Polityczny huragan

Miało być jak u Hitchcocka: najpierw polityczne trzęsienie ziemi, a potem napięcie rośnie. Jest inaczej. Bo owszem, polityczne trzęsienie było, i to niejedno. Ale potem przyszedł huragan - ten prawdziwy.

02.09.2008

Czyta się kilka minut

W minionym tygodniu wydawało się, że temperatura kampanii wyborczej w Stanach sięgnęła zenitu: po spektakularnej konwencji Demokratów w Denver, z błyskotliwym orędziem Baracka Obamy, nazajutrz Republikanie ogłosili nie mniej spektakularną nominację Sarah Palin na ich kandydatkę na wiceprezydenta - z nadzieją, że atrakcyjna Palin stanie się gwoździem ich konwencji w Minneapolis, u boku Johna McCaina.

"Gustav" i polityka

I wtedy nadeszły wiadomości o huraganie. W chwili, gdy zamykamy to wydanie "Tygodnika", tropikalny "Gustav" zbliża się do wybrzeży Zatoki Meksykańskiej. W Nowym Orleanie trwa ewakuacja ludności.

Choć oficjalnie Republikanie nie odwołali swej konwencji, wszystkie związane z nią plany zawisły na włosku. Swój udział w imprezie - będącej w końcu kluczowym momentem kampanii, bo otwierającej jej "ostatnią prostą", na trzy miesiące przed wyborczym 4 listopada - odwołali prezydent George Bush i jego zastępca Dick Cheney. Obaj postanowili skupić się na akcji ratunkowej. "To nie jest właściwy moment na radosną imprezę" - mówił także sam McCain, dodając, że w obliczu tragedii trzeba zrezygnować z politycznych rozgrywek, "zdjąć czapeczki republikańskie i włożyć czapeczki amerykańskie".

Władze zagrożonych stanów - Luizjany, Teksasu i Missisipi - ostrzegały, że siła "Gustava" może być większa od "Katriny" w 2005 r., gdy zginęło ponad 1800 osób. Zignorowanie ostrzeżeń o nadchodzącej powodzi, a potem fatalnie prowadzona akcja ratunkowa dla wielu Amerykanów stały się wówczas dowodem indolencji administracji Busha.

Jednak dziś niektórzy analitycy sądzą, że nadejście "Gustava" w tej właśnie chwili to dla Republikanina McCaina okazja, aby pokazać się od najlepszej strony: udowodnić, że w krytycznej sytuacji potrafi odłożyć na bok partyjne interesy i sprawnie reagować na wydarzenia. A nade wszystko, że nie ma nic wspólnego z nieudolnością, o jaką trzy lata temu oskarżano Busha.

Dobra robota

"Gustav" sprawił też, że mało kto zajmuje się dziś tym, co wydarzyło się ledwie kilka dni temu, gdy padły słowa: "Senatorze Obama, to wspaniałe, że odbiera pan nominację w tym historycznym dniu. To wielki dzień dla Ameryki".

Historycznym dniem była 45. rocznica słynnego przemówienia czarnego działacza na rzecz praw obywatelskich Martina Luthera Kinga: "I have a dream". Barackowi Obamie, synowi Kenijczyka, który to marzenie Kinga ucieleśnił, gratulacje składał sam rywal w wyścigu do Białego Domu, John McCain. "Jutro znów będziemy walczyć, ale dziś - gratulacje. Dobra robota!"

Rzeczywiście, nazajutrz walka zaczęła się od nowa. Ogłaszając, że na partnerkę w prezydenckim wyścigu wybrał sobie nieznaną dotąd szerzej gubernator Alaski, Sarę Palin, McCain spowodował małe trzęsienie ziemi. Wygłoszone poprzedniego wieczoru przed 80-tysięcznym tłumem na stadionie w Denver przemówienie Obamy w ciągu kilku godzin zeszło na dalszy plan - niczym za dotknięciem magicznej różdżki.

Jako zwolenniczka cięć podatkowych i zdelegalizowania aborcji, wychowująca pięcioro dzieci Palin spodoba się wielu konserwatywnym Republikanom. McCainowi, który w miniony piątek obchodził 72. urodziny, z pewnością nie zaszkodzi też to, że Palin jest młoda (44 lata) i atrakcyjna (w przeszłości była wicemiss Alaski). "Właśnie takiego kogoś potrzebowałem" - oznajmił uśmiechnięty McCain, przedstawiając swą kandydatkę podczas wiecu w robotniczym Dayton w Ohio. I dodał, że Palin, która podobnie jak on miewała na pieńku z republikańskim establishmentem, pomoże mu "wprowadzić w Waszyngtonie trochę zamieszania".

Pokerowe zagranie

Zanim to nastąpi, pani gubernator zapewne pomoże mu w zdobyciu głosów religijnej prawicy, która dotąd do McCaina miała stosunek letni. Może się także okazać atrakcyjną alternatywą dla części niezdecydowanych kobiet, które nadal nie mogą się pogodzić z prawyborczą porażką Hillary Clinton.

Wyraźnie świadoma tego, Palin zaczęła swe pierwsze wystąpienie od "uhonorowania osiągnięć" nie tylko pani Clinton, "która podczas obecnej kampanii okazała tak wielką determinację i wdzięk", ale także Geraldine Ferraro - pierwszej kobiety, która w 1984 r. u boku Demokraty Waltera Mondale’a kandydowała na urząd wiceprezydenta. "Hillary Clinton pozostawiła 18 milionów rys w najwyższym, najtwardszym szklanym suficie Ameryki. Ale okazuje się, że Amerykanki nie powiedziały jeszcze ostatniego słowa" - mówiła Palin.

Zapraszając do wyścigu kobietę, tuż po spektakularnej porażce Clinton, McCain zrobił Demokratom psikusa: dotychczas to oni przecież mieli monopol na zagospodarowanie feministycznego elektoratu. Teraz sztandar emancypacji ma do Białego Domu ponieść Republikanka, i to o konserwatywnych poglądach.

Ale pokerowe posunięcie McCaina - zaskoczenia nie kryli najwytrawniejsi obserwatorzy amerykańskiej sceny politycznej - jest też ryzykowne. Sztab Obamy natychmiast wytknął mu, że Palin była w przeszłości burmistrzem 9-tysięcznego miasteczka, a funkcję gubernatora sprawuje od dwóch lat. Zatem stawiając ją "o jedno uderzenie serca od najwyższego urzędu w kraju", Republikanie narażają na szwank jego bezpieczeństwo.

McCain ma szanse stać się najstarszym prezydentem w historii Ameryki. Gdyby nie był w stanie dokończyć kadencji, to właśnie pani wiceprezydent, która otwarcie przyznaje, że nigdy nie interesowała się polityką zagraniczną, stałaby się naczelnym wodzem sił zbrojnych i osobą odpowiedzialną za dyplomację. Co więcej, stawiając na Sarę Palin, McCain pozbawił się jednego z najważniejszych argumentów, jakie wysuwał dotąd przeciw Obamie: że brak mu doświadczenia zwłaszcza w polityce zagranicznej.

Sam Obama starał się być powściągliwy. "To z pewnością przekonywająca kandydatka z fantastyczną osobowością... choć bez wątpienia dzielą nas poważne różnice" - powiedział, życząc Sarze Palin "powodzenia, choć niezbyt wielkiego".

Między Kaukazem a Paris Hilton

Demokraci przystępowali do konwencji z całym bagażem problemów. Długa i ostra walka prawyborcza podzieliła partię: poważny procent zwolenników Clinton nie pogodził się z jej porażką, co skwapliwie wykorzystywali rywale. McCain próbował przedstawiać Obamę jako próżną gwiazdę, która niewiele ma do zaoferowania oprócz bon-motów i wzruszeń (w jednej z reklamówek Obama pojawiał się obok Paris Hilton; McCain przekonywał, że tak jak słynna celebrity będzie lekką ręką wydawał pieniądze, tyle że nie swoje, a podatników). Obamie zarzucano też brak patriotyzmu i snobizm; prawicowi blogerzy pisali, że zamiast hot dogów jada kupowaną w ekskluzywnej sieci ekologicznych marketów arugulę.

W ostatnich tygodniach Obamie nie pomógł także rozwój wypadków na scenie międzynarodowej. Znakomita większość amerykańskich wyborców nie jest zainteresowana sytuacją w Gruzji i nie ma ochoty na analizowanie geopolitycznych meandrów Kaukazu. Z fragmentarycznych doniesień mediów wyciągają proste wnioski: Rosja rośnie w potęgę, znaczenie USA na arenie międzynarodowej jest mniejsze. Wielu wydaje się, że McCain, zahartowany wojownik "zimnej wojny", z takimi wyzwaniami poradzi sobie lepiej niż "miękki" Obama.

Paradoksalnie, nawet wojna w Iraku - którą dziś znakomita większość wyborców ocenia krytycznie, a której Obama od początku był przeciwny - też nie przekłada się na wyraźne dla niego poparcie. Znany lewicowy komentator Andrew Sullivan zauważa, że w tej kwestii McCain wygrywa, bo jego przesłanie jest bardziej optymistyczne: "Ameryka jest krajem centroprawicowym, który niechętnie przyznaje się do przegranych. McCain jawi się jako ktoś atrakcyjny, bo nie przedstawia Iraku jako porażki".

Po pierwsze, gospodarka

A jeszcze niedawno można było odnieść wrażenie, że Demokraci wyborcze zwycięstwo powinni mieć w kieszeni. Tak kiepskich notowań jak Bush nie miał żaden prezydent od czasu, gdy zaczęto prowadzić badania opinii publicznej. Około 80 proc. respondentów w rozmaitych sondażach mówi, że kraj zmierza w złym kierunku. Szczególnym powodem do niepokoju jest stan gospodarki: rosnące ceny benzyny i żywności, kryzys na rynku kredytów hipotecznych. To młyn na wodę Demokratów, którzy zawsze radzą sobie lepiej w okresach kiepskiej koniunktury.

I tym razem, jeśli chodzi o ekonomię, sondaże dają Obamie co najmniej kilkupunktową przewagę. Ale do niedawna owe punkty procentowe nie przekładały się na większe poparcie dla jego kandydatury - w sondażu Gallupa, przeprowadzonym w przeddzień konwencji 24 sierpnia, na Obamę chciało głosować 45 proc. respondentów, dokładnie tyle co na McCaina.

Dlaczego? - Obama jest bardzo nietypowym kandydatem, który wymyka się tradycyjnym definicjom - tłumaczy w rozmowie z "Tygodnikiem" Carroll Doherty z Pew Research Center. Jego zdaniem, gdy ludzie nie potrafią kogoś zaszufladkować, często wolą postawić na kandydata, który niekoniecznie jest im bliski programowo, ale którego lepiej znają.

Obama nie ma kłopotów z przekonaniem do siebie tych, którzy i tak zazwyczaj głosują na Demokratów: czarnych, ludzi z wyższym wykształceniem, mieszkańców wielkich metropolii. Ale o tym, co stanie się w listopadzie, mogą przesądzić m.in. głosy białej klasy robotniczej. To grupa demograficzna, której prawyborcze zwycięstwa w Ohio i Pensylwanii - stanach bazujących dawniej na tradycyjnym przemyśle, a obecnie borykających się ze sporym bezrobociem - zawdzięczała Hillary Clinton. Wielu z jej zwolenników nieufnie odnosi się do Obamy. To także o ich głosy toczy on teraz walkę z McCainem.

Mikroskop i mięso

Lista zadań do zrealizowania podczas konwencji była więc ambitna. Obama wraz z całą śmietanką Demokratów - począwszy od Jimmiego Cartera i Waltera Mondale’a, po córkę prezydenta Eisenhowera i walczącego z rakiem mózgu Edwarda Kennedy’ego, a na Billu Clintonie i Alu Gorze skończywszy - miał przekonać zgromadzonych w Pepsi Center delegatów, że partia jest zjednoczona. Kluczową rolę miała tu do odegrania Hillary Clinton, która udzieliła mu pełnego poparcia i w teatralny sposób wezwała swych delegatów do nominacji Obamy przez aklamację (choć wszystko było formalnością, chwila pełna była dramaturgii).

Ale jeszcze ważniejsi byli ci, których w Denver nie było: sceptyczni lub niezdecydowani wyborcy, których Obama miał za zadanie przekonać, że nie muszą się martwić jego życiorysem. Że choć nie jest kandydatem typowym, tak jak oni kocha swą rodzinę i ojczyznę. Że nie jest próżną gwiazdą, ale człowiekiem o skromnych korzeniach, który do sukcesów doszedł ciężką pracą. W tym zadaniu kluczową rolę do odegrania miała jego żona, Michelle Obama, która w towarzystwie córek opowiadała o swoim i Baracka dzieciństwie, życiu osobistym, wartościach. Na ten efekt obliczone było też krótkie wystąpienie przyrodniej siostry Obamy, nauczycielki historii, która pięknym głębokim głosem mówiła o koszykówce i dziecinnych fascynacjach, jakich dostarczył ofiarowany im przez matkę mikroskop.

Obama starał się także pokazać, czym różni się od republikańskiego oponenta: zaatakować jego program i przekonać, że wbrew zapewnieniom McCaina jego sukces oznaczałby kontynuację dwóch kadencji Busha, na co Ameryka nie może sobie pozwolić. Próbował też udowodnić, że on sam, bez względu na brak doświadczenia, jest w stanie zaoferować "mięso": rozwiązania, które przełożą się na odczuwalne rezultaty: lepsze szkoły, dostępne dla wszystkich ubezpieczenia zdrowotne, energetyczną niezależność. Konkretnie mówił o zmianach podatkowych: większym obciążaniu wąskiej grupy najbogatszych i ulgach dla klasy średniej. Przekonywał wreszcie, że jego styl prowadzenia polityki - mniej konfrontacyjny, a nastawiony na współdziałanie - to najlepszy sposób na poprawienie nadszarpniętego przez Busha wizerunku USA w świecie.

W tym ostatnim zadaniu nieodzowna jest pomoc Joego Bidena, którego Obama wybrał na swego ewentualnego zastępcę. Zahartowany w bojach senator, który zna się na polityce zagranicznej, słynie z tego, że mówi, co myśli. Ale zaproszenie Bidena do demokratycznego duetu wielu zwolenników Obamy rozczarowało: dlaczego charyzmatyczny kandydat, który przez półtora roku prowadził kampanię jako outsider odcinający się od "starej" waszyngtońskiej polityki, chce teraz polegać na kimś, kto od lat jest w niej zanurzony? Z pewnością była to decyzja pragmatyczna - jak mawiają niektórzy: wynik wyrachowania, a nie idealizmu.

Wszystko jest możliwe

Podobnie - jako bardzo pragmatyczne - oceniano wygłoszone na zakończenie konwencji przemówienie Obamy. Nawet jak na amerykańskie standardy widowisko na otwartym stadionie było oszałamiające: przybyło 80 tys. ludzi, śpiewał Stevie Wonder, były greckie kolumny, a na koniec fajerwerki i deszcz confetti. Ale wielu zwolenników Obamy nie kryło rozczarowania: spodziewali się po nim więcej niż tylko długiej listy obietnic, jakie składa każdy kandydat Demokratów. Inni nie kryli zaskoczenia, że Obama, który przemawiał w 45. rocznicę wystąpienia Kinga, tylko krótko wspomniał o walce czarnego działacza.

Ale Elvin Lim, politolog z Wesleyan Univer­sity, zauważa w rozmowie z "Tygodnikiem", że Obama zachował się jak rasowy polityk: - To nie było wzruszające przemówienie, które ma trafić do podręczników historii. Tym razem Obama nie mógł sobie na taki luksus pozwolić. Niewiele było w nim poezji, ale za to dużo prozy.

Lim twierdzi, że Obama, który w odróżnieniu od większości polityków sam pisze i przygotowuje najważniejsze przemówienia, "tym razem najprawdopodobniej trzymał się konkretnych wytycznych swoich strategów. Miał długą listę spraw i dbał o to, by każdy punkt odhaczyć".

Jeśli tak było, to zarówno stratedzy, jak i kandydat z zadania wywiązali się dobrze. Opublikowany nazajutrz sondaż Gallupa dawał Obamie ośmiopunktową przewagę nad republikańskim oponentem.

Ale kilka godzin po opublikowaniu tych danych świat obiegła wiadomość o Sarze Palin. O wynikach sondażu z poprzedniej nocy i o tym, co przyniosą najbliższe tygodnie, nikt już nie chciał rozmawiać. A potem nadszedł "Gustav".

Obama czy McCain? Teraz znowu wszystko jest możliwe.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2008