Umarłych pogrześć, żywym zajrzeć w dusze

JACEK HUGO-BADER: Zdobywanie gór polega przede wszystkim na czekaniu na okienka pogodowe. Będę po prostu siedział z tymi facetami w namiocie i czekał. Właśnie na to bardzo liczę. Muszą zacząć gadać. Nie ma cudów.

17.06.2013

Czyta się kilka minut

 / Fot. Przemysław Getka / REPORTER
/ Fot. Przemysław Getka / REPORTER

MARIUSZ KARGUL: Dołączyłeś do ekipy Jacka Berbeki, wyruszającej pod Broad Peak w poszukiwaniu ciał polskich himalaistów. Widzę, że się profesjonalnie przygotowujesz.
JACEK HUGO-BADER: Tak, bardzo intensywnie. Czytam teraz mnóstwo książek o zdobywaniu szczytów, wchodzeniu pod górę, zakładaniu obozów, aklimatyzacji, przygodach... Nudzą mnie, bo są i kiepsko napisane, i mało – zwyczajnie – mało interesujące.
Jak pojadę na ten Broad Peak, to będę szukał czegoś zupełnie innego. Czytanie tych książek jest jak chodzenie po cmentarzu. Uwodzi mnie więc amok, w który ci ludzie wpadają. Dopiero teraz przeczytałem, że w licencji, którą mamy na wchodzenie na Broad Peak, jest wpisany również sąsiadujący z nim szczyt K2. Po jaką cholerę? Chyba chłopaki chcą przy okazji machnąć to K2!
Zastanawia mnie ten amok – po prostu niesamowity. Robią wszystko, co tylko można, by zdobyć jakąś górę. I to wbrew wszelkim zasadom zdrowego rozsądku – doświadczeni, mądrzy ludzie! A przecież Maciek Berbeka i Tomek Kowalski – nie mam najmniejszych wątpliwości – zginęli właśnie z tego powodu. Nie potrafili stanąć, wycofać się – przecież było pewne, że przez ten amok po prostu zginą.
Kiedy wyruszacie?
16 czerwca. Ja i Jacek Berbeka z Zakopanego, Jacek Jawień z Tychów i Krzysztof Tarasewicz z Gdańska. Wracamy 8 sierpnia.
Jeśli uda się Wam odnaleźć ciała, to planujecie je ściągnąć jakoś niżej, pochować?
Nawet zwieźć ich do podnóża góry, tam jest takie cmentarzysko dość ludne. Mało kto jest tam fizycznie pochowany, większość to groby symboliczne tych wszystkich, którzy zginęli na Broad Peak lub K2 – armia ludzi.
Mówią, że Broad Peak to polska góra, ale to raczej polska pechowa góra. Nie bez powodu była zdobyta jako jedna z ostatnich zimą. Generalnie Karakorum jest w zimie o wiele trudniejsze niż Himalaje.
Wcześniej nie miałeś w planach zdobywania gór. Jak z Twoją kondycją fizyczną?
W moim sposobie pracy jest ona niezbędna. Zawsze podróżowałem z plecakiem – bardzo jestem niewalizkowy. Przejść, przejechać, przebiec, wspiąć się, wdrapać, przeleźć – do tego trening był po prostu konieczny.
Teraz bardzo intensywnie ćwiczę i jednocześnie próbuję złapać wagę.
Zmiana diety?
U mnie w domu jada się racjonalnie. Więc teraz kombinuję, co by tu zjeść, żeby tę wagę złapać: tłuściej, później i więcej wszystkiego. Nie potrafiłem zjeść rano na śniadanie dwóch bułek, nie wchodziło... A teraz muszę. Kolacja dopiero o godz. 22. I grubo masłem posmarować!
Dawno już wyłączyłem masło z menu, bo go nie lubię. Po co między wędlinę i bułkę kłaść jeszcze warstwę masła? Zupełnie bez sensu!
A w górach stracę jeszcze z dziesięć kilogramów. Wszyscy mi mówią: „Nie ma mowy, żebyś nie stracił”. Nie ma się apetytu, nie je się prawie w ogóle, nic ci nie wchodzi, nic ci nie smakuje. Wysokość takie dziwne rzeczy robi z człowiekiem. Na przykład zaraz po rozmowie z tobą jadę do dentysty. Nagle się dowiedziałem: „Jacku, musisz iść do dentysty!”. Przecież byłem pół roku temu, wszystko mam OK, bardzo o to dbam. A tu słyszę: „Kochany, zasada jest taka – pójść na miesiąc przed wyjazdem”. I wszystko, co jest choćby lekko podejrzane, trzeba załatwić. Tutaj możesz z takimi rzeczami latami chodzić, a tam mowy nie ma. W wysokich górach organizm zaczyna szwankować i to, co mogłoby się latami tlić, nagle eksploduje. Wszystkie ogniska zapalne zaczynają się odzywać.
Jak pomysłodawca wyprawy przyjął Twoją propozycję dołączenia do niej?
Posłano mnie na ch... – uwaga, to cytat! Jak tylko usłyszałem o ich wyprawie, natychmiast następnego dnia odezwałem się do Berbeki. Nie miałem do niego e-maila, ale zdobyłem telefon, zadzwoniłem i mówię: „Panie Jacku, kiepski w mowie jestem, ale mam już emalię do pana napisaną – chętnie bym wysłał, tylko potrzebuję adres”. „A po cholerę?!” – on mówi. Ja na to: „No, niech mi pan nie każe tłumaczyć... Wyślę, pan sobie przeczyta”. On taki krzykacz jest, nawrzeszczał na mnie. A ja na to: „Co panu zależy? Jak będę chciał, to i tak zdobędę adres, tylko za dwa dni, a nie od razu...”. Przecież nie ma takiego adresu czy telefonu na świecie, którego bym nie zdobył, nie ma – tylko trzeba podłubać, sam dobrze o tym wiesz. I dał mi tę emalię, natychmiast do niego napisałem. Odpisał mi z tym „na ch...?”, że nie chce mieć z mediami do czynienia, bo przez media zginął jego brat. Tak dokładnie się wyraża do tej pory. Odpisałem mu, że dobra, „ale panie Jacku, proszę pamiętać o mojej propozycji, telefonie, mojej emalii...”. Następnego dnia zadzwonił. Pomyślałem sobie: Aha! Już go mam.
Uwiodło go, bo napisałem, że on nie poniesie w związku ze mną żadnych kosztów – wszystkie te wydatki biorę na siebie, a może nawet postaram się wspomóc wyprawę. Niezła propozycja, nie?
I tak się stało, powiem więcej – kupę funduszy sam zdobyłem. Mówiąc wprost, poszedłem do wydawnictwa, z którym mam podpisaną umowę na książkę, i powiedziałem: „Chcecie mieć książkę? To dawać forsę”. Powiedziałem, że to są koszta, które wyprawa musi ponieść, nie ja. Nie było łatwo. Moja Agora mi odmówiła i moje wydawnictwo mi odmówiło. Mówię im: „To nie jest kwota, za którą nie warto zaryzykować. Skoro ja ryzykuję, to i wy byście mogli, bo was na to stać. Mnie – nie, a was – tak, dlatego do was przyszedłem”. Ale – nie i nie. Powiedzieli, że mogą dać, ale bez porównania mniej, czwartą część tych pieniędzy, które były potrzebne.
Zacząłem szukać. Pomyślałem: krakusy centusie niby, ale może? Fantazję może mają? No i mieli, dali mi forsę. Ze Znakiem mam podpisaną umowę, dla nich będę pisał tę książkę.
Dynamika jak w filmie akcji.
Tak mi odbiło, że postanowiłem dodatkowo nakręcić film! Ludzie kręcą całkiem sensowne filmy telefonami komórkowymi, jest taki „trynd”. Dlaczego sam miałbym tego nie robić, skoro umiem robić zdjęcia, niezłe podobno?
Przeszedłem kurs operatorski – w cztery dni. W szkole, co prawda, przez cztery lata tego uczą, więc powiedzmy, że pierwszy rok mam za sobą. Sprzęt pożyczy mój producent filmowy, czyli Paweł Łoziński (poza tym, że robi filmy, ma firmę producencką). Sprzęt musi być malutki, bo niestety będę go musiał nosić na plecach. Musi mi się zmieścić za pazuchę, a na kask – mała kamerka. Gdy ręce będą zajęte w najtrudniejszych sytuacjach, mogę ją włączyć i zastąpi mi oczy. Będę normalne kino robił!
Chcemy zrobić zdjęcia przed wyjazdem, potem tam w górach i po przyjeździe, więc to nie będzie jednak film przygodowy, tylko... chciałbym pozaglądać ludziom w dusze. Bardzo mnie interesuje psychologia, która jest z górami związana.
Czyli jednak nie kino akcji?
Akcja mnie mało interesuje. Dlatego właśnie książki himalaistów mnie nudzą, bo są o akcji. Opowiadają, co się wydarzyło, ale w tym zewnętrznym obrazie. Zdjęcia o tym mówią, wykresy, jak się zdobywa wysokość, jak się przechodzi aklimatyzację, ale to wszystko jest mało ważne!
Owszem, opiszę to w tekście dla „Gazety” – jak przeżywam chorobę wysokościową, aklimatyzację. To jest dobre, ale gazetowe. Książka będzie o całej reszcie, tajemnicy gór, nierozwikłanej odpowiedzi – dlaczego oni w ogóle tam wchodzą, po pioruna?! Mają parę swoich uniwersalnych odpowiedzi, np. „Na górę wchodzimy dlatego, że ona tam jest”. Nic mi nie mówi taka odpowiedź.
Co jest, że człowiek, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, doświadczony, mądry, stary człowiek – bo przecież Maciek Berbeka to był facet w moim wieku – popełnia radykalny błąd. W momencie, kiedy powinien schodzić, włazi na szczyt. Weszli na szczyt z Tomkiem Kowalskim, kiedy zachodziło słońce. Powinni wtedy dochodzić do obozu czwartego, szturmowego. „Chłopaki, już trzeba by wracać!”, „Nieee, jeszcze zdążymy...”. Taki stary facet, taki rekin?! Miał stare porachunki z Broad Peakiem...
W „Dziennikach kołymskich” piszesz, że szedłeś po Kołymie i myślałeś o tym, że ktoś Cię musi stąd zabrać, ale nikt nie jechał...
Uznałem, że godzina jest taka, że ktoś musi jechać. A tymczasem... musi to na Rusi. Kto powiedział, że musi? Może dzień weselny się trafił albo dzień bez samochodu?
No właśnie: wszystkiego nie przewidziałeś.
Bo to jest nie do przewidzenia! Trzeba zawsze robić to, co rozsądny reporter powinien – minimalizować ryzyko za wszelką cenę. Nie idziesz tam dla zabawy czy dla sportu – idziesz do roboty, do pracy. Musisz wykonać swoje zadanie i wrócić do domu, bo jesteś potrzebny tutaj.
Przeczytałem książkę Grażyny Jagielskiej „Miłość z kamienia” i pomyślałem o Tobie. Co prawda nie wyruszasz na wojnę, ale to też jest wielkie wyzwanie i ryzyko. Też masz rodzinę, zostawiasz kogoś.
Teraz bez przerwy mam w domu łzy. Ale nikt mnie nie zatrzymuje, rozumiesz... Żona wyszła za reportera – doskonale wiedziała, za kogo wychodzi. Kiedy się pobieraliśmy, jeszcze nie byłem reporterem, ale już miałem taki temperament. Byłem bardzo zaangażowany w podziemie, ona to wiedziała. Przecież myśmy się poznali, bo się u niej ukrywałem. Zasada jest taka, że nie ukrywasz się ani u swojej rodziny, ani żadnego znajomego. Prosisz znajomego o znajomego, czyli żeby było daleko. Mój kumpel dał mi swoją szwagierkę – Agatka miała wolną chałupę, mieszkała sama i tak się zaczęło. Już drugiej nocy się dobierałem, ale bezskutecznie.
Przesiedziałem u niej, aż „popylina się skończyła”, czyli jakieś tam ryzyko przeszło – niebezpieczeństwo, smród, nie wiadomo co. Przez kilka dni u niej pomieszkałem, w okolicach wyborów 1985 r. A w 1987 r. się pobraliśmy.
Dotychczas, jeżdżąc jako reporter po Syberii, miałeś wielkie przestrzenie do pokonania, ale w terenie płaskim, a teraz będą do pokonania dystanse, ale w zupełnie innym wymiarze...
Czeka nas podejście pod samą górą, do bazy, po jednym z najdłuższych lodowców na świecie – Baltoro. Musimy to odwalić na piechotę – 58 km ze wszystkimi klamotami. I ze trzy tysiące metrów w górę. Wtedy zaczyna się aklimatyzacja. Ja jestem zagadką, bo chłopaki znają swoje organizmy i wiedzą, jak sobie poradzą. Prawdę mówiąc, ja nie wiem, nigdy nie byłem długo na takiej wysokości. Dotychczas – maksymalnie jeden dzień. A po dwóch dniach zaczyna się choroba wysokościowa – i albo sobie z nią poradzisz, albo nie. Trzeba przecierpieć.
Takim wydarzeniom towarzyszy aura wyczynowości.
O tym, jak myślę, mówił mi Jacek Berbeka – że media zabiły jego brata... Oczywiście, oni sami tam poszli, zginęli w górach. Ale co się dzieje z motywacją człowieka? Tamta wyprawa była bardzo medialna i chłopcy doskonale o tym wiedzieli – pisali blogi, wysyłali zdjęcia, żyli tym! Cała Polska wiedziała, że dzisiaj następuje atak szczytowy, a oni przechodzili do historii. To weź się zatrzymaj... Widzisz ten wierzchołek i masz ostatni dzień ładnej pogody. Patrzy na ciebie cały świat. I kończy się termin licencji na wejście. Potem już nie ma szans, nie zdobywasz góry, nie przejdziesz do historii, ktoś cię wyprzedzi.
Wspomniałeś o chęci „zaglądania w duszę”. Masz jakiś plan, jak to zrobić wobec swoich współtowarzyszy wyprawy? Przy tak ekstremalnym wysiłku fizycznym komunikacja może być utrudniona. Planujesz np. jakieś specjalne rozmowy w namiocie?
Wiesz, na czym polega zdobywanie gór przede wszystkim? Na czekaniu. Siedzisz i czekasz, aż pogoda, która zwykle jest do bani, nieco się poprawi. Czekasz na okienka pogodowe. Będę po prostu siedział z tymi facetami w namiocie i czekał. Właśnie na to bardzo liczę. Owszem, to nie są mowni faceci, ale jak siedzisz z człowiekiem w namiocie i jesteście skazani tylko na siebie – musicie zacząć gadać. Nie ma cudów.
Nie wiem, z kim będę w namiocie, mam nadzieję, że nie z Jackiem Berbeką, bo to trudny typ, z piekła rodem. Ma ksywę „Siekierka”. Choć Tarasewicz twierdzi, że to dusza człowiek, tylko na zewnątrz takiego siebie pokazuje – nieprzystępnego, szorstkiego typa.
W takich warunkach spadają maski.
To prawda. Nie możesz udawać w nieskończoność. Dlatego mam taką metodę, by nigdy się nie spieszyć. Wiadomo, gdy się z kimś spotykasz, masz taki swój wymyślony obraz, wizerunek. I udajesz. Ludzie tacy są, zwyczajnie. Udajemy kogoś, kim chcemy być, ale nie jesteśmy. Ale tylko przez pewien czas.
A strach? Boisz się na myśl o wyprawie?
Jestem śmiertelnie przerażony. Tak, tak! Boimy się nieznanego. Najbardziej boję się tego, co zawsze przed moimi wyprawami – przerażenie zawodowe, że nie podołam, nie będę miał materiału, nie zdobędę go, że będzie nieciekawy. Zawsze i strasznie się tego boję – takie przedsięwzięcie, takie zadęcie, takie machnięcie, a potem...
Góra urodziła mysz.
Tak, bo każdy z chłopaków może być hermetyczny jak puszka radzieckich konserw i nie otworzysz ich!
I co wtedy? Poetycko opisywać górę?
Albo jak się wspinają: prawa noga, lewa noga... A ja muszę książkę zapełnić! Mówią mi: „Panie Jacku, nieee, no coś tam pan będzie miał!”. Z filmem łatwiej... Więcej obrazka zrobisz, a w książce musi być twarde mięcho.
Z wyobraźni tego nie weźmiesz: co ten czuł, a tamten myślał.
No nie. To nie będzie książka tylko o tej wyprawie, będę musiał się cofnąć do tamtej – są nierozerwalnie związane. Byłem u Krzysztofa Wielickiego, który nią kierował. Ale to wciąż jest za świeże. Gadaliśmy parę godzin, o wszystkim – jego historiach, przeżyciach, halucynacjach... Nagle dochodzę do tego właściwego tematu. Robię tak jak zawsze, z największym kunsztem reporterskim, delikatnie, zbliżam się powoli do tematu zasadniczego. I... nagle widzę, że sztywnieje, wstaje, łzy mu lecą. Cholera... Za wcześnie. Jeszcze nie potrafi racjonalnie o tym mówić. Ale się nie spieszę. Przyjdę do niego, gdy wrócę z gór. Dlaczego? Będzie ze mną wtedy rozmawiał jak z partnerem. Będę kimś innym, to nie ulega wątpliwości. Ja będę inny, będę wiedział, o czym rozmawiamy.
Nie tylko z książek i doniesień medialnych.
Oczywiście! Zawsze się interesowałem górami, szczególnie intensywnie w młodości, mnóstwo czytałem, ale nigdy nie miałem czasu, by pójść w tę stronę. Dlatego, gdy usłyszałem o Broad Peak, to we mnie walnęło jak grom z jasnego nieba.
Więc jak wrócę, będę inny. To niemożliwe, żeby ta podróż mnie nie zmieniła. Każda daleka podróż jest też wyprawą wewnątrz siebie samego, ja już to wiem. Po każdej podróży wracasz odmieniony. A szczególnie, gdy podróż jest radykalnie inna niż wszystko, co robiłeś do tej pory w życiu. Każda podróż jest drogą do swojego wnętrza, szczególnie gdy jedziesz sam. Dlatego tak sobie zawsze ceniłem samotne podróże, nie znosiłem towarzystwa, bo zakłóca dialog wewnętrzny. Może bredzę, ale naprawdę tego potrzebowałem.
Teraz oczywiście będę miał siłą rzeczy towarzystwo, ale to jest coś, co mnie zmieni, jestem tego pewien. I będą ze mną gadać jak z kolegą z partyzantki – wspólnota losów.
Zawsze lubiłem jako reporter dotykać tematów uczestnicząc w nich. Jak jadę pisać o górnikach, to spróbuję zjechać do ich kopalni. Klatką się nie zjeżdża, w niej się spada. Kilometr spadasz – to jest niesamowite przeżycie, warto go doświadczyć. Jesteś zamknięty kilometr pod ziemią, w gorącu straszliwym, bo pod tobą jest jądro ziemi. Poczuj to, zrozum, o co chodzi. Każdy człowiek żyje w swojej strefie magii. Próbuję się do tego dobrać i poczuć na sobie.
Podczas wyprawy nie będę jednak próbował poczuć, bo będę elementem tego wszystkiego. Cholernie podniecające, ale jednocześnie czuję reisefieber! Spać nie mogę, chudnę jak cholera.
Przypomina mi się teraz Twoje pisanie o szamanizmie. Możesz być superracjonalny, ale gdy rozmawiasz z szamanami, jednak czujesz, że jest coś poza zmysłami i rozumem.
Reklamuję się jako cynik, ale to tylko gęba, którą sam sobie przyprawiam. Nauczyłem się, że wszystko powinno się traktować bardzo poważnie, a w szczególności coś, co jest niezrozumiałe – o, bardzo ostrożnie z tym. Jeśli nie rozumiesz, żadnych żartów, podśmiechujek, puszczania oka. Nie rozumiesz czegoś, to lepiej się zamknij i słuchaj.
Wierzę w ingerencję w naszą rzeczywistość światów, których nie widzimy. Wierzę w duchy, anioły i świat ludzi zmarłych – oni gdzieś są. Byli przecież. Tylko my tego nie pojmujemy. Kiedyś się tym zajmę, za jakieś parę lat. Świat jest pełen magii, nawet wyobraźnia ludzka nie jest w stanie tego objąć. I dlatego mój zawód jest tak fascynujący. Niczego nie muszę wymyślać.

Współpraca przy opracowaniu ALEKSANDRA NIZIOŁ

JACEK HUGO-BADER (ur. 1957) jest reporterem „Gazety Wyborczej”. W Rosji i krajach byłego Związku Radzieckiego spędził prawie cztery lata. Na rowerze pokonał całą Azję Środkową, pustynię Gobi, Chiny, Tybet. Jezioro Bajkał przepłynął kajakiem. Odbył podróż samochodową z Moskwy do Władywostoku, którą opisał w zbiorze reportaży „Biała gorączka” (Nagroda im. Arkadego Fiedlera Bursztynowy Motyl 2010). Książka „Dzienniki kołymskie” była owocem samotnej podróży na Kołymę. Dwukrotnie został uhonorowany nagrodą Grand Press (1999, 2003) i głównymi nagrodami Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. W latach 80. był szefem kolportażu Międzyzakładowej Komisji Koordynacyjnej, podziemnej struktury Solidarności, wydającej tygodnik „Wola” i drukującej „Tygodnik Mazowsze”. Zanim trafił do „Gazety”, pracował m.in. jako wagowy w punkcie skupu trzody chlewnej, socjoterapeuta w poradni małżeńskiej i ładowacz na kolei.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2013