamtejszego przemysłu, z którym Polska jest bardzo mocno powiązana. Niemcy sami przyznają, że może to doprowadzić do głębszego kryzysu niż ten covidowy.

Dużo pracy nad Wisłą

Naszą sytuację mogłyby poprawić środki z Krajowego Planu Odbudowy, skąd teoretycznie powinniśmy otrzymać łącznie 35 mld euro, w tym 23 mld w bezzwrotnych dotacjach. Niestety, przedłużający się spór polskiego rządu z Brukselą o reformę wymiaru sprawiedliwości oddala nas od tych pieniędzy.

– To ponad 6 proc. rocznego PKB Polski – zaznacza Krzysztof Bocian. – Te fundusze są nam bardzo potrzebne.

– Środki z KPO są kluczowym elementem dla wzrostu gospodarczego w 2023 i 2024 roku – dodaje Andrzej Kubisiak. – Powinny wypełnić lukę inwestycyjną, która najprawdopodobniej się pojawi, gdyż przy wysokich stopach procentowych i ryzyku geopolitycznym firmy będą miały niską skłonność do inwestowania. W takiej sytuacji inwestycje publiczne powinny zastąpić te prywatne.

Jest to tym bardziej istotne, że w ubiegłym roku inwestycje w Polsce wyniosły zaledwie 17 proc. PKB, przy średniej unijnej o 5 pkt proc. wyższej. To najniższy wynik od naszego wejścia do UE, choć w nieco zapomnianym już planie ­Morawieckiego zapowiadano osiągnięcie poziomu 25 proc. PKB. Inwestycje w czasie kryzysu są kluczowe, gdyż hamują spadek produktu krajowego i tworzą fundamenty odbudowy gospodarki w przyszłości. Obecnie są naszą piętą achillesową.

Na szczęście mamy też mocne strony, które tworzą poduszkę bezpieczeństwa na chude czasy. Mowa tu szczególnie o sytuacji na rynku pracy. Według Eurostatu w czerwcu stopa bezrobocia w Polsce wyniosła zaledwie 2,7 proc., czyli o ponad połowę mniej niż średnia unijna. Niższe bezrobocie zanotowały jedynie Czechy (2,4 proc.), a minimalnie wyższe Niemcy (2,8 proc.). W czasie kryzysu strefy euro stopa bezrobocia w Polsce wzrosła łącznie o 3 pkt proc. i wyniosła prawie 11 proc. w 2013 r. Obecna sytuacja na naszym rynku pracy jest nieporównywalna.

– Mamy rekordową liczbę wakatów w gospodarce oraz rekordowe poziomy niedoborów kadrowych raportowanych przez firmy – mówi Kubisiak. – Nasz rynek pracy jest przez to skrajnie napięty.

Bezrobocie rejestrowane liczone przez GUS – inną metodą niż Eurostat – w czerwcu po raz pierwszy w historii spadło poniżej 5 proc. To wynik, który jeszcze niedawno wydawał się nieosiągalny. Nadchodzący kryzys prawdopodobnie nie doprowadzi więc do wzrostu liczby bezrobotnych. Pracodawcy zareagują raczej rezygnując z naborów i likwidując nieobsadzone miejsca. Może być więc trudniej zmienić miejsce zatrudnienia, ale liczne zwolnienia są mało prawdopodobne.

– Firmy nie będą ciąć kosztów za pomocą zwolnień, gdyż później będą miały ogromne problemy, żeby tych pracowników odzyskać – wyjaśnia Kubisiak. – Zapewne pod koniec roku pożegnamy rekordy niskiego bezrobocia, jednak wciąż będzie ono niewielkie. Bezrobocie rejestrowane w Polsce nie powinno wtedy przekroczyć 5,5 proc. Trzeba pamiętać, że nasz rynek pracy jest sztywny w porównaniu do USA czy Wielkiej Brytanii, gdzie znacznie łatwiej można zwalniać pracowników. Dzięki temu ewentualne konsekwencje spowolnienia gospodarczego na rynku pracy zobaczymy najpóźniej.

Czy budżet to wytrzyma?

Pracodawcy będą mogli obniżać koszty w jeszcze jeden sposób – hamując wzrost wynagrodzeń. Kiedy spadnie liczba wakatów, firmom łatwiej będzie opierać się presji płacowej, gdyż zmiana miejsca pracy nie będzie już tak łatwa jak dziś. Zresztą już od maja nasze pensje rosną wolniej niż inflacja. W czerwcu średnie wynagrodzenie w Polsce wzrosło o 13 proc., natomiast wskaźnik cen konsumpcyjnych – o 15,5 proc. Biedniejemy, i to się w nadchodzących miesiącach nie zmieni.

– Dynamika wzrostu płac będzie powoli słabnąć, chociaż do końca roku utrzyma się na poziomie ok. 10 proc. – wskazuje Kubisiak. – A więc ze względu na wysoką inflację płace realnie będą spadać.

Trudne czasy czekają również budżet państwa. Wzrost cen surowców energetycznych szczególnie uderzy w biedniejsze gospodarstwa domowe, dlatego rząd postanowił zrekompensować obywatelom te koszty, jednak bez zastosowania kryterium dochodowego, więc objął tym również najzamożniejszych. Sama dopłata do węgla w wysokości 3 tys. zł będzie kosztować budżet aż 11,5 mld zł, a rząd pracuje już nad podobnym wsparciem dla użytkowników pieców spalających inne rodzaje surowców. Tymczasem największe wzrosty cen energii czekają nas dopiero w styczniu, gdy zaczną obowiązywać nowe taryfy za prąd i gaz.

Specjalna pomoc dla społeczeństwa oznacza kolejny ogromny koszt dla bud­żetu, ale to może nie zniechęcić rządzących. Wszak w przyszłym roku wybory, a kampania wyborcza już trwa. Drastyczny skok taryf mógłby zachwiać poparciem partii rządzącej, co może skłonić ją do hojnego kompensowania obywatelom wzrostu kosztów energii, bez oglądania się na stan finansów państwa po wyborach. Mało tego, wyższe wydatki czekają również polskie samorządy, które stracą na Polskim Ładzie i obniżce PIT od lipca, co może skłonić je do zaciągania długów i podwyższania opłat lokalnych mieszkańcom.

I jeszcze jedno. W zeszłym roku dług publiczny Polski wyniósł 54 proc. PKB, przy średniej UE aż 88 proc. Można więc powiedzieć, że mamy pewien bufor bezpieczeństwa. Problem w tym, że obecnie zadłużanie się jest znacznie droższe niż jeszcze w czasie pandemii, gdyż z powodu wojny inwestorzy oczekują od polskich obligacji znacznie wyższej premii za ryzyko. Jeśli już mamy tak drogo się zadłużać, to lepiej przeznaczyć te pieniądze na inwestycje w zieloną transformację energetyczną, niż brnąć w dopłaty do odchodzących w przeszłość paliw kopalnych. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 34/2022