Polityczny majstersztyk

Jego karierę porównuje się do sukcesów, które w latach 90. odnosiły firmy internetowe w Krzemowej Dolinie. Jak kiedyś twórcy Yahoo i Google, Barack Obama stawał do walki, nie mając kapitału ani doświadczenia. Dziś wspiera go 750 tys. ochotników.

17.06.2008

Czyta się kilka minut

Jej kampania wyborcza była kwintesencją wieku XX" - tak o Hillary Clinton napisał dziennik "New York Times". - Jego kampania należy do wieku XXI".

W prawyborach Partii Demokratycznej Clinton startowała z przekonaniem, że zwycięstwo ma w kieszeni. Obama był świadom, że czeka go walka długa i ciężka. Clinton zakładała, że o jej nominacji przesądzi już w lutym seria głosowań w tzw. super-wtorek, i nie robiła praktycznie nic w stanach, w których prawybory miały odbywać się później. To normalne: zazwyczaj kandydaci nie fatygują się tam, gdzie nie muszą. Tymczasem Obama jeszcze ubiegłej jesieni zaczął organizować ludzi w stanach Wisconsin i Vermont, do których zwykle żaden kandydat nie zagląda. Z pozoru wydawać się mogło, że to taktyka pozbawiona sensu.

Obamie - który karierę polityczną rozpoczynał tuż po studiach prawniczych na Harvardzie jako organizator tzw. wspólnot lokalnych w ubogich dzielnicach Chicago - chodziło jednak o coś więcej niż tylko o wyborczą arytmetykę.

Internet: nowe narzędzie polityki

Linnie Frank Bailey polityką nigdy specjalnie się nie interesowała. Mieszka w Kalifornii, wychowuje dwoje dzieci, ma 52 lata i - jak sama twierdzi - jest typową przedstawicielką klasy średniej.

Latem ubiegłego roku pani Bailey, odwiedziwszy stronę interenetową Obamy, wpłaciła na rzecz jego kampanii skromną sumę 10 dolarów. Jesienią znalazła tam informację o jednodniowych warsztatach dla potencjalnych ochotników. "Camp Obama" - tak nazywało się sobotnie szkolenie, którego uczestnicy w ekspresowym tempie nauczyli się, jak prowadzić telefoniczną agitację i jak namawiać znajomych do wzięcia udziału w wyborach.

Po tym weekendzie Linnie Frank Bailey była już "koordynatorką rejonu". Zanim się zorientowała, na jej głowie była organizacja i prowadzenie ogromnego biura wyborczego w jednym z okręgów w Południowej Kalifornii. "Wyborców od polityków, którzy ich reprezentują, oddzielał dotychczas mur - powiedziała niedawno Bailey dziennikowi "Washington Post", który opisał werbowanie przez internet aktywistów. - Kiedyś, gdy ktoś chciał się w coś zaangażować - napisać list, wpłacić pieniądze - musiał ten mur sforsować, co bywało trudne i uciążliwe. Do momentu pojawienia się internetu. Dziś nie ma już żadnego usprawiedliwienia dla bierności. Nie oznacza to, że to, co myślisz, zawsze zostanie usłyszane. Ale przynajmniej możesz dać temu wyraz".

Nowe media, a przede wszystkim pojawienie się blogosfery, zaczęły odgrywać sporą rolę już podczas poprzedniej kampanii prezydenckiej w 2004 r. Ale, jak zauważa w rozmowie z "Tygodnikiem" Peter Leyden, dyrektor Center for New Politics, było to jeszcze medium stosunkowo nowe i niedojrzałe, i mało kto tak naprawdę potrafił się nim posługiwać.

Peter Leyden, który zajmuje się wykorzystywaniem nowych mediów w marketingu politycznym, uważa, że obecnie dochodzi do dramatycznych zmian w sposobie uprawiania polityki: - Obama i jego ludzie w sposób imponujący posiedli umiejętność posługiwania się tym nowym narzędziem. Nie polega to bynajmniej na tym, że Obama jest pasjonatem nowych technologii czy szczególnie uzdolnionym informatykiem. Chodzi o jego filozofię, o podejście: on tworzy ruch, ma na celu łączenie ludzi i organizowanie ich do wspólnego działania. Oddolne i spontaniczne. To rodzaj uprawiania polityki, do którego internet jest po prostu stworzony. Trudno o lepsze medium. Obama zrobił z niego właściwy użytek.

Twój kawałek kampanii

Linnie Bailey dotychczas na rzecz kampanii Obamy przekazała niewielką w gruncie rzeczy sumę 55 dolarów i 20 centów. Najczęściej wpłaca po 10 dolarów, bo "dziesięć to rozsądna suma, nie za dużo i nie za mało".

Ale takich jak ona ofiarodawców jest już blisko półtora miliona - i z każdym dniem ich przybywa. Znakomita większość ofiarowała mniej niż 200 dolarów, ale łącznie daje to pokaźną sumę.

I znowu umożliwił to internet, który cały proces bajecznie uprościł. Dziś nikt nie musi już wypisywać czeków, szukać koperty i adresu, iść na pocztę po znaczek. Wystarczy karta kredytowa, kilka kliknięć komputerową myszą i - jak zapewnia na swej stronie kandydat - "wejdziesz w posiadanie kawałka tej kampanii".

Tymczasem Obama startował z pustą kasą i bez zaplecza poważnych sponsorów, na jakich mogli liczyć konkurenci. Mimo to suma, którą zebrał dotychczas - ćwierć miliarda dolarów - wprawia w osłupienie nie tylko rywali, ale wszystkich, którzy zbierania funduszy na cele polityczne uczyli się w minionej epoce. Tym bardziej że Obama uczynił to niemal bez wysiłku. W lutym (był to rekordowy miesiąc) zebrał 55 mln. Ponad 90 proc. tej sumy - 45 mln dolarów - stanowiły wpłaty dokonane za pośrednictwem strony internetowej Obamy. W ciągu tego rekordowego miesiąca nie wziął udziału w ani jednej imprezie dla sponsorów.

Zwykły człowieku, jesteś ważny

Dawniej specjaliści od zbierania funduszy na kampanie wyborcze wybuchnęliby pewnie gromkim śmiechem, usłyszawszy o "rozsądnych" 10 dolarach pani Bailey. Pozyskiwanie sponsorów było zajęciem czasochłonnym (i kosztownym). Sztaby koncentrowały się na poważnych darczyńcach, a kandydaci jeździli wzdłuż i wszerz kraju, zaszczycając swą obecnością wystawne kolacje i imprezy. Dochody z takich uroczystości - ci, którzy marzyli o uściśnięciu dłoni kandydata, za wejściówki potrafili płacić kilkadziesiąt czy nawet sto kilkadziesiąt tysięcy dolarów - były jednym z głównych źródeł finansowania kampanii.

"Kolacja z Barackiem Obamą? W przyszłym miesiącu na kameralne spotkanie chciałby zaprosić czterech zwolenników. Pokryjemy koszty podróży, zapłacimy rachunek. Do ciebie będzie należało tylko opowiedzenie o swoich doświadczeniach, podzielenie się pomysłami, jak uczynić ten kraj szczęśliwszym dla wszystkich Amerykanów". Rozesłany w marcu do zwolenników Obamy mail z takim zaproszeniem był zachętą do dokonania wpłaty na rzecz kampanii. Wszyscy, którzy to uczynili - wystarczyło nawet te 10 dolarów - brali udział w losowaniu szczęśliwej czwórki.

"Rezygnując ze wsparcia lobbystów i grup interesów, nasza kampania odpowiada wyłącznie przed zwykłymi Amerykanami, takimi jak Ty - tłumaczył dalej w mailu­ David Plouffe, szef kampanii Obamy. - Chcemy potraktować Cię tak, jak John McCain i Hillary Clinton traktują specjalne grupy interesu".

Nic dodać, nic ująć.

Mój Barack Obama

Znany amerykański bloger Andrew Sullivan zawyrokował ostatnio, że Obama opanował politykę spod znaku Facebook - czyli internetowych serwisów społecznościowych - do perfekcji.

Wpływowy miesięcznik "Atlantic" jego nowatorskiej kampanii poświęca w czerwcowym numerze obszerny artykuł, którego tytuł ("HisSpace") odwołuje się do nazwy popularnego serwisu "MySpace".

Rzeczywiście, strona internetowa Obamy przypomina społecznościowy portal. Już nawet adres - mybarack.com (czyli: mójbarack.com) - ma sugerować, że chodzi o coś więcej niż tylko oficjalną wizytówkę kandydata. Zwolennicy mogą się tam zarejestrować, prowadzić swój blog, nawiązywać kontakty. To "ich" kampania i każdy na tym portalu może mieć "swoją" stronę - z odsyłaczami do rozmaitych grup, adresami "przyjaciół" i informacjami o imprezach w okolicy.

Odwiedzający stronę internetową Obamy są zachęcani do osobistego włączenia się w kampanię - mogą np. zająć się telefoniczną agitacją. "Możesz to robić w dowolnym i dogodnym dla siebie momencie: wystarczy kilka chwil w ciągu dnia lub wieczorem". Starczy kliknąć i ściągnąć listę z numerami telefonów w wybranym stanie. Owa lista - efekt mrówczej pracy sztabu marketingowców - to zwykle pilnie strzeżona tajemnica, której kandydaci nie powierzają amatorom. Sztab Obamy wychodzi z założenia, że wystarczy krótki instruktaż przez internet. "W naszą kampanię włączyli się młodzi, niewiarygodnie kreatywni ludzie - tłumaczył Obama w wywiadzie dla tygodnika "Time". - Pozwoliliśmy im eksperymentować i próbować nowych rzeczy, dając im do ręki narzędzia".

Peter Leyden w rozmowie z "Tygodnikiem" nazywa to "zmianą paradygmatu", porównując to do przemian, które w latach 60. spowodowało w polityce pojawienie się telewizji. Z chwilą, kiedy telewizja jako nowe medium osiągnęła pewną dojrzałość - za jeden z przełomowych momentów uważa Leyden pojawienie się jednominutowych reklam politycznych, a potem słynną debatę telewizyjną między Richardem Nixonem a Johnem Kennedym - na kilka dziesięcioleci zmienił się sposób uprawiania polityki.

Leyden uważa, że dziś mamy do czynienia ze zmianami na podobną skalę. Jego prognoza: - Bez względu na to, czy Obama wygra, nie ma wątpliwości, że skutki zapoczątkowanych przez jego kampanię zmian zadecydują o obliczu polityki. I to prawdopodobnie na kolejnych kilka dekad.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2008