Pole pod bitwę

Podobnie jak w przypadku Homera, gdy siedem miast greckich ubiegało się o lokalizację jego narodzin, tak panu Józefowi przybywa miejscowości oddających mu hołd za potykanie się z bolszewikami na ich terenie.

02.09.2013

Czyta się kilka minut

Przejazd kawaleryjskich grup rekonstrukcyjnych biorących udział w inscenizacji bitwy w Wolicy Śniatyckiej; 25 sierpnia 2013 r. / Fot. Samorządowy Ośrodek Kultury w Komarowie – Osadzie
Przejazd kawaleryjskich grup rekonstrukcyjnych biorących udział w inscenizacji bitwy w Wolicy Śniatyckiej; 25 sierpnia 2013 r. / Fot. Samorządowy Ośrodek Kultury w Komarowie – Osadzie

Dębina na granicy gmin Komarów-Osada i Sitno (woj. lubelskie) zdaje się szumieć niezmiennie od pokoleń. Ale drzewa, które pamiętają Budionnego i Babla, można policzyć na palcach obu rąk.

Maszerując na południe, od strony Cześników, wychodzi się na grzbiet wzgórza 255. Rozciąga się stąd panorama terenu, na którym 93 lata temu toczyły się zażarte walki.

GRUBA NIESUBORDYNACJA

Pod koniec sierpnia 1920 r. 1. Armia Konna Siemiona Michajłowicza Budionnego znalazła się na przedpolach Zamościa. Zgodnie z zatwierdzonym wcześniej planem wojny z Polską, Front Północno-Zachodni (w którego skład wchodziła) miał, od momentu osiągniecia rejonu Łucka, współpracować z Frontem Zachodnim Michaiła Tuchaczewskiego. Jednak z chwilą, kiedy pod koniec lipca oba fronty przeszły przez Prypeć, ich cele operacyjne zaczęły się rozmijać. Aleksandr Jegorow (dowódca Frontu Północno-Zachodniego) chciał dać wypocząć swoim ludziom i koniom po ciężkich walkach pod Brodami. Tuchaczewski – przeciwnie: nie chciał spowalniać marszu na Warszawę.

Silny nacisk ze strony Polaków pod Łuckiem sprawił, że Konarmia zmieniła kierunek natarcia na południowo-zachodni (linia Brody–Lwów). Jegorow musiał przystać na pomysł Stalina – wtedy komisarza politycznego Frontu – który zakładał zdobycie na własną rękę „perły Kresów”.

Pozornie mało istotny spór kompetencyjny zapoczątkował cały łańcuch nieporozumień, które sparaliżowały sowieckie dowództwo w czasie bitwy warszawskiej. Chociaż nikt z uczestników tych wydarzeń nie mógł tego przewidzieć, właśnie w tej chwili rozstrzygały się ich losy. Stalin zapamiętał, kto wówczas go poparł, a kto miał czelność wytknąć mu brak rozeznania taktycznego.

DESZCZ-ZWYCIĘZCA

Dopiero 20 sierpnia wprowadzono w życie dyrektywę Lenina i Trockiego nakazującą Konarmii wsparcie Frontu Zachodniego podczas zdobywania Warszawy. Upór Stalina doprowadził do tego, że obie formacje znacznie się od siebie oddaliły, co umożliwiło Józefowi Piłsudskiemu skuteczne uderzenie znad Wieprza na odsłoniętą flankę Tuchaczewskiego.

Ale Izaak Babel – wtedy oficer polityczny i redaktor wojskowej gazety – nie mógł tego wiedzieć: jechał więc dalej za konną armią, wzniecającą na trasie swego przemarszu ogromne chmury pyłu.

Po ześrodkowaniu w rejonie Sokala, przekroczeniu Bugu i zepchnięciu 2. Dywizji Legionowej, Konarmia ruszyła w stronę Zamościa. Ponieważ większość jednostek Armii Czerwonej była w chaotycznym odwrocie albo nie nadawała się do walki, wyglądało na to, że Budionny atakuje w pojedynkę nieprzyjaciela, mając do dyspozycji: 11 597 szabel, 1 418 bagnetów, 387 karabinów maszynowych, 72 działa polowe i siedem samochodów pancernych. Tak jak pod Lwowem, tak i pod Zamościem, wydawało się, że powodzenie operacji jest bliskie.

Pogoda nie skłaniała do piknikowego nastroju. Babel zapamiętał go tak: „Zbliżamy się do Zamościa. Straszny dzień. Deszcz-zwycięzca nie ustaje ani na chwilę. Konie ledwie ciągną. Opisać ten nieznośny deszcz. Wleczemy się do późnej nocy. Przemoczeni do ostatniej nitki, zmordowani. (...) Obchodzimy Zamość, oddziały są o 3-4 wiorsty od miasta. (...) Stoimy na polach, czekamy na rozkazy, spływają mętne potoki. (...) Pętamy się, ciągle czekamy na zdobycie Zamościa. Niech to diabli! Polacy walczą coraz lepiej. Konie i ludzie dygocą”.

Konarmia znalazła się w niebezpiecznej pułapce. Polacy byli coraz lepiej przygotowani do walki. Generałowie Władysław Sikorski i Stanisław Haller zaczęli stopniowo osaczać ją z obu stron: od północy i południa.

AKTORZY WOJNY

Na temat samej bitwy pod Komarowem napisano już stosunkowo dużo. Zachowały się relacje świadków i uczestników wydarzenia. Przebieg starcia można odtworzyć godzina po godzinie.

Po stronie polskiej stanęły: 1. Dywizja Jazdy pod dowództwem płk. Juliusza Rómmla, w skład której wchodziła VI Brygada Jazdy dowodzona przez płk. Konstantego Plisowskiego; VII Brygada Jazdy pod dowództwem ppłk. Henryka Brzezowskiego; Kombinowany Dywizjon Artylerii Konnej dowodzony przez mjr. Stefana Trzebińskiego; oraz jednostki 13. Dywizji Piechoty gen. ppor. Stanisława Hallera. W sumie Polacy dysponowali 1,5 tys. żołnierzy, 70 ciężkimi karabinami maszynowymi i 15 działami.

Po stronie sowieckiej walczyły: 6. i 11. Dywizja Kawalerii 1. Armii Konnej pod dowództwem Siemiona Budionnego (w jej skład wchodziła jeszcze 4. i 14. Dywizja Kawalerii). Poza Budionnym, wojskiem dowodzili również przyszli sowieccy marszałkowie – Kliment Woroszyłow i Siemion Timoszenko. Łącznie jednostki te dysponowały ponad 6 tys. żołnierzy, blisko 350 ciężkimi karabinami maszynowymi i ok. 50 działami.

Naczelne dowództwo polskie już od pewnego czasu miało nadzieję na walną bitwę z sowiecką konnicą, pragnąc w ten sposób zdjąć z niej odium niepokonanej i niszczycielskiej siły, której nic nie jest w stanie przeszkodzić w marszu na Zachód.

KLINGI TAŃCZĄ NA WZGÓRZU

Kozacy Budionnego grupowali się w lasach na południe od Cześników. Stąd szarżowali na polskich ułanów znajdujących się na wzgórzu 255. Ich dowódca w swoich wspomnieniach nie przykładał zbyt dużej wagi do tego, co się wtedy stało. Dla Babla natomiast była to bitwa pod Cześnikami, która dała początek końca jednostce bojowej, z którą odbywał kampanię.

Walczono bez pardonu, w tłoku, koń przy koniu, niejednokrotnie w starciu pierś w pierś. W ruch szły szable, lance, rewolwery, a nawet gołe ręce. Swoje robiły też taczanki i artyleria.

W porannym starciu największe straty poniósł 9. Pułk Ułanów. Polscy kawalerzyści uniknęli ostatecznego zmiażdżenia dzięki zachowaniu zwartego szyku na poziomie szwadronów i plutonów. Tadeusz Machalski, kawalerzysta, zapamiętał: „Za każdym razem, kiedy szwadron zostawał odrzucony do tyłu, zatrzymywał się, robił w tył zwrot i nacierał ponownie z nowym impetem”.

Po południu na wzgórzu 255. został ze swoją jazdą podpułkownik Brzezowski. Jego dowódca ruszył na północ, chcąc uniemożliwić przebicie się części sił Budionnego do Werbkowic. Na szczęście ok. 17.30 kapitan Aleksander Pragłowski przekazał Brzezowskiemu rozkaz dołączenia do Rómmla. Tuż przed godziną 18. ułani VII Brygady zaczęli schodzić ze wzgórza w zwartym szyku, prowadząc swoje wierzchowce za uzdy.

W opowiadaniu „Cześniki” (z tomu „Konarmia”) Babel znakomicie oddaje nastrój dowódców i żołnierzy, którzy czekali w pobliskim lesie na sygnał do ataku: „– Chłopaki – rzekł Budionny – z nami nie tak znowu dobrze, jakoś żwawiej by trzeba, chłopaki... – Dawać Warszawę! – krzyknął Kozak w łapciach i meloniku, wybałuszył oczy i rozciął szablą powietrze. – Na Warszawę! – zawołał Woroszyłow, spiął konia i wpadł pomiędzy szwadrony. (...) Wiatr skakał wśród chrustu jak oszalały zając, druga brygada pędziła przez galicyjską dąbrowę, niefrasobliwy kurz kanonady dymił nad ziemią jak nad spokojną chatą. I na komendę dowódcy dywizji poszliśmy do ataku, niezapomnianego ataku pod Cześnikami”.

Kapitan Pragłowski podążał właśnie na czele polskich formacji na spotkanie z Rómmlem i kiedy „wspiąłem się na następne wzgórze, spojrzałem wokół siebie i... zamarłem. To, co ujrzałem, było równocześnie fascynujące i przerażające. Z oddalonego o jakieś siedemset metrów lasu wylewały się kolejno fale Kozaków...”. W relacji Machalskiego nieprzyjaciel wyłaniał się z dąbrowy „z głuchym pomrukiem, przemieniającym się w miarę zbliżania w przeraźliwy wrzask (...). Cała ta nawała zbliżała się coraz bardziej. W ostatnich blaskach zachodzącego słońca migotały krzywe szable, łopotały czerwone chorągwie, a groźne krzyki i dzikie wycia rozdzierały powietrze”.

Impet uderzenia przyjął na siebie znowu 9. Pułk, zamykający kolumnę marszową. Kiedy wydawało się już, że pójdzie on w rozsypkę, został zręcznie przepuszczony przez szeregi 8. Pułku, który następnie sam wykonał szarżę na oddziały 6. Dywizji Konarmii. Zaskoczyło to Kozaków, którzy czuli się panami sytuacji. Oddając pole, pokazali innym drogę ucieczki. Ścigali ich ułani, pociski artyleryjskie i serie z broni maszynowej. Przed kompletną klęską uratowały ich własne taczanki i las, w którym się schronili.

Na polu bitwy zostały setki martwych ludzi i koni. Polskie straty ocenia się na ok. 500 poległych i rannych żołnierzy oraz kilkaset straconych wierzchowców. Strat bolszewików nikt nie oszacował.

UŁAN JAK HOMER

113-letni dziś ułan Józef Kowalski – obecnie w stopniu kapitana – urodził się jako poddany cesarza Franciszka Józefa 2 lutego 1900 r. we wsi Wicyń, na terenie dzisiejszej Ukrainy. Walczył pod Komarowem, a później także w kampanii wrześniowej. Jest nie tylko najstarszym żyjącym uczestnikiem wojny polsko-sowieckiej, ale i najstarszym mężczyzną na świecie.

Obecnie mieszka w Domu Pomocy Społecznej w Tursku. Ze względu na wiek i stan zdrowia nie bierze już aktywnego udziału w uroczystościach, na które jest zapraszany. Od władz Komarowa otrzymał niedawno honorowe odznaczenie „Zasłużony dla gminy Komarów-Osada”.

Dariusz Obiegło, dyrektor DPS-u w Tursku tonuje jednak ten optymizm. Wychodzi na to, że podobnie jak w przypadku Homera, gdy siedem miast greckich ubiegało się o lokalizację jego narodzin, tak panu Józefowi z każdym rokiem przybywa miejscowości pragnących oddawać mu hołd za potykanie się z bolszewikami na ich terenie. Robi się tego dużo: Radzymin, Warszawa, teraz Komarów...

Dyrektor placówki całkiem słusznie nie chce dopuścić, by z jego podopiecznego zrobiono przedmiot lub bożyszcze, obwożone niczym jakieś dziwo po całym kraju, w dobie posuchy autentycznych bohaterów. – To tylko człowiek i nie mógł być w kilku miejscach naraz – mówi Obiegło. – Z braku jednoznacznych dokumentów nic nie jest przesądzone, lecz daleko posunięta ostrożność w ferowaniu takich opinii jak najbardziej zalecana.

KRAJOBRAZ PO BITWIE

Istotne oprócz samej bitwy jest także to, co działo się później z pamięcią o niej. Stosunek do bitwy dobrze oddaje ewolucję polityki historycznej, jaka stała się udziałem kolejnych pokoleń.

Jeszcze w latach 30. na polach Wolicy Śniatyckiej zaczęto organizować manewry kawalerii, zrodził się też pomysł upamiętnienia walk. Jerzy Kossak namalował znany tryptyk „Bitwa pod Komarowem”. W czasach PRL-u był to temat tabu. Mieszkańcy gminy i okolic pamiętali jednak o wszystkim i na miarę swoich możliwości oddawali hołd poległym. Ich zbiorowe mogiły znajdują się na cmentarzach w Komarowie, Wolicy Śniatyckiej i Cześnikach. Obok nich spoczywają też ci, którzy oddali tutaj swoje życie we wrześniu 1939 r. Nie zapomina się też o pierwszej bitwie pod Komarowem, która miała miejsce na przełomie sierpnia i września 1914 r., pomiędzy wojskami austro-węgierskimi i rosyjskimi.

Współcześnie pamięć o największej bitwie kawaleryjskiej XX wieku, i chyba ostatniej takiej czasów nowożytnych, kultywują władze gminy Komarów-Osada przy współpracy z wieloma organizacjami społecznymi (a zwłaszcza stowarzyszeniem „Bitwa pod Komarowem”) i 3. Zamojskim Batalionem Zmechanizowanym. Nad odbywającymi się co roku pod koniec sierpnia uroczystościami w Komarowie i Wolicy Śniatyckiej objął honorowy patronat prezydent Bronisław Komorowski, a Minister Obrony Narodowej ustanowił rocznicę bitwy Świętem Kawalerii Polskiej. Równie istotny jest w całym kontekście wkład mieszkańców gminy, rolników udostępniających swe pola pod coroczne inscenizacje jeździeckie, strażaków z hufców OSP. Wielkim sprawdzianem logistycznym i mobilizacyjnym dla lokalnej społeczności okazał się 2010 rok, kiedy Jerzy Hoffman kręcił tutaj część ujęć do swojego filmu „1920 Bitwa Warszawska”.

Organizowane na polach Wolicy Śniatyckiej inscenizacje walk z konnicą Budionnego przyciągają liczną publiczność i coraz większą liczbę uczestników, w tym także z zagranicy. W końcu Polacy zwyciężają tu bolszewików – i to nie jeden raz.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2013